Poszukiwanie siatkarskiej tożsamości zajęło mi długie lata

Poszukiwanie siatkarskiej tożsamości zajęło mi długie lata

Gdy miał 16 lat, mistrz olimpijski z Montrealu Włodzimierz Sadalski publicznie nazwał go “brylantem”. Wielu ekspertom wydawało się wówczas, że z Piotra Łukasika wyrośnie nowy Bartosz Kurek. Niestety, poważna kontuzja mocno zahamowała jego karierę. W pewnym momencie wydawało się nawet, że na dobre zagrzebał się w pierwszej lidze i oto mamy do czynienia z kolejnym zmarnowanym talentem. Udało mu się jednak pozbierać. Wrócił do PlusLigi, zdobył wicemistrzostwo Polski, zagrał w reprezentacji. Zapraszamy do lektury wywiadu z siatkarzem, który jak na 26-latka przeszedł naprawdę sporo.

Urodziłeś się w Ostródzie, a więc nieco ponad 10 kilometrów od Starych Jabłonek, gdzie od 2004 odbywały się zawody w World Touru w siatkówce plażowej. Można powiedzieć, że na sport byłeś skazany od dziecka.

Wychowałem się na tej dyscyplinie. Gdy miałem 12 lat, rodzice wybudowali w Starych Jabłonkach dom. Do plaży, na której odbywały się zawody, szedłem spacerkiem ze cztery minuty. A jeśli akurat mi się nie chciało, wystarczyło otworzyć okno i już, słyszałem wszystko co dzieje się na głównej arenie. Fajnie było w tym uczestniczyć. Człowiek patrzył, jak mała wioseczka ożywa na niespełna tydzień. Kiedy byłem starszy, czułem dumę, że znajomi z całego kraju – ze Śląska, Podkarpacia czy Mazowsza – przyjeżdżają do mnie brać udział w tym wydarzeniu. Nieprawdopodobne przeżycie, szczególnie gdy Polakom szło dobrze na piasku. A bywało i tak, przecież duet Fijałek/Prudel zagrał tam kiedyś w wielkim finale. Szkoda, że te czasy już pewnie nie wrócą.

Wracając do Ostródy – był tam taki mały klubik, Salos. Umożliwił mi codzienne treningi w młodym wieku. Od czwartej klasy do końca gimnazjum chodziłem tam na treningi.

Czemu ostatecznie nie zostałeś siatkarzem plażowym? Oczywiście wiem, że przez lata brałeś udział w turniejach, ale jednak był to tylko dodatek do kariery w hali.

Kiedy o to pytasz, w głowie pojawia mi się taka piękna bajeczka: „Piotr Łukasik, dzieciak z małej miejscowości, został siatkarzem plażowym, a potem zdobywał medale dużych imprez”. To byłoby coś! Zresztą to właśnie w tym sporcie odniosłem pierwszy duży sukces – mistrzostwo Polski kadetów, zdobyte w… Radomiu. Byłem niesamowicie dumny, bo z Salosem w klasycznej siatkówce nie udawało nam się wówczas wyjść poza mistrzostwa województwa. Już wtedy wiedziałem, że siatkówka będzie moim sposobem na życie. Ostatecznie wybrałem wersję halową, zawsze lubiłem grać pod dachem. Choć pod koniec sezonu często miałem ochotę zdjąć buty i ruszyć na piasek. Natomiast w wakacje, po dłuższym czasie grania na plaży, człowiek zaczynał już o tych butach marzyć. Trochę zakręcone, wiem, ale już tak mam, że oba te sporty są mi naprawdę bliskie.

Na plaży udało ci się nawet zagrać w eliminacjach do World Touru, w Olsztynie. Niestety, wraz z twoim partnerem odpadliście już w pierwszej rundzie.

To była dziwna sytuacja. Przez długi czas staraliśmy się dostać dziką kartę do tych zawodów. Ciągle słyszeliśmy od związku, że się nie da. I nagle, kiedy byłem w Gdańsku na wakacjach, dostałem informację, że jednak możemy zagrać. Pod warunkiem, że… następnego dnia wraz z Marcinem Ociepskim stawimy się w Olsztynie. Zaryzykowaliśmy, ale niestety, nie udało się nic osiągnąć, już na dzień dobry przegraliśmy. „Ociep” zagrał wtedy na miarę swoich możliwości, a ja zawiodłem. Żałuję, bo naprawdę mieliśmy wtedy dobry sezon na plaży, zdobyliśmy w Polsce kilka medali. Ale myślę, że okoliczności trochę usprawiedliwiają ten kiepski występ.

Dorastałeś w poczuciu, że jesteś wyjątkowym talentem? Pytam o to, bo gdy miałeś 16 lat szef wyszkolenia PZPS Włodzimierz Sadalski nazwał cię brylantem. Takie słowa z ust mistrza olimpijskiego mogą sprawić, że nastolatkowi zakręci się w głowie.

Takie myśli pojawiły się w głowie chyba nieco wcześniej, po gimnazjum. Kiedy miałem wybrać szkołę średnią, mogłem zostać zawodnikiem każdego liczącego się w Polsce zespołu – propozycje napływały zewsząd. Jeśli dzieje się coś takiego, młody chłopak siłą rzeczy myśli „kurcze, chyba jestem niezły, może coś ze mnie być”. Z takim podejściem pojechałem do Olsztyna – zdecydowałem się grać właśnie tam. Moja kariera miała wystrzelić, a tu proszę, nic z tego. Więcej, zrobiłem krok w tył, wszystko przez ciężką kontuzję, zerwałem więzadła w kolanie.

Rehabilitacja sprawiła, że musiałeś szybko wydorośleć?

Przede wszystkim to ja tuż po urazie straciłem poczucie własnej wartości. Postawiłem wszystko na siatkówkę, a tu nagle zniknęła z mojego życia. Wtedy przyszła myśl, że nie mogę skupiać się w 100% na sporcie, że muszę pamiętać o innych rzeczach, bo ten sport jest ulotny, za chwilę może go nie być już na zawsze.

Dlatego też skupiłem się mocniej na nauce. Akurat byłem w najlepszym liceum w Olsztynie, ukierunkowanym na przedmioty ścisłe. Miałem talent matematyczny, w drugiej klasie radziłem sobie bardzo dobrze. Po szkole jechałem od razu na rehabilitację. Wspominam ją dobrze, pogodziłem się z tym, co się stało, nie miałem w sobie złości i żalu, koncentrowałem się na robocie. Podobało mi się to, że miałem swoje małe cele, ustalane przez fizjoterapeutów, które regularnie realizowałem.

Po powrocie na parkiet z formą bywało różnie, dlatego jako 20-latek trafiłeś do pierwszoligowego KPS Siedlce, czyli w sumie na siatkarską prowincję.

Zdawałem sobie wtedy sprawę, że nie jestem zawodnikiem gotowym na PlusLigę, dlatego transfer przyjąłem ze zrozumieniem. Czego natomiast nie potrafiłem ogarnąć, to odpowiedzi na pytanie: co się stało, że cofnąłem się w rozwoju? Wiadomo, kontuzja mnie wyhamowała, ale też to kolano doszło do siebie, a ja w kolejnych latach ogóle nie czyniłem postępów. Czułem, że chodzi o coś więcej. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że uraz przyszedł w najgorszym możliwym momencie: gdy siatkarz z dziecka staje się dorosłym zawodnikiem. Zamiast coraz ciężej trenować poszczególne aspekty rzemiosła, rehabilitowałem wtedy nogę. I tak naprawdę to mnie cofnęło w rozwoju, a poszukiwanie tożsamości siatkarskiej zajęło potem długie lata.

A wracając do transferu – chciałem, aby debiutancki sezon w pierwszej lidze był jednocześnie ostatnim. Po przeprowadzce do Siedlec bardzo ciężko trenowałem więc w wakacje, by ziścić to marzenie.

W KPS-ie spędziłeś jednak aż trzy lata…

W zasadzie nie wiem, co poszło w pierwszym sezonie nie tak. W okresie przygotowawczym byłem w świetnej formie fizycznej, czułem satysfakcję z tego, jak gram, czułem, że wygląda to jak za juniora w kadrze, gdy wszystko było proste. Niestety, po przygotowaniach nie przyszła świeżość, więc nie prezentowałem się zbyt dobrze. Jasiu Fornal na przyjęciu był dużo bardziej wartościowy niż ja, w pewnym momencie straciłem nawet miejsce w szóstce. Potem doszła kolejna kontuzja, operowałem kostkę, wypadłem z obiegu i tak minęły rozgrywki.

Drugi sezon był już lepszy. Przez pół roku grało mi się bardzo dobrze, odzywali się menedżerowie, transfer do PlusLigi widniał już na horyzoncie. I co? I wtedy doznałem urazu pleców… Wyeliminował mnie na trzy miesiące, po powrocie forma nie była wybitna, więc zainteresowanie mocniejszych klubów przeminęło.

W trzecim sezonie wszystko od początku szło dobrze. Chłopaki z innych klubów nabijali się wtedy, że Łukasik gra nieźle, więc ciągnie KPS, ale w połowie rozgrywek jak zawsze się rozwali i będzie po Siedlcach (śmiech). Na szczęście nie wykrakali, udało mi się zagrać w zdrowiu cały rok, mogłem się skupić na atakowaniu, bo miałem bardzo dobrego libero i przyjmującego, pomagali mi mocno. Dzięki nim i mojej formie ludzie przypomnieli sobie o zaletach Łukasika, pokazałem temu światkowi, że może coś jeszcze ze mnie być.

Generalnie pierwszą ligę wspominam fajnie, no może poza wyjazdami do Suwałk. Wygrałem tam raz, a wszystkie pozostałe mecze kończyły się klęskami. Natomiast atmosfera w szatni na tym poziomie rozgrywek jest świetna, to są młode chłopaki, bez rodzin, wszyscy trzymają się razem. Po meczu nie pytaliśmy się: czy się widzimy, tylko u kogo? Miało to swój urok. W PlusLidze siłą rzeczy wygląda to nieco inaczej, występuje tu więcej dojrzałych siatkarzy, mających żony i dzieci, więc ciężko o takie spontany, po spotkaniach każdy wybiera raczej domowe zacisze.

Zostajesz zawodnikiem klubu BBTS Bielsko-Biała. Podchodzisz do powrotu do PlusLigi na spokojnie, czy podjarany, na zasadzie no to ja teraz muszę wszystkim pokazać, jaki mam talent i możliwości?

Przede wszystkim byłem skoncentrowany na robocie. Wiedziałem, że wykonałem pierwszy, najważniejszy krok i że jeśli będę odpowiednio mocno trenował, to zaraz przyjdą następne. No i oczywiście w trakcie okresu przygotowawczego… zerwałem mięsień łydki. Na szczęście to nie był super poważny uraz, opuściłem tylko trzy czy cztery mecze, potem grałem już cały sezon.

I chyba szło ci całkiem nieźle, skoro szybko zgłosiło się ONICO Warszawa.

To prawda. Czasem odpalam sobie filmiki z czasów gry w Bielsku i dochodzę do wniosku, że byłem wtedy w najlepszej jak dotychczas formie. W Warszawie nie zagrałem takich meczów, jak tam, w Kędzierzynie też nie, bo występowałem mało. A w BBTS-ie zdarzało się, że cała ofensywa opierała się na mnie. Dostawałem po 40-50 piłek na mecz, byłem skuteczny, robiłem mało błędów.

Z klubu ze stolicy odszedłeś szybko, po roku. Zrobiłeś to wtedy, gdy wiadomo było, że ONICO się wycofało i czekano na nowego sponsora. Ostatecznie została nim Verva, ale to już po tym, jak podpisałeś umowę z ZAKSĄ. Z perspektywy kilku miesięcy: nie uważasz, że mogłeś jeszcze trochę poczekać na to, co wydarzy się w Warszawie?

Nie chciałem odchodzić z tego klubu, głównie ze względu na lojalność wobec podpisanego kontraktu, nie zamierzałem go zrywać. Czekałem na rozwój sytuacji bardzo długo, uwierz mi. W pewnym momencie nie mogłem jednak postąpić inaczej, nie będę tu wchodził w szczegóły, dlaczego tak się stało. Oczywiście jest mi trochę żal, bo wiedziałem, że ta drużyna będzie na podobnym poziomie co w wicemistrzowskim sezonie, lubiłem też tę szatnię.

Kiedy byłeś w ONICO, odezwał się do ciebie Vital Heynen. Dostałeś powołanie do kadry, zważywszy na twoją krętą drogę do niej, musiałeś czuć się wtedy wyjątkowo.

Byłem wtedy bardzo dumny, to jeden z fajniejszych momentów mojej kariery. Oczywiście telefon od Belga nie był dla mnie super wielkim zaskoczeniem. Wiedziałem, że dobrze wyglądam w statystykach – w tym naszym warszawskim graniu nie byłem może pierwszą armatą, ale robiłem swoje. Pomagałem zespołowi w odnoszeniu kolejnych zwycięstw, byliśmy wtedy na drugim miejscu w PlusLidze, a może nawet liderowaliśmy, już nie pamiętam. Słyszałem też w kuluarach, że Heynen mi się przygląda. Dlatego brałem pod uwagę, że moja kandydatura może być rozpatrywana. I wtedy odezwał się telefon.

Nie bałeś się, że to Michał Winiarski cię wypuszcza?

(śmiech) Nie, ale sytuacja była nietypowa. Robiłem zakupy w Lidlu i dostałem wiadomość na WhatsAppie o treści „Cześć Piotr, chciałem jutro z tobą porozmawiać, czy masz czas?”.

Wypuściłeś siatki z rąk?

Nie, spokojnie, nie jestem aż tak wylewny, duszę takie rzeczy w sobie. Potem pogadaliśmy, wyjaśnił jakie ma wobec mnie plany. Z tym powołaniem to było zresztą małe zamieszanie. Heynen zaprosił do kadry 26 graczy, ale tylko 24 chciał mieć w Spale na treningach. Ja i Jędrzej Gruszczyński mieliśmy dojechać dopiero na Ligę Narodów, bez jakiegokolwiek obycia z kadrą. Potem Vital zadzwonił i powiedział, że zwęzili listę na te rozgrywki, więc jednak mnie nie ma w kadrze, potem znów się odezwał, że… poszerzyli i jestem, potem, że zagram inny turniej. W ogólnym rozrachunku wystąpiłem jednak w trzech turniejach Ligi Narodów i w imprezie finałowej, więc jak na pierwsze wakacje z reprezentacją byłem bardzo usatysfakcjonowany.

Życzę ci dobrze, ale patrząc na to, jaka jest konkurencja u przyjmujących, ciężko uwierzyć w to, że polecisz na igrzyska.

To prawda, szczególnie, że jeśli rozpatrywać mnie w kadrze, to na pozycji ofensywnego przyjmującego, gdzie mamy najlepszego zawodnika na świecie, Wilfredo Leona. Jest też Bartek Bednorz, fenomenalny gracz, pozyskany niedawno przez Zenit Kazań. Siłą rzeczy przeskoczenie ich jest to bardzo trudne zadanie, ale nie niemożliwe. Szkoda, że w tym sezonie nie miałem szans załapać się do reprezentacji. Ale grałem bardzo mało, więc nie można się dziwić.

„SportoweFakty” uznały cię nawet za jeden z największy zawodów transferowych minionych rozgrywek. Bywasz samokrytyczny w stosunku do siebie, więc spytam, czy zgadzasz się z tą oceną?

Na pewno nie byłem wybitny, znowu zatrzymała mnie kontuzja, niestety, tym razem pleców. Na początku wydawało się, że to nie będzie poważne, nic nie zapowiadało takiego dramatu, jaki miał miejsce potem. Dodatkowo wyjście z tego urazu trwało zdecydowanie dłużej niż powinno. Gdy już wróciłem do niezłej dyspozycji, nie zagrałem dużo, bo Olek Śliwka z Kamilem Semeniukiem prezentowali się fantastycznie. Nie dziwię się, że trener nie chciał ich zmieniać. W imię czego miał to robić?

Miałem kilka szans w Lidze Mistrzów, myślę, że je wykorzystałem, pozostawało czekać mi na kolejne mecze i liczyć, że dostanę więcej minut. Niestety, koronawirus wszystko przerwał.

Cieszę się, że mimo tych problemów szefowie ZAKSY mi zaufali i dostałem kontrakt na kolejny sezon.

Co czyni klub z Kędzierzyna-Koźla wyjątkowym w skali Polski?

Gdy jeszcze byłem w ONICO, mieliśmy z ZAKSĄ kilka stykowych piłek i prawie zawsze to rywale je wygrywali. Nie wiem dlaczego, ale tak było. Kiedy przyszedłem do zespołu, ta tendencja się utrzymała. Gramy taką irytującą dla rywali siatkówkę, wygrywamy długie wymiany, wychodzimy z beznadziejnych sytuacji.

Kiedyś stojąc w kwadracie dla rezerwowych uśmiechnąłem się pod nosem i pomyślałem: aha, tak to wygląda z tej perspektywy. Fajnie, że nie muszę już patrzeć na te mecze z innej!

Oczywiście to nie chodzi tylko o fart, bez wysokich umiejętności byśmy tych meczów nie wygrywali.

ZAKSA reklamuje się też na zewnątrz jako rodzina i rzeczywiście, coś w tym jest. W klubie ludzie sobie pomagają, przez ten rok nie spotkało mnie nic nieprzyjemnego, ani w szatni, ani w mieście.  Jest mi tu dobrze, dlatego podczas pandemii nie wyjeżdżaliśmy z moją dziewczyną na dłużej do Ostródy czy innej miejscowości. Zdarzył się natomiast wypad do Zakopanego. Mimo że wychowałem się nad wodą, to preferuję góry, w czerwcu znowu się tam wybieram, w końcu kupiłem porządne buty, więc możemy wejść z partnerką nieco wyżej. Zajawkę złapałem, gdy trwała akcja ratunkowa na Nanga Parbat po Elizabeth Revol. Wtedy z chłopakami z Bielska przeczytaliśmy kilka książek na temat himalaizmu, przez dobry miesiąc przed treningami wymienialiśmy się poglądami na temat gór, zdecydowanie jest to coś, co mnie interesuje.

Wróćmy do siatkówki – jak pracuje się z legendą? Nikola Grbić, który jest twoim trenerem, to dla wielu siatkarski kosmita.

Ciężko powiedzieć o nim złe słowo. Rzadko kiedy przerywa treningi, podsumowuje robotę dopiero wtedy, gdy ją skończymy. Używa przy tym bardzo trafnych argumentów, to facet, który widział w siatkówce wszystko i da się to odczuć. Oczywiście były takie momenty, że chciałem grać więcej, czułem złość, że mi na to nie pozwala, ale jak wspominałem wcześniej – rozumiem to zważywszy w jakiej formie byli moi konkurenci. Na pewno Serb to jeden z lepszych szkoleniowców z jakimi pracowałem.

Generalnie miałeś chyba szczęście do szkoleniowców. Jednym z nich był Stephane Antiga, twój idol z parkietu z czasów juniorskich.

Francuz był decydującym „czynnikiem” przy transferze do ONICO. Grał na mojej pozycji, wiedziałem, że doskonale przyjmował, czyli robił to, czego mi zawsze brakowało. Stwierdziłem: kto ma mnie poprawić w tym aspekcie, jeśli nie on? Przed zmianą klubu dzwonił do mnie kilkukrotnie. Mówił, że widzi we mnie duży potencjał, że będziemy razem sporo pracować. To wszystko zadecydowało o przeprowadzce do stolicy. Zaufałem mu i nie żałuję, dzięki temu człowiekowi rozegrałem sezon na wysokim poziomie i zdobyłem pierwszy medal w seniorskiej siatkówce. Do dziś to mój największy sukces na hali. Jestem z niego dumny, bo osiągnąłem go grając, a nie siedząc na ławce. Mam nadzieję, że w ZAKS-ie za rok poprawię ten wynik.

ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI

Fot. Newspix.pl, 400mm.pl


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez