W 1976 roku podczas igrzysk olimpijskich w Montrealu rozmawiali o nim wszyscy. Alberto Juantorena ustrzelił na bieżni bezprecedensowy złoty dublet. Triumf na dystansie 400 i 800 metrów wydawał się scenariuszem z gatunku science-fiction – coś takiego nie udało się nikomu wcześniej ani później. Niewiele zabrakło, by ten wyjątkowy wyczyn nigdy się nie wydarzył, bo wysoki lekkoatleta jeszcze kilka lat wcześniej marzył o karierze koszykarza. Wszystko zmienił polski odkrywca jego talentu – trener Zygmunt Zabierzowski.
Na początku 1959 roku zaczął opadać kurz po kubańskiej rewolucji. Fidel Castro został premierem i stopniowo kierował kraj w stronę ulubionych socjalistycznych wzorców. Najpierw znacjonalizował gospodarkę, a potem pozbył się z kraju politycznych oponentów. Sport w jego wizji pełnił niezwykle istotną funkcję, ale zawodowe kariery pięściarzy i baseballistów przestały być mile widziane. Od teraz liczyło się tylko to, by godnie reprezentować Kubę podczas najważniejszych międzynarodowych zawodów.
Naturalnym krokiem było zacieśnienie współpracy ze Związkiem Radzieckim i innymi bratnimi krajami bloku wschodniego. Bezpośrednim efektem tych zabiegów było pojawienie się specjalistów, którzy mieli zrewolucjonizować kubański sport. Andrej Czerwonenko pomógł zbudować system selekcji młodych pięściarzy, który z czasem zaczął przynosić medalowe żniwa podczas igrzysk i doprowadził do eksplozji talentów między innymi Teofilo Stevensona i Felixa Savona.
Kubańczycy mogli liczyć na szerokie i różnorodne wsparcie w czym tylko chcieli. Przykład? Karoly Laky w 1964 roku doprowadził reprezentację Węgier do złotego medalu igrzysk w piłce wodnej. Kilka miesięcy po tym sukcesie był już na Kubie, gdzie właściwie od zera stworzył bardzo mocną drużynę narodową. Medalu nie udało się zdobyć, ale piąte miejsce w 1968 roku przyjęto jako wymierny sukces.
Na innych arenach wrażenie robiła zwłaszcza praca Leonida Szczerbakowa, który opiekował się trójskoczkami. To właśnie pod jego okiem rozwinął się talent Pedro Pereza, który w 1971 roku jeszcze jako nastolatek pobił rekord świata. Silny radziecki zaciąg z miejsca postawił też na nogi kubańską gimnastykę panów i pań. Wyjątkowe relacje między państwami bloku wschodniego dobrze obrazuje pobyt Fidela Castro w Polsce – w 1972 roku witały go tłumy. Tygodniowa wizyta była potem szczegółowo relacjonowana w kontrolowanych przez państwo mediach.
W powszechnej świadomości Polaków towarzysze z Kuby kojarzyli się jednak z czymś jeszcze innym. W 1961 roku jednym z następstw rewolucji był polityczny konflikt ze Stanami Zjednoczonymi, który doprowadził do embarga. Kubańczycy z miesiąca na miesiąc musieli stworzyć projekt wymiany handlowej od podstaw. Miał on działać w dwie strony, ale strona polska inwestowała więcej. Krajowi fachowcy pomagali budować na wyspie przemysł, a oprócz tego pożyczono także pieniądze. Do dziś Kubańczycy powinni nam spłacić jeszcze ponad 13 milionów złotych z tamtych zobowiązań.
Najsłynniejszym prezentem z Kuby były jednak słynne zielone pomarańcze, które odgrywały znaczącą rolę w politycznej propagandzie. W relacjach telewizyjnych pokazywano wszystkie kroki – od rozładunku w porcie aż do umieszczenia ich na sklepowych półkach. Problem w tym, że były suche i w ogóle nie pachniały – między innymi dlatego szybko stały się kolejnym elementem szyderstw.
Powstaniec na wyspie
Pierwsi Polacy pojawili się na Kubie na początku XX wieku. Na początku traktowano wyspę jako przystanek przed ostateczną metą, którą były Stany Zjednoczone. W 1927 roku powołano do życia pierwszą organizację polonijną na wyspie, a kolejne liczne grono Polaków pojawiło się po II wojnie światowej. Po rewolucji szlak otworzył się w obie strony, ale więcej chętnych było do opuszczenia wyspy. Tak do Polski trafił między innymi znany muzyk Jose Torres.
W drugą stronę podążył w połowie lat sześćdziesiątych między innymi Zygmunt Zabierzowski. W młodości był dobrze zapowiadającym się 400-metrowcem – potrafił nawet złamać barierę 50 sekund i zdobył dwa medale akademickich mistrzostw świata. Najlepsze lata kariery zabrała mu jednak II wojna światowa, w której aktywnie uczestniczył zapisując naprawdę piękną kartę.
Był członkiem Armii Krajowej – służył w randze podporucznika. Walczył w zgrupowaniu “Żmija”, gdzie pełnił rolę dowódcy drużyny sztabowej. Wziął udział w powstaniu warszawskim, a po wojnie został trenerem. W 1953 roku awansował na kierownika bloku sprintów w szkoleniu centralnym. Miał swój udział między innymi w sukcesach Mariana Foika, który stał się znany jako “Biała Błyskawica”.
Po raz pierwszy o polskich sprinterach zrobiło się głośno podczas mistrzostw Europy w 1962 roku. Cztery lata wcześniej wszyscy usłyszeli wprawdzie o lekkoatletycznym “Wunderteamie”, ale stał on jednak pod znakiem sukcesów długodystansowców. Dwa złote medale zgarnął wtedy Zdzisław Krzyszkowiak (bijąc przy okazji rekord świata), swoje zrobili także Jerzy Chromik i Kazimierz Zimny. Twarz sprinterów uratowała złota na 200 metrów Barbara Sobotta.
Cztery lata później było widać wyraźne postępy – panie zdobyły aż pięć medali na krótkich dystansach. Wśród panów najlepiej wypadł Foik – srebrny medalista na 200 metrów. Wystąpił również (razem z Jerzy Juskowiakiem) w finale “setki”, ale tam reprezentanci Polski zamknęli stawkę. Odbili sobie to niepowodzenie w sztafecie 4×100. Po porywającym występie zgarnęli srebro, do ostatnich metrów naciskając na zwycięskich Niemców. W dwóch startach dwukrotnie śrubowali rekord kraju.
Na papierze wszystko wyglądało bardzo dobrze – w końcu reprezentanci zaliczali stałe postępy. Specyficzny charakter Zabierzowskiego nie wszystkim jednak pasował. Tuż przed igrzyskami olimpijskimi w Tokio w 1964 roku na żądanie zawodników doszło do zmiany głównego trenera. Stery przejął Włodzimierz Drużbiak, a Polacy zaliczyli udany występ. Indywidualnie brąz na 400 metrów wywalczył Andrzej Badeński, a sztafeta 4×100 zdobył srebro, ulegając tylko bijącym rekord świata Amerykanom.
Po igrzyskach stało się jasne, że dla wszystkich stron będzie lepiej jeśli trener Zabierzowski wymyśli sobie jakąś nową misję. Teoretycznie mógł się nawet realizować poza sportem, bo miał prawnicze wykształcenie. Po kilku miesiącach ostatecznie wylądował na Kubie, w czym duża zasługa Tomasza Lemparta – sekretarza generalnego Polskiego Komitetu Olimpijskiego.
Centralne zarządzanie sportem dopiero zaczynało tam przynosić wymierne efekty. Polski “Wunderteam” opierał się na lekkoatletycznych specjalizacjach, które nie wszędzie były jeszcze normą. Na igrzyska w 1964 roku Kubańczycy wysłali niespełna 30-osobową reprezentację i wrócili tylko z jednym medalem. Nie byli lekkoatletyczną potęgą, ale na skutek dobrze zorganizowanego systemu szkolenia powoli rośli w siłę.
Biegacz wypatrzony pod koszem
Alberto Juantorena to jednak przykład tego, że w każdym planowaniu potrzebne jest szczęście. Mierzący 192 cm atleta miał 20 lat i studiował ekonomię. Równolegle marzył o karierze w koszykówce, której uczył się w szkole sportowej, ale niestety nie miał talentu. – Byłem najgorszym koszykarzem świata! Nie wyróżniałem się w niczym – przyznał ze śmiechem wiele lat po zakończeniu przygody ze sportem. W 1970 roku podczas jednego z treningów dostrzegł go jednak Jose “Cheo” Salazar – trener kadry młodzieżowej w biegach.
Okazało się, że koszykarz biega wyjątkowo szybko – bez specjalistycznego obuwia przebiegł 400 metrów poniżej 52 sekund. Szkoleniowiec opowiedział Zabierzowskiemu o potencjalnym diamencie, a potem wszystko potoczyło się już sprawnie. Kolejne testy potwierdziły, że chłopak rzeczywiście może mieć wyjątkowy potencjał. Juantorena relacjonował, że podczas pierwszego spotkania Zabierzowski najpierw kazał mu pokazać biodro, a potem zachwycał się jego długim krokiem. Zmierzono, że potrafi sadzić susy długie aż na 275 centymetrów!
Sam zainteresowany długo nie zastanawiał się nad zmianą specjalizacji. Od najmłodszych lat uwielbiał Enrique Figuerolę, najwybitniejszego kubańskiego sprintera tamtej ery. I tak niemożliwe powoli zaczęło stawać się realne, a niedoszły koszykarz coraz lepiej radził sobie na bieżni. Już po kilkunastu miesiącach ostrzejszych treningów wziął udział w igrzyskach olimpijskich w Monachium, gdzie jednak trochę pechowo odpadł w półfinale. Nie zraził się – wręcz przeciwnie. Wszyscy trenerzy podkreślali naturalny talent Juantoreny do ciężkiej pracy. Chłopak był nie do zajechania i między innymi z tego względu stał się znany jako “El Cabello” – koń.
W 1973 roku zgarnął pierwsze medale międzynarodowych imprez – wygrał między innymi złoto 7. Letniej Uniwersjady w Moskwie. Przez dwa lata nie przegrał żadnej ważnej imprezy, aż do igrzysk panamerykańskich w 1975 roku. W międzyczasie musiał się jednak poddać się dwóm zabiegom chirurgicznym, co nieco zaburzyło rytm przygotowań startowych.
Na ostatniej prostej przed igrzyskami w Montrealu kubański biegacz był uważany za żelaznego kandydata do medalu na 400 metrów. Trener Zabierzowski miał jednak szatański plan, by w Kanadzie powalczyć o jeszcze większą pulę. Po powrocie Juantoreny na najwyższe obroty po operacjach zaczął budować jego formę w nieco inny sposób niż dotychczas. Częściej kazał mu biegać treningowo na dystansie 800 metrów, ale o ambitnym planie podwójnego startu poinformował go dopiero na kilka miesięcy przed igrzyskami.
– Gdy usłyszałem o tym pomyśle, to wyskoczyłem z fotela wyżej niż Javier Sotomayor –
wspominał po latach swoją reakcję sam zainteresowany. Bał się głównie jednego – że przez zmęczenie w związku z podwójnym startem straci właściwie pewny medal na 400 metrów. Zabierzowski małymi krokami zaczął budować pewność siebie utalentowanego podopiecznego. Podczas mało prestiżowych zawodów we Włoszech biegacz miał dyktować tempo kolegom, którzy wciąż walczyli o olimpijską kwalifikację. Pobiegł na luzie, wygrywając w wielkim stylu.
Potem Kubańczyk sprawdzał się w różnych warunkach. Podczas mityngów w Bratysławie i Ostrawie jednego dnia biegał na 400 i 800 metrów i wygrywał. Gdy na dłuższym dystansie złamał barierę 1:45:00, to w końcu zaczął poważnie myśleć nad bezprecedensowym startem. – Jesteś jedynym biegaczem w historii, który może wywalczyć to podwójne złoto – namawiał go Zabierzowski. Aby marzyć o takim sukcesie trzeba naprawdę wyjątkowego talentu – 400 metrów to jeszcze dystans sprinterski, a 800 to już średni dystans.
Trener miał wszystko szczegółowo przeanalizowane. Obliczył, że przy długości kroku Juantoreny wystarczy przebiec pierwsze okrążenie w czasie poniżej 51 sekund, by zwycięstwo mieć właściwie w kieszeni. Był jednak jeszcze jeden problem – logistyczny. “Koń” miał wystartować na 400 i 800 metrów oraz w sztafecie 4×400. To oznaczało, że będzie jedynym sportowcem, który podczas igrzysk w Montrealu będzie w akcji każdego dnia! – Codziennie rano witał mnie ten sam uśmiechnięty kamerzysta – wspominał biegacz.
Gdy niemożliwe staje się faktem
Zaczął od trudniejszej przeszkody – biegu na 800 metrów. W eliminacjach i półfinale zwyciężał, ale nie biegł na 100 procent możliwości. Finał miał niezwykły przebieg i był toczony w morderczym tempie. Juantorena biegł zgodnie z planem Zabierzowskiego, ale w połowie dystansu nieoczekiwanie wyprzedzał go Srirarm Singh z Indii. Na przedostatniej prostej Kubańczyk zostawił go w tyle i na ostatnich metrach walczył o złoto z faworyzowanym Rickiem Wolhunterem. Ani przez moment nie był zagrożony – wygrał z niesamowitym czasem 1:43:50, bijąc rekord świata. W tym momencie już zdążył przejść do historii jako pierwszy Kubańczyk z lekkoatletycznym złotem igrzysk.
Feta? Nic z tych rzeczy! Już następnego dnia trzeba było się zmierzyć w pierwszej serii eliminacji na 400 metrów, ale w trudnych warunkach “Koń” mądrze rozkładał siły. W pierwszych dwóch startach nie walczył o zwycięstwo – skupiał się na zajęciu pozycji gwarantującej bezpieczny awans. W półfinale rywalizował korespondencyjnie z Fredem Newhousem, który zachwycał formą wygrywając wszystkie dotychczasowe starty.
Decydująca rozgrywka była dramatyczna. Na ostatnią prostą Juantorena wybiegał obserwując plecy szybkiego Amerykanina, ale w końcu swoje zrobił legendarny długi krok Kubańczyka – sadząc kolejne długie susy ostatecznie wygrał w wielkim stylu. Trener Zabierzowski jego triumf oglądał jednak… w hotelu. – Chłopaku, wszystko jest gotowe. Nie ma się co denerwować – usłyszał w dniu najważniejszego występu od pewnego sukcesu szkoleniowca.
Juantorena wracał do kraju jako bohater. Osiągnął rzecz bez precedensu i do dziś pozostaje jedynym w historii, któremu udało się triumfować na tych dwóch dystansach podczas tych samych igrzysk. Na lotnisku witał go sam Fidel Castro z… gazetką szkolną. – Witaj, przyjacielu! – mówił ściskając wylewnie złotego medalistę. Gazetę wziął po to, by pokazać mu, że w 1946 roku sam wygrał zawody szkolne na 800 metrów. Na sodówkę nie było miejsca – medalista przyznał, że jego sukces to triumf całego narodu, a potem przez kilka tygodni pracował w fabryce zajmującej się obróbką trzciny cukrowej, by pokazać się jako “jeden z wielu”.
W 1977 roku idol Kuby poprawił rekord świata na 800 metrów i znów ustrzelił złoty dublet – tym razem podczas pierwszej edycji lekkoatletycznego Pucharu Świata. Magazyn “Track & Field News” dwukrotnie uznawał go najlepszym lekkoatletą świata. Rozwój kariery zahamowały jednak kontuzje. Juantorena od urodzenia borykał się z płaskostopiem, a z czasem nabawił się problemów z kręgosłupem. Musiał też odnaleźć się w nowej rzeczywistości, bo trener Zabierzowski po igrzyskach w Montrealu wrócił do Polski. Mocno podupadł na zdrowiu, ale do końca udzielał się w Polskim Związku Lekkiej Atletyki. Zmarł w styczniu 1978 roku w wieku 62 lat.
– To nie był wstrząs dla mojej kariery. Miałem wtedy 27 lat i wiedziałem już co muszę robić z nowym trenerem Jorge Cumberbatchem. Na każdym kroku pojawiały się jednak kontuzje i urazy, które nie pozwalały mi przygotować się tak jak wcześniej. Miałem cztery operacje stóp, uszkodzone ścięgno Achillesa, usunięto mi dwa nowotwory… Doktor Alvarez Cambras poskładał mnie w całość i sprawił, że mogłem jeszcze o coś powalczyć – tłumaczył Juantorena.
W 1980 roku na igrzyska w Moskwie leciał jako człowiek po przejściach. Wybrał start tylko na 400 metrów – na dystansie dwa razy dłuższym stracił już aurę terminatora. Dotarł do finału, ale finiszował dopiero na czwartej pozycji. W kolejnych latach stopniowo tracił na znaczeniu. Jego problemy zdrowotne wszyscy dostrzegli w 1983 roku. W Helsinkach w eliminacjach podczas pierwszej edycji mistrzostw świata zerwał więzadła w kolanie i złamał stopę.
– Nie mogłem skończyć w taki sposób – opowiadał po latach. Weteran bieżni zmotywował się do ostatniego zrywu, bo marzył o kolejnym medalu igrzysk. Wobec bojkotu zawodów przez państwa bloku wschodniego mógł jednak wystąpić zaledwie podczas zawodów Przyjaźń-84. Nie ma tego złego – tu miał zdecydowanie większą szansę na medal. Kariera Juantoreny zakończyła się równie niezwykle jak się rozpoczęła – w finale dotarł na metę równo z Ryszardem Ostrowskim. Sędziowie nawet po analizie filmu nie byli w stanie rozstrzygnąć, kto był szybszy. W związku z tym przyznano dwa złote medale.
Po zakończeniu kariery Kubańczyk pozostał przy sporcie jako działacz oraz minister sportu. Do końca pozostawał w dobrych relacjach politycznych z reżimem Castro. Sam siebie nazywał “dzieckiem kubańskiej rewolucji” i podkreślał, że gdyby nie ona to nigdy nie mógłby się pokazać na światowych arenach. Dziś biega rekreacyjnie w maratonach i kibicuje bratankowi. Osmany Juantorena wykorzystuje znakomite warunki fizyczne na siatkarskich parkietach. W przeciwieństwie do stryja wybrał inną drogę – po sukcesach pod flagą kubańską postanowił zrobić zawodową karierę. Od 2015 roku reprezentuje już inny kraj – Włochy.
KACPER BARTOSIAK