36 lat ma rekord Polski Mariana Woronina na sto metrów. To on jako jedyny Polak w historii przebiegł ten dystans w czasie poniżej 10 sekund – 9.992 – choć po zaokrągleniu w historycznych tabelach widnieje równe 10.00. Od tamtej pory nikt nie zbliżył się do tamtego rezultatu w oficjalnym biegu. Niedawno w Jeleniej Górze bardzo dobrze wystartował jednak Przemysław Słowikowski, mamy też kilku zdolnych młodych sprinterów. Czy to możliwe, że wynik Woronina niedługo zostanie pobity?
Rekordzista
9 czerwca 1984 roku. To wtedy Marian Woronin, w Warszawie, zostawił rywali daleko w tyle i samotnie przybiegł do mety, pobijając rekord Polski, rekord Europy i wydatnie zbliżając się do rekordu świata. Gdyby nie bojkot igrzysk w Los Angeles, pewnie mógłby stanąć na podium. Tym bardziej jeśli wziąć pod uwagę fakt, że srebrny medalista, Sam Graddy, osiągnął wówczas czas 10.19 s. Woronin w formie bez większych problemów mógłby go wyprzedzić.
Swoją drogą warszawski wynik Polaka pierwotnie zapisano jako 9.99 s. Dopiero po ponad tygodniu zweryfikowano ten rezultat, dodając dwie tysięczne sekundy, przez co – zgodnie z wytycznymi IAAF – wynik zaokrąglono w górę i dziewiątka z przodu ustąpiła miejsca dziesiątce. Jednak i tak był to wynik kosmiczny jak na nasze warunki. Co prawda już po czterech latach rekord Europy pobił Linford Christie, ale dopiero 26 lat później – w 2010 roku – kolejny biały człowiek pobiegł szybciej. Christophe Lemaitre osiągnął wtedy wynik 9.98.
Po latach okazało się, że gdyby polscy sędziowie wysłali jako oficjalny rezultat wynik 9.99, to zostałby on ratyfikowany. Wiadomo, w tym przypadku trzy dziewiątki wyglądałyby lepiej niż jedna dziesiątka. Zresztą gdyby Woronin na mecie wyrzucił do przodu barki w typowo sprinterskim finiszu, możliwe, że i sędziowie nie dopatrzyliby się tych dwóch tysięcznych, bo po prostu by ich nie było. – W sprincie w ciągu dnia są zwykle dwa biegi. Pierwszy na rozgrzewkę, a drugi już szybszy. Wtedy zaplanowano tylko jeden. Nikt się nie spodziewał takiego wyniku. Ja też. Nikt mnie naciskał, to też nie mobilizowało. Leszek Dunecki biegł trzy metry z tyłu. Gdyby za godzinę rozegrano drugi, na pewno uzyskałbym lepszy czas. Chociaż może bym się usztywnił. Ale nie… Przecież w hali w mistrzostwach Starego Kontynentu we Francji biłem rekord Europy trzy razy, z biegu na bieg – mówił Woronin „Przeglądowi Sportowemu”.
Stało się jednak, jak się stało. Choć tak naprawdę niczego to nie zmienia w najważniejszej kwestii – Woronin wciąż pozostaje w historycznych tabelach najlepszym z Polaków. I sam do końca nie wie, dlaczego tak się dzieje. – Można powiedzieć, że nie tylko Polska się nie rozwija, ale nie rozwija się w tej konkurencji również Europa. […] przykro mi, że to tak wygląda. Wydaje mi się, że nie ma koncepcji na dobre szkolenie. Są zawody, jest szansa na dobry wynik. Bach! Kontuzja! Nie ma takiego zawodnika, który nie borykałby się z kontuzją przynajmniej raz w karierze. Może to jakieś zaniedbania na początku? Może zbyt wczesna specjalizacja? Nie wiem, ale widzę, że coś jest nie tak. Przecież gdyby ci zawodnicy szli normalnym cyklem treningowym, trenowali, to prędzej czy później musieliby dorwać mój wynik. Inaczej się nie da. Nie wierzę, że w narodzie 38 milionowym taki Woronin pobiegł ponad 30 lat temu rekord i nie dało się go poprawić. Przede mną przecież też mieliśmy doskonałych zawodników, którzy osiągali świetne, jak na tamte czasy rezultaty – opowiadał portalowi Biegam Bo Lubię.
Choć wypada dodać, że w sprawie jego rekordu są wątpliwości. Mówiło się, że Polacy mogli na przykład nieco nagiąć oficjalnie mierzoną prędkość wiatru. Ten bowiem miał wiać w plecy z prędkością 2.0 metra na sekundę. Czyli najwyższą dopuszczalną regulaminowo. Gdyby był choć odrobinę mocniejszy, czas Woronina nie byłby uznany oficjalnie. Wątpliwości są tym większe, że drugi najlepszy oficjalny wynik w karierze Woronina to 10.14. Spora różnica. Czy da się to jednak ocenić dziś? O tym mówi nam Tomasz Spodenkiewicz, statystyk lekkoatletyczny, prowadzący profil Athletic News na Twitterze.
– Też słyszałem różne rzeczy na temat tego wyniku. Tak to już jednak jest. Kilka dni temu mieliśmy zawody w Toruniu, gdzie padły dobre wyniki juniorskie i już – ponieważ były one wyraźnie lepsze od innych – słyszałem sporo kontrowersji i pytań, czy aby na pewno te rezultaty są wiarygodne. Tak naprawdę, zwłaszcza po 36 latach, trudno to ocenić. 14 setnych różnicy może się jednak zdarzyć między pierwszym a drugim wynikiem. Jeśli ma się dobry dzień, dobre wyjście z bloków, do tego ten wiatr… Jeśli naprawdę taki był, to Woronin miał niesamowite szczęście.
Tak naprawdę więc nie mamy innego wyboru, jak ten wynik zaakceptować i podziwiać. Bo – na nasze warunki – był to fantastyczny rezultat. Możliwe jednak, że późniejsze wyniki naszych sprinterów lepiej byłoby odnosić do innych biegów.
Za plecami Mariana
Tak naprawdę 10.00 Woronina kompletnie odstaje. Drugim najlepszym rezultatem w historii Polski jest… jego wspomniane 10.14. Chyba żeby liczyć te z nieregulaminowym wiatrem – tu drugi byłby Przemysław Słowikowski ze swoim niedawnym 10.05, a z tuż za jego plecami uplasowałby się Marcin Jędrusiński, który 2003 roku wybiegał 10.07. Woronin też miałby wtedy lepsze czasy – jego drugim rezultatem byłoby 10.10. Ale regulaminu się nie nagnie. Więc po 10.00 mamy dopiero 10.14 rekordzisty Polski, a potem 10.15 Dariusza Kucia i Piotra Balcerzaka.
W porównaniu do rekordu wygląda to po prostu słabo. 15 setnych na sto metrów to przepaść. Jednak co, gdyby ten rekord skasować i udawać, że go nie ma? Wtedy perspektywa zupełnie się przecież zmienia. – Rzeczywiście, jest trochę tak, że przez to 10.00 te inne wyniki Polaków wyglądają na dużo słabsze. Gdyby nie było tego rezultatu, to mówilibyśmy, że Słowikowski w Jeleniej Górze był blisko rekordu Polski. A tak wydaje się, że jest daleko – mówi Spodenkiewicz.
Najlepszy wynik w historii Polski jest więc absolutną anomalią. A przy okazji czasem, który do dziś naprawdę liczyłby się w Europie. Jeśli więc klasyfikujemy kolejne szczeble stu metrów jako: świat (najwyższy poziom), Europę (średni) i Polskę (słaby), to Woronin byłby dziś na tym środkowym. Biegacze tacy jak Kuć, Balcerzak czy Słowikowski ze swoimi życiówkami gdzieś pomiędzy drugim a trzecim. Za ich plecami zmieściliby się może jeszcze Łukasz Chyła (10.20), Marcin Nowak czy Remigiusz Olszewski (obaj 10.21). Reszta Polaków stanęłaby już zapewne na ostatnim z nich. To nie może jednak dziwić. Historycznie patrząc, sto metrów mężczyzn jest bowiem jedną z tych konkurencji lekkoatletycznych, która wychodzi nam słabo. Choć nie tragicznie, jak mogłoby się wydawać.
– Tak naprawdę nie jest to nasza najgorsza konkurencja – mówi Spodenkiewicz. – Nawet 200 metrów mężczyzn wypadało u nas gorzej. Historycznie rzecz biorąc były takie okresy, gdy każda konkurencja lekkoatletyczna miała u nas swój okres świetności. Takim przykładem niech będzie 3000 metrów z przeszkodami. Dziś Polska w niej nie istnieje, a kiedyś mieliśmy spore sukcesy. Trudno jest znaleźć konkurencję, w której nie mamy żadnych osiągnięć. Sto metrów nie wypada szałowo, ale w porównaniu z 200 metrami czy maratonem, to nie jest też źle. Nie ma co ukrywać, że trochę do rzeczy ma kolor skóry. Wyniki białych zawodników odstają, my też jesteśmy przez to „pokrzywdzeni”. W skali europejskiej nie jesteśmy jednak wcale słabi.
Gorzej, że gdybyśmy jeszcze tydzień temu spojrzeli na najlepsze “legalne” życiówki Polaków w historii biegu na sto metrów, to biorąc pod uwagę rok ich ustanowienia wyglądałoby to tak: 1984, 1999, 2011, 2004, 2000, 2016, 1976(!), 1998, 2013 i 1984. To pierwsza dziesiątka. Jak widzicie – więcej jest w niej reprezentantów XX niż XXI wieku. Swoją drogą, co ciekawe, wszystkie zostały osiągnięte w Polsce. Dopiero kolejny na liście Ryszard Pilarczyk swoją życiówkę (10.26) wybiegał w Grecji. Dlaczego tak mało jest tu wyników nowych? Cóż, jedna sprawa to szkolenie – w Polsce raczej nie przykładamy aż tak wielkiej sprawy do sprintów. Inna?
– Sto metrów to tak naprawdę trochę zabójcza konkurencja. Sporo zależy od wiatru. Nie dość, że nie może wiać powyżej dwóch metrów na sekundę, to jeśli się do tej granicy nie zbliża, to nawet, gdy jest się w dobrej formie, odejmuje to ładnych parę setnych zawodnikowi i robi różnicę. Trzeba trafić też z reakcją startową i innymi drobnymi rzeczami. A każda setna coś znaczy. Jak ktoś jest świetnym zawodnikiem, to gorsza reakcja startowa czy wiatr niewiele mu robią. U nas jednak to wszystko musi być optymalne – mówi Spodenkiewicz.
W Jeleniej Górze, niespełna tydzień temu, wszystko zagrało. Była szybka bieżnia, był fajny wiatr i był niezły wynik. Od razu były też, oczywiście, porównania do Mariana Woronina. – Rekord Woronina ma już trochę lat. Słyszę o nim co jakiś czas, głównie przy rozmowach na temat słabego poziomu męskiego sprintu – mówi Przemysław Słowikowski. – Teraz, po zawodach w Jeleniej Górze, też się już naczytałem. Mam swoje przemyślenia odnośnie do tego wyniku ale mimo wszystko trzeba go szanować – 10.00 to potężny rezultat. Ze swojej zawodniczej perspektywy większą uwagę przywiązuję w tej chwili jednak do wyników bardziej realnych do zrealizowania, czyli biegów pana Piotra Balcerzaka i Dariusza Kucia. Ich rekordy życiowe wynoszą w obu przypadkach 10.15. Darka zresztą znam osobiście i to jego życiówka od zawsze była dla mnie pewnym celem i wynikiem, który chciałbym przebić.
26 lipca bardzo się do tego przybliżył. Na Dolnym Śląsku przebiegł sto metrów w czasie 10.05 z nielegalnym wiatrem i 10.19 przy dozwolonych podmuchach. Ten drugi wynik to najlepszy rezultat Polaka na tym dystansie od dziewięciu lat.
Na razie czwarty
Młodym sprinterem Słowikowski nie jest już od kilku lat. Zdolnym juniorem był osiem lat temu, przed siedmioma został za to młodzieżowym wicemistrzem Europy w sztafecie 4×100. Od kilku lat bliski był złamania granicy 10.20 s, ale wciąż czegoś mu brakowało. Zresztą, najlepiej będzie, jeśli o tamtych sezonach opowie on sam.
– Pierwszą barierę – 10.30 – złamałem w 2016 roku w Amsterdamie podczas mistrzostw Europy. Wtedy pobiegłem 10.27 i to był moment, gdy coś zaczęło się u mnie dziać w kierunku naprawdę solidnego biegania i lepszych wyników. 2017 rok był z kolei słaby w dużej mierze przez to, że poszedłem na czteromiesięczne przeszkolenie wojskowe i na tym przeszkoleniu nie miałem praktycznie możliwości żeby robić treningi. Schudłem, straciłem taką fizyczną tężyznę i to się odbiło na sezonie. W 2018 roku udało mi się wrócić do swojej dyspozycji, poprawiłem życiówkę. To był rok mistrzostw Europy w Berlinie, do których się mocno przygotowywałem. Niestety, to był też taki sezon, gdy napotykałem wiele problemów w treningu. Z poprzednim trenerem mieliśmy kłopoty, bo ten musiał wyjeżdżać zagranicę do pracy i większość czasu trenowałem sam. To spowodowało, że pod koniec tamtego sezonu padła decyzja o rozstaniu. Trener musiał wyjechać za pracą, ja postanowiłem zmienić szkoleniowca i klub.
Trafił wtedy do Katowic, pod opiekę Krzysztofa Kotuły. Dziś mówi, że gdyby nie ta zmiana, pewnie już by nie biegał, głównie z powodów ekonomicznych. A ma przecież niespełna 27 lat i od kilku sezonów jest jednym z naszych najlepszych sprinterów – szkoda byłoby stracić takiego zawodnika. Na szczęście tak się nie stało. W 2019 kontynuował niezłe bieganie, osiągnął czas 10.27. Przyzwoity poziom, choć granica 10.20 wciąż pozostała nie do złamania. Ale w tym czasie docierali się z trenerem, próbowali nowych bodźców, eksperymentowali z treningiem. Przed tym sezonem już wiedzieli, jak ze sobą pracować, zrozumieli się. I efekty przyszły. Choć nie było łatwo.
– Nie ukrywam, że było trochę problemów i ograniczeń treningowych. Przede wszystkim brakowało możliwości wejścia na stadion tartanowy. Większość treningów musiałem wykonywać albo w terenie, albo na stadionie żużlowym, na który miałem dostęp. Brakowało tej nawierzchni tartanowej i biegania w kolcach, bo to zupełnie inna specyfika. Pełny dostęp – i na to nie mogłem narzekać – miałem za to do sprzętu do treningu siłowego. Udało mi się go wypożyczyć i bez problemu ten trening siłowy realizować. Start w Jeleniej Górze? Zawsze, gdy wychodzi się na pierwsze zawody jest tak, że zawodnik do końca nie wie, czego się spodziewać. Byłem jednak dobrze przygotowany, już ostatnie tygodnie pokazywały, że jestem w dobrej dyspozycji. Wykręcałem na treningach naprawdę fajne czasy, ale nie byłem świadomy tego, że jestem w stanie biegać na poziomie poniżej 10.20 s. Przed tym startem miałem takie swoje założenie, że fajnie byłoby pobiec poniżej 10.40, a udało się poniżej 10.20.
Mniej zaskoczony tym wynikiem był za to Tomasz Spodenkiewicz, który mówi, że poprawienie życiówki o cztery setne zawsze trzeba brać pod uwagę. I że to już naprawdę niezły wynik, przynajmniej w skali europejskiej.
– Bieżnia w Jeleniej Górze jest bardzo szybka, więc mam wątpliwości czy na przykład w sobotę w Łodzi uda się ten wynik powtórzyć [nie udało się – Słowikowski wybiegał 10.39 i 10.29, ale przy gorszych warunkach wietrznych – przyp. red.]. […] Na pewno pod względem historycznym 10.19 to wynik liczący się w Polsce. W Europie w tym roku jest to na razie piąty rezultat, więc też nie można mówić, że dramatycznie odstaje od europejskiej czołówki. To 10.05 z wiatrem, które przebiegł, też jest dobre. Są kalkulatory do liczenia czasów w zależności od wiatru. Z nich wychodzi, że gdyby Przemkowi wiało wtedy 2.0 metra na sekundę w plecy, czyli maksymalny regulaminowy czas, to byłby to wynik w granicach 10.11 s. Wyrównałby wtedy najlepszy w tym roku wyniku w Europie. Więc jest to rezultat znaczący w skali polskiej, w Europie zauważalny w tabelach, ale w świecie, oczywiście, nic nie znaczy.

Przemysław Słowikowski. Fot. Newspix
Choć zauważyć warto, że 10.19 i tak dałoby pewien mały sukces przed czterema laty – półfinał igrzysk w Rio. Możliwe zresztą, że w Tokio też to wystarczy. Inna sprawa, że najpierw trzeba na igrzyska się dostać. A o to może być trudniej. Minimum wynosi bowiem 10.05, a do tego wciąż Słowikowskiemu daleko. Zresztą wyniki i tak są zawieszone. Dopiero od grudnia znów będzie można się kwalifikować, więc nawet rekord Polski nic by aktualnie nie dał. W przyszłym roku szansa jednak będzie. I to niekoniecznie za sprawą minimum. – Swoją szansę na igrzyska upatruję bardziej w rankingu. Do Tokio kwalifikuje się 56 zawodników, a według ostatnich obliczeń, które były nawet publikowane na stronie PZLA, jestem na 58. miejscu. Czyli brakuje mi bardzo niewiele. Myślę, że jest to jak najbardziej realna rzecz, by w ten sposób się na igrzyska zakwalifikować – mówi Słowikowski.
Dodaje też, że biegi w Jeleniej Górze sporo mu dały. Raz, że to przeskok w poziomie sportowym. Dwa, że pozwoliły uwierzyć w siebie, bo skoro w pierwszym, treningowym starcie osiąga się taki wynik, to pokazuje to, że można dobrze biegać, ale przede wszystkim – poprawiać życiówkę. Zresztą nie trzeba być ekspertem, żeby do tego dojść. Ale ekspertowi warto oddać głos.
– Skoro da się wyliczyć, że Przemek miałby 10.11, gdyby wiał mu regulaminowy wiatr, to już byłby to drugi wynik w historii Polski. Tak naprawdę on jeszcze nie jest w maksymalnej dyspozycji. Kilka setnych może jeszcze urwać. Wiele zależy od warunków i bieżni. 10.00 to rezultat klasy światowej, miejmy nadzieję, że za naszego życia ktoś go osiągnie i pobije ten rekord Mariana Woronina. Nic do pana Mariana nie mam, ale zawsze chce się, by wyniki Polaków były już z tego XXI wieku. Będzie trudno, ale zbliżyć trochę na pewno się można. Być może pandemiczny sezon to dobra okazja, żeby pozmieniać trochę w tych tabelach – mówi Spodenkiewicz.
Choć entuzjazm hamuje nieco sam Słowikowski, gdy pytamy go o cele na najbliższych kilka lat – do kolejnych igrzysk, tych w Paryżu, zważywszy na fakt, że tak naprawdę wciąż nie wiadomo, co stanie się z tokijskimi. – Ojej, to jest duże pytanie. Tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia, czy będę biegał do następnych igrzysk. Na razie przygotowuję się do tych w Tokio, moim głównym celem i marzeniem jest to, by się na nie zakwalifikować. Chciałbym, żeby się udało. Co dalej? Zobaczymy. Tak naprawdę sporo się w sporcie zmienia. Zależnie od tego podejmuje się na bieżąco decyzje odnośnie do swoich działań. Możliwe nawet, że w przyszłym roku zakończę karierę. Może brzmi to nieco strasznie, ale finansowanie w sporcie indywidualnym – szczególnie w lekkiej atletyce – jest na tyle słabe, że trzeba się rozglądać za poważniejszymi rzeczami. Na razie myślę tylko o igrzyskach, ale co potem – nie wiem.
Wiemy za to, że w naszej setce coś się zaczyna dziać. I to daje pewne nadzieje na to, że nawet gdyby Słowikowski karierę faktycznie skończył, to nie zostawi po sobie pustki.
W młodości siła?
W Jeleniej Górze padł jeszcze jeden bardzo dobry rezultat – 10. na naszych historycznych listach, ex aequo z Karolem Zalewskim – 10.25 Dominika Kopcia (który z nieregulaminowym wiatrem pobiegł tam o jeszcze jedną setną sekundy szybciej). Nie jest to co prawda biegacz najmłodszy, ma już 25 lat, jednak poprawa życiówki – choć tylko o 0.01 s – zawsze daje powody do optymizmu. Szczególnie w okresie po kwarantannie i utrudnionych przygotowaniach. Jednak największe nadzieje związane z polskim sprintem kieruje się raczej w stronę Oliwera Wdowika.
To młody biegacz, jeszcze przez półtora sezonu będzie juniorem, a już osiąga naprawdę niezłe rezultaty. I, co ciekawe, swoje życiówki ustanawiał albo przy wietrze wiejącym w twarz, albo przy kompletnie bezwietrznej pogodzie. Czyli w warunkach, w których teoretycznie powinno biegać mu się źle.
– Wynik 20.82 s [ostatecznie, 1 sierpnia, anulowany, zaokrąglony do dziesiętnych w górę i oznaczony jako pomiar ręczny ze względu na nieprawidłowości przy pomiarze – przyp. TS] na 200 metrów z Torunia, który powszechnie zauważono, wcale nie jest bardziej wartościowy na przykład od jego wyniku z hali, gdzie pobiegł 21.09 – mówi Spodenkiewicz. – Biorąc pod uwagę, jak się biega w hali, to chyba nawet lepszy czas. Oliwerowi zostało jeszcze półtora roku juniorskiego biegania, zobaczymy, jak się rozwinie. Potencjał na to, by w skali europejskiej coś znaczyć, na pewno u niego jest. Generalnie jeśli jest w stanie nabiegać na 200 metrów takie czasy, to musi być tak, że jest w stanie pobiec szybciej niż 10.51 na sto metrów. Ta jego życiówka na setkę to był zresztą start w Chorzowie, tak naprawdę pierwszy większy mityng po pandemii. Zdecydowanie więc ma możliwości.
Słowikowski nazywa Wdowika „płomykiem nadziei” na rozwój polskiego sprintu. Powszechnie myśli się też o nim w kontekście sztafety 4×100 metrów. Bo ta w ostatnich latach ma się – z różnych powodów, nie tylko sportowych – średnio. Gdyby Wdowika wdrażać w jej szeregi już teraz mógłby się okazać cennym wzmocnieniem. Tym bardziej, że aktualnie jego życiówka jest piątym najlepszym wynikiem Polaka w tym sezonie na sto metrów. Warto więc byłoby to robić czym prędzej, bo to wcale nie tak, że można w niej dobrze wystartować z miejsca, bez przygotowania. W sztafecie wszystko rozgrywa się przecież w błyskawicznym tempie, a niesamowicie ważne przez to są płynne i szybkie zmiany.
– Sztafeta to mimo wszystko konkurencja, do której trzeba czterech czy nawet pięciu albo sześciu osób, bo warto brać pod uwagę też rezerwowych. Niestety tu jest tak, że nie każdy dobry sprinter potrafi też dobrze biegać sztafetę. Bo sztafeta to też „czucie gry zespołowej”, tak to nazwijmy. Na tę chwilę w tej sztafecie bywa bardzo różnie. Sam biegam w niej od wielu lat i mam dość duże doświadczenie w tym temacie – mówi Słowikowski.
– Wiadomo, że szybkościowo trochę odstajemy od najlepszych sztafet świata. Przez lata nadrabialiśmy zmianami, a teraz nie mamy ich lepszych od reszty świata. Przez to nasza sztafeta przestała się liczyć, może też świat zaczął ją nieco bardziej biegać i trenować, bo pojawiły się choćby zawody dedykowane specjalnie sztafetom. Te inne kraje są przez to bardziej wyćwiczone, a my nie zrobiliśmy kroku do przodu. Podstawą jest zebranie najlepszych sprinterów na zgrupowanie i wspólne treningi. Lepszej okazji niż przyszły rok nie będzie. Mamy duże zawody, World Relays, w Polsce, które w dodatku są kwalifikacją olimpijską – uzupełnia Spodenkiewicz.
Nadzieje na lepsze bieganie – czy to setki czy 4×100 metrów – w najbliższej przyszłości w Polsce więc są, głównie za sprawą Słowikowskiego. Wybiegając nieco dalej w przyszłość można liczyć na Wdowika czy na przykład Mateusza Siudy (rocznik 1998, życiówka 10.53 z Jeleniej Góry), Szymona Szachniewicza (2001, 10.55 z tych samych zawodów), Damiana Trzaski (2000, 10.64) czy Patryka Krupy (2002, 10.67). Żaden z nich nie biega na razie, oczywiście, w pobliżu najlepszych rezultatów starszych kolegów, ale w sztafecie nie tylko to się liczy. A kilku z nich na pewno się przecież jeszcze rozwinie. I może wskoczy na solidny europejski poziom.
Bo o światowym, niestety, nie ma co marzyć. By do niego nawiązać, trzeba by pobić rekord Polski. A na to na razie się nie zanosi. Choć możliwe, że przewaga Woronina nad resztą stawki zostanie solidnie zmniejszona.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Abosulutnym nieporozumieniem jest pisanie, że 26-latek nie jest już młodym sprinterem. Wszyscy mistrzowie ostatnich lat znajdowali się w przedziale wiekowym 22-29 (licząć od IO w Atlancie) a Linford Christie jest najstarszym mistrzem olimpijskim w sprincie, osiągającw wieku 32 lat. Ale już nawet rzut oka na tabelę najlepszych wyników w europejskim sprincie może wystarczyć, by zauważyć, że najlepszej 20-tce niemal co drugi wynik był osiągany przez zawodników, którzy mieli 26 lat lub więcej. W finałach wielkich imprez biegają zawodnicy, którzy mają grubo ponad 30 lat. Okej, oni nie biorą się z ulicy i wcześniej osiągali swoje życiówki, ale sprint to nie… Czytaj więcej »
Oczywiście, że – patrząc na tendencję w sprincie – Przemek ma przed sobą jeszcze kilka ładnych lat biegania (o ile sam nie postanowi inaczej). Natomiast pisząc, że nie jest “młodym sprinterem”, miałem na myśli, że – co dało się zauważyć w social mediach – wielu myślało inaczej. Bo nagle przebił życiówkę, osiągnął świetny na nasze warunki wynik i ludzie sądzili, że to zdolny młodzian. Dlatego wolałem szybko rozwiać wątpliwości i pokazać, że jego kariera już trochę lat trwa. Zresztą “młodość” odnoszę potem do sprinterów w wieku 18-20 lat, więc jasno widać, w którą stronę się kieruję, używając tego słowa. Plus… Czytaj więcej »