Pod olimpijską flagą. O sportowcach niezależnych na igrzyskach

Pod olimpijską flagą. O sportowcach niezależnych na igrzyskach

Normalnie na igrzyskach olimpijskich walczysz o medale dla siebie i swojego kraju. Normalnie. Zdarzają się jednak sytuacje, gdy to drugie jest niemożliwe. Jakie jest wtedy rozwiązanie? Wypełnić minimum, otrzymać kartę olimpijczyka i zgłosić się do Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, by pozwolił wystartować ci jako „Niezależny sportowiec olimpijski”, pod flagą z pięcioma kółkami. Niektórzy z tej możliwości korzystają, a nawet zdobywają w ten sposób medale. W Tokio będzie ich zapewne znacznie więcej niż do tej pory. Więc i medali powinno być sporo. 

Zaczęło się dawno

Już na pierwszych igrzyskach zdarzali się sportowcy, których medale i sam występ były stosunkowo problematyczne. Oczywiście, wtedy to wszystko wyglądało inaczej – dość powiedzieć, że często do niektórych konkurencji zgarniano nawet osoby z łapanki, a zgłosić tak naprawdę mógł się każdy, o ile tylko był amatorem – ale nie zmienia to faktu, że historyczne starty osób, które po latach podpięto pod flagę olimpijską, zaczęły się już w 1896 roku.

Po latach, bo flaga powstała dopiero siedemnaście lat później, ale dziś tych zawodników często właśnie tak się klasyfikuje. To jednak szczegół. Ważniejsze jest to, że działo się to z zupełnie innych powodów niż w obecnych czasach. Chodziło po prostu o drużyny mieszane. Weźmy pierwsze igrzyska w Atenach. W tenisowym deblu męskim wystąpiły wówczas dwie pary, które dziś nie miałyby racji bytu. George Stuart Robertson (Wielka Brytania) oraz Teddy Flack (Australia) zdobyli brązowy medal, a po złoto sięgnął inny mieszany duet: John Prius Boland i Friedrich Traun – odpowiednio z Wielkiej Brytanii i Cesarstwa Niemieckiego.

Mnóstwo medali drużyn mieszanych przyniosły kolejne igrzyska, w Paryżu. Z różnych powodów. Generalnie tamta olimpiada to był jeden wielki bałagan. Trwała kilka miesięcy, połączono ją z wystawą światową i właściwie nie używano słów „olimpijski” czy „olimpiada”. Mało brakowało, by skończyło się to kompletnym upadkiem idei igrzysk, ale na szczęście udało się ją uratować. Nie zmienia to jednak faktu, że na tamtych igrzyskach aż 12 medali przyznano drużynom mieszanym.

W dodatku działo się to w bardzo różnych konkurencjach. Złoto zdobyła na przykład pięcioosobowa drużyna biegnąca na 5000 metrów. Składała się z Brytyjczyków i jednego Australijczyka. W polo swe siły połączyli dwaj Brytyjczycy i dwaj Amerykanie, a w żeglarstwie dwa złota zdobyła drużyna, w której skład wchodziło dwóch Francuzów i Brytyjczyk. Przeciąganie liny – tak, na tamtych igrzyskach było w programie – wygrali za to Szwedzi wraz Duńczykami. Swoją drogą mylący może być medal z miksta w tenisie, który wspólnie zdobyli Archibald Warden z Wielkiej Brytanii oraz Hedwiga Rosenbaumova. Ta druga reprezentowała Królestwo Czech (czy też Bohemię), którego flaga była… biało-czerwona. Dokładnie tak jak flaga Polski. Polska jednak, jak wiemy, w tamtym czasie nie istniała na mapach.

W St. Louis, cztery lata później – głównie ze względu na to, że obcokrajowców było tam stosunkowo niewielu – ledwie dwa medale wpadły w ręce drużyn mieszanych. W szermierce triumfowała ekipa kubańsko-amerykańska, natomiast w drużynowym biegu na cztery mile do czwórki Amerykanów dołączył Albert Corey z Francji. I to był właściwie koniec mieszanych drużyn – te pojawiły się jeszcze na tak zwanych międzyigrzyskach z 1906 roku.

A potem Międzynarodowy Komitet Olimpijski wlepił im bana. Podobnie jak startom sportowców niezależnych. I naprawdę długo go nie zdejmował.

Opór Komitetu

Takie działania MKOl-u dziwiły, szczególnie biorąc pod uwagę sytuację polityczną w latach zimnej wojny. Wielu sportowców próbowało wyrwać się z działań systemu we własnym kraju, aby wciąż mieć możliwość startów na igrzyskach w jego barwach. To jednak nie było możliwe. Dlatego w tamtych latach sporo było zmian narodowości. Jeśli ktoś jednak chciał pozostać na przykład Polakiem czy Węgrem, ale równocześnie wyjechał na Zachód, mógł mieć problemy.

Największe nasilenie próśb o zgodę na występy na igrzyskach nastąpiło – oczywiście – w czasach bojkotów igrzysk. Czyli w 1980 (gdy sportowcy z Zachodu nie przyjechali do Moskwy) i w 1984 roku (gdy Wschód odpuścił igrzyska w Los Angeles).

– Nie można było mieć do nikogo pretensji, naprawdę. Stało się, po prostu. Czasem słyszę, że PKOl się wycofał. Absolutnie nie. To była decyzja państwa, polskiego rządu. Taka, a nie inna, która przyszła w dodatku z Moskwy. Było naprawdę smutno. Powiem tak: dziś smutno jest zawodnikom, że nie polecą teraz do Tokio, że trzeba poczekać kolejny rok. Już jest frustracja, złość, że przygotowania szlag trafi. Ale ci zawodnicy jeszcze mają szansę pojechać. A myśmy tej szansy nie dostali mówił nam w zeszłym roku o tamtym okresie Zbigniew Raubo, polski bokser.

W takiej sytuacji wielu sportowców straciło szansę na osiągnięcie życiowych wyników. Z Polski można wspomnieć choćby zapaśników (na przykład Andrzeja Suprona, choć on swój medal olimpijski i tak już miał), znakomicie wówczas biegającego Bogusława Mamińskiego czy Zdzisława Hoffmanna, który skakał najdalej na świecie w trójskoku. Żaden z nich nie mógł powalczyć o medal.

W samych Stanach Zjednoczonych pojawiła się jednak pewna idea. Polscy emigranci, którzy tam przebywali, utworzyli Niezależny Polski Komitet Olimpijski na Uchodźstwie i chcieli spróbować wprosić się na igrzyska wraz z grupą sportowców z Polski. Głównie chodziło, oczywiście, o tych, którzy na stałe przebywali poza jej granicami, bo im było najłatwiej wyrwać się z łap systemu. Pomysł w założeniu był całkiem niezły – to i tak byliby zawodnicy (czy też zawodniczki), którzy wypełnili minima, a Polska dzięki temu w jakikolwiek sposób zaprezentowałaby się światu i oddzieliła od reszty bloku wschodniego.

Ale nie wyszło. Bo MKOl nie pozwolił.

O ile Peter Ueberroth, przewodniczący Komitetu Organizacyjnego Igrzysk, postanowił o tym rozmawiać i nie wydawał się być niechętnie nastawiony do tego pomysłu, o tyle Juan Antonio Samaranch, ówczesny przewodniczący MKOl, po prostu rozmowy uciął, zanim na dobre się zaczęły. Uznał tym samym, że nadrzędną władzę nad sportowcami ma ich komitet olimpijski, nie zwracając uwagi na fakt, iż przecież na Wschodzie decyzje te były podejmowane nie przez komitety, a przez centralne władze państwowe.

Taka decyzja Samarancha mogła dziwić, bo igrzyska przecież na tym traciły. Uczestników było mniej, rywalizacja stała na gorszym poziomie, niektóre konkurencje wypadały blado (zapasy czy boks często opierały się przecież na zawodnikach ze wschodniej strony żelaznej kurtyny), a do tego wielu sportowców po prostu zniechęciło się do MKOl. Ale cóż – słowo przewodniczącego było władzą. I tak też zostało.

Do czasu.

Zmiana kierunku

Żeby niezależnym sportowcom pozwolono na udział w igrzyskach potrzebna była… wojna w Jugosławii. Serio. W 1992 roku do Barcelony zajechało 58 osób startujących pod flagą olimpijską – sześć z Macedonii i 52 z Federalnej Republiki Jugosławii, czyli późniejszej Serbii i Czarnogóry. Kraj ten nie miał jeszcze swojego komitetu olimpijskiego (zresztą nawet gdyby miał, to sankcje ze strony ONZ, nałożone na państwo, prawdopodobnie nie pozwoliłyby na start tamtejszych sportowców), a MKOl uznał, że pozwoli mu na starty, ale na specjalnych zasadach. Z Macedonią sprawa miała się niemal dokładnie tak samo – zabrakło tylko sankcji.

Sportowcy ci nie uczestniczyli wówczas w ceremonii otwarcia, bo nie przewidziano dla nich miejsca w przemarszu kolejnych krajów. Oglądać można ich było dopiero w trakcie zmagań. Swoją drogą od razu przystano też na to, by na takich samych zasadach startowali paraolimpijczycy. Zaznaczyć trzeba tu jednak, że nie zgodzono się na start Jugosłowian w sportach zespołowych, w których zapewne powalczyliby o medale. Ale jak się nie ma, co się lubi, to się walczy w pozostałych dyscyplinach. Tak też wtedy zrobili tamtejsi sportowcy.

Na kolejnych dwóch igrzyskach niezależnych zawodników zabrakło. Pojawili się za to w Sydney, gdzie wystąpiły cztery osoby z Timoru Wschodniego. Powodem ich obecności była niestabilna sytuacja kraju, który w 1999 przeszedł pod zarząd ONZ, a wcześniej był częścią Indonezji. MKOl zgodził się na występ tamtejszych sportowców, ale z uwagi na brak odpowiednich struktur – pod flagą olimpijską.

Paradoksalnie wyglądała kadra niezależnych sportowców z 2012 roku. Znów miała cztery osoby: trzy z Antyli Holenderskich i jedną z Sudanu Południowego. Dlaczego paradoksalnie? Bo powody ich startu pod flagą olimpijską były… dokładnie odwrotne. Jeśli chodzi o Antyle, to zostały one rozwiązane w 2010 roku i podzieliły się na pięć terytoriów: Bonaire, Curacao, Saba, Sint Eustatius i Sint Marteen. Sęk w tym, że trzy osoby dostały się na igrzyska jeszcze jako ich reprezentanci, przed tym, jak kraj przestał istnieć. Więc wystąpili jako sportowcy niezależni. Guor Marial z Sudanu Południowego startował pod flagą olimpijską z kolei dlatego, że jego kraj powstał ledwie rok wcześniej i nie miał jeszcze swojego komitetu. Jak w „Wiedźminie” – coś się kończy, coś się zaczyna.

O mały włos, a w 2012 roku sportowcy z Kuwejtu byliby skazani na starty jako niezależni sportowcy. Dosłownie w ostatniej chwili MKOl uchylił zawieszenie tamtejszego komitetu i Kuwejtczycy pojechali do Londynu z własną flagą i własnym hymnem. Ale już cztery lata później dziewięciu obywateli tego kraju faktycznie wzięło udział w igrzyskach pod olimpijskim szyldem. Bo ich komitet znów został zawieszony, a tym razem uchylenia zawiasów się nie doczekano.

W Rio pojawiła się też jednak inna ciekawa kadra, oddzielona od sportowców niezależnych, ale również startująca pod olimpijską flagą – reprezentacja uchodźców. W jej skład wchodzili sportowcy, którzy z różnych powodów (prześladowań, wojny, biedy itp.) musieli opuścić rodzinny kraj i zamieszkiwali gdzie indziej. W ekipie uchodźców swe miejsce znaleźli przedstawiciele Sudanu Południowego (pięć osób), Demokratycznej Republiki Konga (dwie), Syrii (również dwie) i Etiopii (jedna). Żadna z nich nie była nawet bliska medalu, ale nie o to tu chodziło – reprezentacja uchodźców miała pokazać światu, na czym polegają igrzyska.

– Wszyscy czujemy się dotknięci skalą kryzysu migracyjnego. Umożliwiając uchodźcom start na igrzyskach, dajemy nadzieję wszystkim uchodźcom na świecie – mówił wtedy Thomas Bach. I to faktycznie się udało, bo mimo słabych wyników, uchodźcy zebrali na igrzyskach dużo uwagi, przez co zwrócono uwagę na ich problemy.

Ale jeśli chodzi o stanie na podium – im się nie udało. Pięciu niezależnych sportowców jednak to osiągnęło.

Medale

Sami nie wiemy, z czego to wynika, ale na przestrzeni czterech igrzysk, w których udział wzięli sportowcy niezależni, wszystkie medale jakie zdobyli pochodzą z jednej dyscypliny. No i teraz pomyślcie, jaka może to być dyscyplina. Lekka atletyka? Pływanie? Może jakieś wiosła? Otóż nie. Wszystkie te medale pochodzą ze… strzelectwa. Trzy przywieźli do domów reprezentanci Federalnej Republiki Jugosławii, a dwa zawodnicy z Kuwejtu 24 lata później.

Jeśli choć trochę interesowaliście się w tamtych latach strzelaniem, to pewnie kojarzycie Jasnę Sekarić. Z dwóch powodów. Po pierwsze, na koncie ma pięć medali igrzysk. Po drugie, startowała nieprzerwanie od 1988 do 2012 roku. Zaliczyła w tym czasie cztery różne flagi. W Seulu reprezentowała Jugosławię, w Barcelonie startowała jako niezależna zawodniczka, potem medale zdobywała dla Serbii i Czarnogóry, a kończyła już jako reprezentantka wyłącznie Serbii. W przypadku, który interesuje nas najbardziej, była druga. Wygrała z nią tylko Marina Łogwinienko, która reprezentowała wówczas inny ciekawy twór – Wspólnotę Niepodległych Państw (reprezentację złożoną z krajów powstałych po rozpadzie ZSRR), która w oficjalnych statystykach często prezentowana jest… również pod olimpijską flagą.

Poza Sekaric z Barcelony z medalami wróciły dwie inne osoby z Jugosławii. Brązy do kraju przywieźli Aranka Binder (i to jej zdecydowanie największy sukces w karierze) oraz Stevan Pletikosić, który – jak i Jasna – startował długo i w różnych barwach. Różnica jest taka, że Barcelona była jego olimpijskim debiutem, więc na igrzyskach zaliczył „tylko” trzy flagi, a ponadto nigdy więcej nie zdobył już medalu. Choć pojawiał się nawet przy ostatniej możliwej okazji – w Rio de Janeiro.

A skoro już jesteśmy przy Rio – inny brąz dla sportowców niezależnych to zasługa Abdullaha Al-Rashidiego. On też jest strzelcem długowiecznym (zresztą to dyscyplina, która się tym charakteryzuje). Urodził się w 1963 roku, startował na wszystkich olimpiadach od 1996. Traf chciał, że nigdy nie zdobył medalu, gdy reprezentował Kuwejt. A gdy raz nie mógł tego zrobić, wreszcie stanął na olimpijskim podium. Pocieszyć go mogą trzy mistrzostwa świata, które wywalczył w swojej karierze dla własnego kraju.

Bardziej utytułowany od niego jest jego kolega z kadry, Fahad Al-Deehani, który na igrzyskach zgromadził trzy krążki. Dwa brązowe i złoty. Szczególnie interesuje nas ten ostatni, bo to jedyne złoto, które reprezentacja niezależnych sportowców kiedykolwiek zdobyła. Swoją drogą Fahadowi w Rio zaproponowano nawet niesienie flagi olimpijskiej, ale odmówił mówiąc, że „jedyna flaga, jaką poniesie, to ta Kuwejtu”. No i znów – traf chciał, że złoto zdobył akurat dla tej olimpijskiej, przechodząc przy tym do historii.

Całkiem możliwe, że w Tokio niezależni sportowcy znacznie podskoczą w klasyfikacji medalowej wszech czasów. Bo dostanę niezłe wzmocnienia.

Rosjanie pod flagą

O dyskwalifikacji Rosjan pisaliśmy już wielokrotnie – ostatnio w tym miejscu. Wiadomo, że kara wymierzona w tamtejszy komitet olimpijski i władze państwowe, odbija się na sportowcach. Wiadomo też, że MKOl zezwoli tym z nich, którzy nie byli nigdy karani za doping na start, ale pod neutralną, olimpijską flagą. Z takiej możliwości skorzysta zapewne wielu zawodników i wiele zawodniczek.

A że Rosja to jedna z potęg, to nawet zdziesiątkowana, może zdobyć dużo medali, ale właśnie – dla reprezentacji niezależnych sportowców. No, prawdopodobnie. Bo możliwe, że stanie się to na nieco innych zasadach. Skąd to przypuszczenie? Ano stąd, że w trakcie zimowych igrzysk w Pjongczangu działo się dokładnie to samo, ale Rosjanie nie startowali jako sportowcy niezależni, a jako „Olimpijczycy z Rosji”. Sprytne, prawda?

Na razie jednak w kontekście Tokio mówi się o startach w roli „niezależnych”. Jeśli więc trzymamy się tej wersji, możemy spodziewać się, że reprezentacja ta będzie miała naprawdę złote żniwa. Weźmy pierwsze z brzegu nazwiska: Marię Łasickiene, czyli faworytkę do złota w skoku wzwyż, która zresztą poparła dopingową karę (ale może się nie pojawić w Tokio ze względu na sankcje dla Rosji nałożone przez World Athletics) czy siatkarzy, zawsze walczących o medale.

Swoją drogą Rosjanie desperacko próbują wywalczyć cokolwiek na swoją korzyść. Ostatnio pojawił się pomysł, by zamiast hymnu olimpijskiego ich sportowcom (zresztą pomysł wyszedł ponoć od nich samych) odgrywać… „Katiuszę”. – Mam wielki szacunek do “Katiuszy”. Pieśń ta ma wieloletnie tradycje w Związku Radzieckim, w Rosji. Jest znana na całym świecie i kojarzona z naszym krajem. Taką opinię wyrazili sportowcy i ja ją szanuję – powiedział tamtejszy minister sportu. Trudno jednak wierzyć, że mogliby przekonać do tego MKOl.

Że jednak wielu sportowców z Rosji wystąpi w Tokio – to na ten moment pewne. Jeśli mielibyśmy coś obstawiać, to dwie rzeczy. Raz, że zdobędą medale. A dwa, że pobiją dotychczasowy wynik krążków zdobytych pod olimpijską flagą. Akurat ich z pewnością na to stać.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez