Na igrzyskach przeżywał momenty spektakularnych zwycięstw, jak i bolesnych porażek. Tak samo było w jego życiu pozasportowym. Jednak on sam podkreśla, że z każdego niepowodzenia da się wyciągnąć lekcję i wrócić silniejszym.
Z Mateuszem Kusznierewiczem porozmawialiśmy o tym jak sportowiec może poradzić sobie po przejściu na emeryturę, jego aktualnych planach, karierze, szansach medalowych polskich żeglarzy w Tokio i najbardziej inspirujących sportowcach jakich spotkał w trakcie igrzysk. Zapraszamy do rozmowy.
SZYMON SZCZEPANIK: Mateusz, czy twoja doba ma 48 godzin? Pytam, bo zajmuje cię aktualnie mnóstwo inwestycji, pomysłów i projektów. Coaching, promowanie nowych technologii, regaty SSL, akademia. Jak znajdujesz na to wszystko czas?
MATEUSZ KUSZNIEREWICZ: Znajduję, ponieważ kocham to, co robię. Nie czuję, że to jest moja praca, działam z fajnymi ludźmi. Ale faktycznie, jest tego sporo. Jakbym samemu miał to wszystko udźwignąć, nie dałbym rady. Mam jednak taką zasadę, że pracuję w zespołach. Czasami są one zaledwie dwuosobowe, ale to i tak bardzo pomaga. Prawda jest taka, że wszystko, czym się zajmuję, ma wspólny mianownik – sport. Nawet jeżeli moje projekty związane są z biznesem, to wykorzystuję w nim umiejętności wyniesione ze sportu. To wszystko składa się w całość.
Twoje „życie po życiu” jest zadziwiająco podobne do kariery sportowej. Innymi słowy, sukcesy przeplatają się w nim z bolesnymi porażkami. W wywiadach podkreślasz, że prowadząc swoje wykłady motywacyjne zaczynasz od porażek, które ostatecznie bardzo cię wzmocniły. My jednak zacznijmy od sukcesów – co sam zapisujesz po stronie plusów?
W życiu to, co jest najważniejsze, czyli rodzina. Mam kochaną żonę, która jest też moją przyjaciółką. Mamy dwójkę dzieci, fajny dom, super relacje – z tego jestem najbardziej dumny i zadowolony. W sporcie jest to na pewno złoto olimpijskie, które zdobyłem w wieku dwudziestu jeden lat. Fantastyczne jest to, że po dwudziestu trzech latach od tego sukcesu wywalczyłem tytuł mistrza świata w klasie Star, wraz z Brazylijczykiem Bruno Pradą. Po tylu latach nadal jestem aktualnym mistrzem świata. To jest fantastyczne i za to siebie uwielbiam. Potrafię tak pokierować swoją karierą, przygotowaniami i mądrym podejściem, żeby wciąż sięgać po sukcesy.
A porażki? Wyróżniasz się tym, że nie boisz się o nich mówić.
Mam wiele takich na koncie. Kiedyś podchodziłem do porażek bardzo emocjonalnie. Dziś wyłączam emocje. Nie znam takiej osoby, która by nie doświadczyła porażek. Druga rzecz jest taka, że z niepowodzeń można wyciągnąć wiele dobrego. Dla mnie każde niepowodzenie jest lekcją życia. Wiem, że jeżeli wyciągnę z tego wnioski, to po jakimś czasie pojawi się sukces. Pół roku po jednej z największych porażek odbudowałem się, wręcz wzmocniłem. W niecały rok później zdobyłem tytuł mistrza świata i pokazałem, że jestem najlepszy w tym co robię. Ponadto nawiązałem w tym czasie wspaniałe współprace z różnymi partnerami. Chyba powinienem pójść do Częstochowy na kolanach w podzięce za to, że doznałem tej porażki, ponieważ bardzo poznałem siebie. Zawsze darzyłem dużym zaufaniem osoby, z którymi współpracowałem. Teraz mam dużo więcej czujności i bardzo mi to pomaga.
Dobrze, że powoli wpadasz w tryb mówcy, bo tego dotyczy moje następne pytanie. Zajmujesz się również coachingiem. Aspekt mentalny jest bardzo ważny – w szczególności wśród sportowców. Chodzi o odpowiednią motywację i samonapędzanie się do sukcesów. Ale krytycy rozwoju osobistego twierdzą, że coaching oferuje wyłącznie truizmy. Na przykład „uwierz w siebie”, „wytrwale dąż do celu” i tak dalej. Jak Mateusz Kusznierewicz przekona do swoich wykładów? Co słuchacz może wynieść z takiego spotkania?
Powiem szczerze, że nie zastanawiam się, na czym ta gałąź nauczania polega. Ja po prostu robię swoje. I widzę, że się to podoba. Przeżyłem niesamowite historie w swoim życiu, zaobserwowałem wiele ciekawych sytuacji. I mówię tylko i wyłącznie o tym. Nie sprzedaję żadnej teorii, tylko inspiruję. Opowiadam o danych sytuacjach, których doświadczyłem i konkretnych metodach, jakie wyniosłem ze sportu do biznesu.
Taką metodą są spotkania sam ze sobą. Stosuję je raz w tygodniu od jedenastu lat. Albo metoda piramidy sukcesu, która pomaga mi osiągać swoje cele. A tym samym sukces nie raz, a wiele razy -w powtarzalny sposób. Jest też umiejętność odpoczynku, dbałość o sen, dietę, sposoby na koncentrację lub wiedza o tym w jaki sposób się zmotywować. Kiedy na przykład nie chce mi się iść na siłownię, a wiem że na pewno moi najwięksi rywale w tym momencie ćwiczą, to jest dla mnie moment żeby się zebrać. Taka rywalizacja wpływa na mnie bardzo pozytywnie.
Opowiadam tylko i wyłącznie o tym. O tym piszę też na swoich profilach w mediach społecznościowych. Robię to z przyjemnością, bo lubię dzielić się swoją wiedzą i doświadczeniami.

Mateusz Kusznierewicz po zakończeniu kariery olimpijskiej nie może narzekać na nudę, często będąc zapraszanym na różne wydarzenia. Na zdjęciu przemawia podczas gali zakończenia sezonu piłkarskiej Ekstraklasy. Fot. Newspix
Jak wspomniałem na początku, masz też inne projekty. Na przykład na twojej stronie można poczytać o łożyskach Kusznierewicza. I tu pozwól, że zacytuję: – Łożyska Kusznierewicza są idealnym rozwiązaniem do zastosowania w przemyśle spożywczym, wydobywniczym czy kosmicznym.
Można powiedzieć, że to dosłownie kosmiczny opis. Przybliż proszę temat łożysk, skoro mają aż tak rewolucyjne zastosowanie. Zaprojektował je twój tata, a ty odpowiadasz za kwestie marketingowe.
Mój tata wynalazł łożyska toczne kulkowe które nie wymagają smarowania. Pracują w niektórych warunkach – na przykład w kosmosie – gdzie panują bardzo niskie temperatury. Tam, gdzie występuje przepływ gazu, w miejscach gorących lub gdzie nie może być smarowania ze względu na produkcję spożywczą, takie łożyska jak nasze są najlepszym rozwiązaniem. Obecnie są stosowane inne typy, ale mój tata wynalazł taką możliwość. To taki game changer. Ja sam mało się na tym znam, natomiast w moim domu zawsze było dużo łożysk tocznych. Tata interesuje się tym od lat, więc pomagam rozwinąć rodzinny biznes. Posiadamy patent na te łożyska. Prowadzimy ostatnie badania, żeby mieć pewność że w niektórych gałęziach gospodarki to będzie działało. Nie mogę się doczekać, aż to ruszy.
Domyślam się, że nie istnieje jeden klucz, jak sportowiec może poradzić sobie po zakończeniu kariery. Czy możesz coś poradzić zawodnikom, którzy przechodzą na drugą stronę rzeki?
Mam sporo obserwacji na ten temat. Po pierwsze, ważne żeby poznać siebie. Przeprowadzić analizę, czy jesteśmy zdolni do tego, żeby pracować na własny rachunek czy może lepiej żebyśmy dołączyli do jakiejś firmy lub zespołu i nie mieli wszystkiego na głowie? Kolejna rzecz – musimy znać swoje mocne strony. Czym się interesujemy i co jest naszą specjalnością. Jeden może być bardzo dobry na przykład w grafice i designie – wielu sportowców ma takie talenty – a drugi odnajdzie się w zupełnie innej dziedzinie. Ważne, to iść właściwą dla siebie drogą, szukać i znaleźć sobie zajęcie. Niezależnie od tego czy to w sporcie, czy w innej dziedzinie. Od tego trzeba zacząć.
Przejdźmy do samego żeglarstwa. Nasi reprezentanci wystąpią w klasach RX czyli windsurfingu, 49er, Laser Radial i 470 kobiet. Czy możesz opowiedzieć nieco więcej o tych klasach?
Zacznijmy od Lasera. To najpopularniejsza łódka na świecie, bardzo prosta w konstrukcji. Magdalena Kwaśna będzie nas reprezentować w konkurencji kobiet. Szkoda, że żaden z naszych chłopaków nie wystąpi w tej klasie, bo była szansa na kwalifikację. 49er to łódka konstrukcji australijskiej – tak zwany skiff. Jest szybka i bardzo widowiskowa. Tu będziemy mieli dwie załogi, po jednej wśród kobiet i mężczyzn.
W desce z żaglem będziemy mieli Piotrka Myszkę i Zofię Noceti-Klepacką. W 470 kobiet mamy Agnieszkę Skrzypulec i Jolantę Ogar-Hill. Zarówno Agnieszka jak i Jola zdobywały mistrzostwo świata, ale osobno z innymi załogantkami. Można powiedzieć, że Piotrek, Agnieszka z Jolą i Zośka to zawodnicy tak doświadczeni i utytułowani, że wiedzą jak się wygrywa. W innych klasach mamy mniejsze doświadczenie, ale też mogą zrobić niespodziankę.
Na którego z naszych reprezentantów najbardziej liczysz w Tokio?
Największe szanse mają nasi windsurferzy i dziewczyny w klasie 470. Chłopakom na 49er będzie ciężko, bo po drodze pojawiły się kontuzje i obserwuję jak zasuwa konkurencja. Z kolei dziewczynom w klasie 49er może być trudno, bo też patrzę na ich ostatnie wyniki, które nie plasują ich na podium. Tym bardziej, że to będą ich pierwsze wspólne igrzyska. Zarówno dla Zośki jak i Piotrka to będą kolejne starty olimpijskie. Piotrek w Rio był czwarty, Zośka trzecia w Londynie. Cały czas są w czubie, więc mogą sięgnąć po medal. Mamy szansę na trzy medale. Będę mocno trzymał za nich kciuki.
Czy żeglarstwo to sport starych ludzi? Pytam, bo tak: Piotr Myszka ma 35 lat, Zofia Noceti-Klepacka podobnie. Duet Łukasz Przybytek – Paweł Kołodziński ma odpowiednio 32 i 33. Agnieszka Skrzypulec – 31 lat, Jolanta Ogar-Hill – 39. Zresztą ty też zostałeś mistrzem świata w klasie Star (dwuosobowej) w wieku 44 lat. I to wraz z Bruno Pradą, z rocznika 71.
To dobra obserwacja. W jednym z wywiadów z zeszłego roku, kiedy pojawiły się nominacje, podzieliłem się obserwacją, że będziemy mieli wiekowo jedną z najstarszych ale też najbardziej doświadczoną reprezentację w żeglarstwie. Historie są różne. Nie można powiedzieć, że to sport dla bardziej doświadczonych, czy też super młodych wilków. Nie starałbym się zbudować wokół takiej teorii, tylko raczej żebyśmy byli tego świadomi.
Szczególnie ma to znaczenie w takich klasach jak windsurfing. Tam potrzebna jest siła, wytrzymałość i szybka regeneracja, ze względu na olbrzymi wysyłek fizyczny. Tu dobrze wiemy, że młodzież się szybciej regeneruje. Widzę to po sobie, ale też jak rozmawiam z Piotrkiem czy Przemkiem Miarczyńskim. Widać, że z roku na rok jest to coraz trudniejsze. Ale z drugiej strony, znaczenie mają też ich umiejętności i doświadczenie. Sam jestem ciekaw jak będzie w Tokio. To będą zupełnie inne igrzyska zarówno dla zawodników jak i widzów. Po nich będziemy wiedzieć, co wypaliło. Ale zdecydowanie można powiedzieć, że mamy doświadczoną reprezentację pod kątem liczby sezonów i startów.
Czy żaglówki mogą być w jakiś sposób tuningowane przez zawodników? Na przykład twój żagiel w Atlancie został zaprojektowany przez aerodynamika, doktora Krzysztofa Kubryńskiego. Jaką macie dowolność w dobieraniu elementów wyposażenia?
Ze wszystkich łódek które wymieniliśmy, tylko na klasie 470 można rozwijać swój sprzęt. Mam na myśli projektowanie go, oczywiście wedle przepisów. Wszystkie pozostałe klasy to tak zwane one design. Czyli sprzęt od jednego producenta, w którym niewiele lub w ogóle nic nie można zmienić. Nie wiem, czy dziewczyny z klasy 470 pracują nad własnym projektem żagli lub modyfikacją kadłuba, natomiast w innych klasach nie można tego zrobić. Ja trafiłem na o tyle fajne czasy, że w klasach, w których żeglowałem można było dużo tuningować w naszych łódkach. Czy to w Finnie czy Starze, na którym później też żeglowałem.
Czy w żeglarstwie zdarzają się niebezpieczne sytuacje podczas regat? Żeglujecie nie tylko po rzekach, ale i po morzach. W niektórych przypadkach również po oceanach. To otwarte wody. Miałeś momenty w których myślałeś, że jednak uprawiasz ekstremalny sport?
Tak, chociaż wypadków żeglarskich jest stosunkowo mało w porównaniu do tego, ile osób pływa po otwartych akwenach. Uważam, że to jeden z bezpieczniejszych sportów, pomimo że jesteśmy bardzo blisko żywiołu. Najgroźniejsze sytuacje w jakich się znalazłem, miały miejsce w Stanach Zjednoczonych, kiedy często dni kończyły się burzą. Silny, porywisty wiatr, pioruny waliły dookoła – to było ciężkie przeżycie. Ale nikomu nic się nie stało. Raz też, daleko na Oceanie Spokojnym u wybrzeży Nowej Zelandii, po prostu opadłem z sił i wywróciłem się na łódce. Wiało, były olbrzymie fale. Łódka przewróciła się na mnie i byłem pod wodą. Ledwo wydostałem się spod żagla, ale to było trudne. Na szczęście dobrze pływam, więc nic się nie stało. To były dwa najtrudniejsze momenty, które przeżyłem na łódce.
Doprecyzuj, proszę. Podczas zdarzenia z piorunami w Stanach, ty wtedy de facto znalazłeś się w środku sztormu?
Tam każdy dzień kończył się burzą. To była chmura z piorunami, która przechodziła nad wybrzeżem. Całość trwała może piętnaście-dwadzieścia pięć minut. To nie tak, że godzinę-dwie siedzieliśmy w sztormie. Wtedy wszyscy zrzucaliśmy żagle, bo inaczej by się podarły, albo by połamało maszty i musieliśmy jakoś przeczekać aż to się skończy.
Jaka będzie twoja rola podczas igrzysk w Tokio?
Wybieram się na igrzyska, mam już akredytację i bilet lotniczy. Kolega – Zsombor Berecz z Węgier – poprosił mnie, bym pomógł mu zdobyć złoto w klasie Finn. Mieliśmy być tam już w zeszłym roku, ale wszystko się przesunęło. Pracujemy dalej, Zsombor zdobył w tym roku mistrzostwo Europy, był czwarty na mistrzostwach świata, więc jest blisko podium. Pracujemy ciężko i mądrze, by był gotowy do walki o zwycięstwo. Traktuję to jako bardzo ciekawe doświadczenie. Dużo się uczę w roli mentora. Nie jestem trenerem w pełnym tego słowa znaczeniu, ponieważ nasza współpraca polega na wzmocnieniu i wsparciu Zsombora poprzez dzielenie się z nim moją wiedzą.
Jesteś naszym jedynym złotym medalistą. Teraz trenujesz zawodnika z Węgier. Dlaczego Polski Związek Żeglarski nie chce wykorzystać lub sprawdzić twoich umiejętności szkoleniowych?
Jestem w kontakcie z wieloma polskimi żeglarzami z którymi dziele się moją wiedzą. Kto chce, może do mnie zawsze zadzwonić i liczyć na moją pomoc. Natomiast systemowo to faktycznie nie funkcjonuje. Byłem związany z PZŻ przez dwa lata, ale ta współpraca nagle się zakończyła. Nie będę tłumaczył tutaj dlaczego, ponieważ mam zasadę, że publicznie o nikim źle się nie wypowiadam.
Dobrze, że o tym wspominasz. W związku pracowałeś do 2018 roku. Dlaczego już nie chcesz się angażować w żeglarstwo na poziomie administracyjnym? Czyżby przemieliła cię związkowa biurokracja?
Na początku wytłumaczę – nie pracowałem tam, a byłem zaangażowany społecznie. Nie otrzymywałem za to wynagrodzenia z PZŻ. Byłem wiceprezesem do spraw sportu, a także pomagałem jako lider tak zwanego performance team, nastawionego na przygotowanie naszych zawodników. Przyszedł moment w którym zauważyłem, że zamiast – tak jak się umówiliśmy – wspólnie podejmować decyzje, były one podejmowane przez jedną osobę. Parę rzeczy, o których dowiadywałem się po fakcie, też mnie zaskoczyło. Ja tak nie potrafię pracować.
Byłeś stawiany w sytuacjach, w których twoje nazwisko miało firmować pewien zamysł PZŻ, a ty o tym nie wiedziałeś lub nie godziłeś się na takie rozwiązanie?
Nie, nic takiego nie było. Chodziło o sposób i zasady współdziałania i proces podejmowania decyzji. Jestem osobą nastawioną na cel, dzielę się swoją wizją i lubię współpracować z ciekawymi ludźmi. Kiedyś byłem zawodnikiem indywidualnym, a teraz pracuję tylko w zespołach. Nie wiem, czy jest jakaś działalność, w której sam podejmuję decyzje. Nie lubię tego, bo zazwyczaj tak popełnia się błędy.
Zawsze warto poznać daną kwestię z innej perspektywy.
Tak, poprzez konsultacje podejmuje się mądrzejsze decyzje. Dla mnie to podstawa do działania. Natomiast jak mówię – nie chciałbym tłumaczyć zbyt dużo w tym temacie. Każdemu dobrze życzę. Mam wiele bardzo ciekawych rzeczy do zrobienia, więc jeśli coś takiego nie wychodzi – a szkoda – to bardzo szybko zajmuję się czymś innym i odżywam w ten sposób. Dla mnie najważniejszym powodem do działania jest robienie fajnych projektów z fajnymi ludźmi. Sięganie po ambitne cele. Wzajemne zaufanie, inspirowanie się, brak polityki. W Polskim Związku Żeglarskim tego zabrakło.
Jak wyglądają warunki w polskim żeglarstwie? Gdzie mamy silne strony, a gdzie widzisz niedoskonałości?
Przede wszystkim przyglądam się temu, co robi świat. Jak zorganizowane są i jak funkcjonują poszczególne kraje czy reprezentacje. Mamy w Polsce dosyć dobry system szkolenia, szczególnie w starszych kadrach narodowych i olimpijskich. Można by było wzmocnić obszar szkolenia klubowego, po którym później następuje przejście dalej. Na niezłym poziomie jest za to popularyzacja żeglarstwa. Mogłoby być lepiej, ale nie jest źle. Brakuje u nas na pewno dobrego procesu uczenia odpowiednich nawyków i rutyny – szczególnie dzieci i młodzieży. Ten element trzeba nieustannie wzmacniać.
Moim zdaniem w Polsce brakuje specjalistów międzynarodowych. Ludzi, którzy są lepsi od nas. Często blokujemy wejście kogoś z zewnątrz, bo jeszcze powie nam, że mało potrafimy. A ja zawsze zapraszam takich ludzi do współpracy i lubię dowiedzieć się, że czegoś nie potrafię. Wtedy od razu zadaję pytanie, jak można zrobić to inaczej. Brakuje nam otwartości i odwagi, żeby współpracować z zagranicą.
Kiedy słucha się wypowiedzi emerytowanych sportowców, oni lubią popadać w narrację, że kiedyś to były czasy, a dziś wszystko jest gorsze. Ty jesteś przykładem odwrotnej narracji. Zdajesz się rozumieć, że od twojego złota w Atlancie do dziś żeglarstwo bardzo się rozwinęło. Powiedz w jakich elementach najbardziej widać ten rozwój.
Rozwinęło się, gdy mowa o jachtach, na których można żeglować. Coraz więcej z nich unosi się nad wodą. Popularny jest kitesurfing, który wszedł do programu igrzysk olimpijskich. Na wiele regat można przyjeżdżać bez własnego sprzętu – dostarcza go organizator. Mamy też kontakt ze specjalistami pod względem szkoleniowym. To nie tylko trenerzy, ale też dietetycy, psychologowie – jest do tego lepszy dostęp.
Byłeś na aż pięciu igrzyskach. Zacznijmy od początku. Do Atlanty pojechałeś jako świeżak. 21 lat, pierwszy międzynarodowy sezon seniorski. I przywozisz złoto. Oczywiście, nie zdobywasz medalu dokładnie w Atlancie – tam przeprowadzenie regat byłoby mało prawdopodobne. Zawody odbyły się w Savanach. Mówi się, że pierwszego razu się nie zapomina. A twój pierwszy raz na igrzyskach był najlepszy z możliwych.
To było fantastyczne doświadczenie. Gdy oglądałem igrzyska w Barcelonie, w moim sercu zrodziło się marzenie żeby jechać i reprezentować Polskę na igrzyskach. Nie dość, że zakwalifikowałem się na kolejne igrzyska, to jeszcze świetnie przygotowałem się do regat. Wykorzystałem szansę, moi rywale się kruszyli. A ja, na fali dobrej atmosfery w naszym zespole, wywalczyłem złoto. Jak już wspomniałeś, miałem dobrze dopracowany żagiel. Łódki mieliśmy wszyscy te same – dostarczał je organizator. Co najważniejsze, miałem w sobie odwagę oraz nie wiedziałem, że czegoś nie można wygrać. Po prostu byłem otwarty na wszystko, co się tam wydarzy. I wykorzystywałem każdą okazję na swoją korzyść.
Do Sydney jechał zupełnie inny zawodnik. Mistrz świata z 1998 roku, wicemistrz świata i Europy rok później. Jedyny Polak, który zdobył tytuł Żeglarza Roku. Przegrałeś wtedy podium o punkt ze Szwedem, Fredrikiem Loofem, a od srebra dzieliły cię dwa oczka. Jak się pozbierać po takim czymś?
Ciężko się pozbierać. Po Sydney chciałem rzucić w cholerę żeglarstwo i zająć się czymś innym. To była olbrzymia porażka. Włożyłem w to tyle energii, przygotowań, wyrzeczeń, pieniędzy. Było w to zaangażowanych tak wiele osób, a skończyło się czwartym miejscem. Najgorszym z możliwych, kiedy jedzie się wygrać igrzyska. Jak teraz o tym opowiadam, to mam jeden wniosek – po prostu się przetrenowałem. Kiedy wygrałem mistrzostwa świata, chciałem utrzymać tę przewagę nad rywalami. Pomyślałem sobie, że oni teraz na pewno zaczną więcej trenować. Zatem ja też zacząłem więcej trenować i po prostu się zajechałem. To się obróciło przeciwko mnie. Wiadomo, przemęczenie i przetrenowanie to nic dobrego dla sportowca.
Kiedy wróciłem z Australii, emocje były olbrzymie. Byłem bliski rzucenia tego wszystkiego. Ale mój kolega mi powiedział „Mateusz, jak emocje opadną przyjdź do mojej firmy. Popracujesz trochę, zajmiesz się czymś innym”. Dopiero wtedy, jak usiadłem i zastanawiałem się, co chcę dalej robić, wszystko o czym myślałem zaczynało się na literkę „ż”. Nie był to Żywiec ani żużel, tylko żeglarstwo. Powiedziałem sobie, że wyciągnę z tego wnioski. Zapisałem w zeszycie wszystkie dobre i złe decyzje, jakie podjąłem przed i w trakcie Sydney. Zeszyt schowałem i powiedziałem sobie, że przygotuję się do kolejnych regat, ale też do igrzysk w Atenach. Na rok przed igrzyskami wyciągnąłem notatki, w których miałem jasno zapisane co robić, a czego nie robić. To mi bardzo pomogło.
Ateny to brązowy medal, po którym cieszysz się bardziej niż po złocie w Atlancie. Z kolei Pekin to ponownie czwarte miejsce. Na pewno pamiętasz, kto był trzeci.
Tak, wspomniany przez ciebie Fredrik Loof.
Wraz z Andreas Ekstormem, bo rywalizowaliście wtedy w dwuosobowej klasie Star. Twoim partnerem był Dominik Życki. Do czego zmierzam – na pierwszy rzut oka chciałoby się powiedzieć, że historia lubi się powtarzać. Ale zarówno ten brąz jak i czwarte miejsce przyjmujesz zupełnie inaczej.
Masz dużo racji. Oczywiście, było mi trochę żal czwartego miejsca, bo medal był blisko. Ale zacznijmy od Aten. Ten skok do wody… cieszyłem się jak dziecko z tego drugiego medalu. Ale z drugiej strony, zależało mi na tym, żeby pokazać, jak trudno jest go zdobyć i żeby ludzie to skojarzyli z sukcesem. Stąd taka radość.
Czyli kątem oka widziałeś kamery.
Dokładnie. To jest ważne w tym, co robimy. Tym bardziej, że chciałem zmienić łódkę i żeglować na większej. Mam przetarcie w marketingu i sponsoringu, dużo wiem na ten temat. To pomogło mi kontynuować moją karierę olimpijską, bo wróciłem jako człowiek sukcesu. Pomimo, że tylko z brązowym medalem. W Pekinie zajęliśmy za to czwarte miejsce. Bardzo dobrze znałem swoich rywali, ścigałem się z nimi wcześniej. Między innymi był tam Fredrik Loof, który w Sydney zdobył brązowy medal, w Pekinie tak samo. A w Londynie, na koniec swojej kariery olimpijskiej, dziabnął złoto. Można powiedzieć, że w Atlancie, gdzie wygrałem, on był faworytem, a skończył na piątym miejscu. Później się trochę mieszaliśmy i na sam koniec, w Londynie, wywalczył złoty medal. Ja lubię Fredrika i uważam, że zasłużenie zdobył wszystkie swoje medale.
I z twoim obecnym partnerem z klasy Star – Bruno Pradą – możecie sobie przybić piątkę. On w Londynie był drugi, przegrywając właśnie ze Szwedem.
Tak, ale popatrz – kiedyś był moim rywalem, a dziś jest członkiem zespołu. To też fajne, że można mieć takie relacje i zaufanie do siebie, żeby po wielu latach powrócić w innej konfiguracji na tę samą łódkę.
Nie zapytam, które igrzyska wspominasz najmilej pod względem wyniku – domyślam się, że Atlantę. Ale skoro gościłeś na aż pięciu igrzyskach, to na których panowała najlepsza atmosfera? I w którym miejscu były najlepsze warunki?
Te wszystkie igrzyska były po wieloma względami inne. Świetna atmosfera panowała w Atlancie i myślę, że mi się ona udzieliła. My byliśmy trochę z dala od wioski olimpijskiej. Był luz, wesoło i czuliśmy się, jakbyśmy byli jedną rodziną. Nie mówię tylko o polskim zespole, ale o wszystkich żeglarzach. Najpiękniejsze igrzyska były w Sydney. Żeglowanie obok słynnej opery było niesamowitym przeżyciem. W Atenach wszystko było robione na ostatnią chwilę. Grecy rozkładali trawę z rolek na dzień przed igrzyskami i malowali białą farbą obiekty sportowe. Pamiętam to jak dziś. Pekin – Chińczycy pokazali się z dobrej strony organizacyjnej. Już na rok przed igrzyskami byli gotowi. Tam było wszystko zrobione na najwyższym poziomie. Wieczorami przepiękne iluminacje miast, wioski olimpijskiej, obiektów – cudowny widok. A Londyn… Londyn był po prostu normalny. Jak to u Anglików. Okej, ale bez rewelacji.
Wracając do klimatów w wiosce olimpijskiej – to jest bardzo specyficzne miejsce. Każdy olimpijczyk podkreśla, że ma tam do czynienia z wieloma kulturami w jednym miejscu. Czy któraś z nich cię zaskoczyła albo wywarła szczególne wrażenie?
Ja jestem osobą, która jest bardzo nastawiona na świat. Uwielbiam międzynarodowe towarzystwo, podróże po świecie, poznawanie nowych ludzi. Chyba mam więcej znajomych i przyjaciół za granicą niż w Polsce. Tak że nie zrobiło to aż takiego wrażenia. Choć jak przyjeżdżają zawodnicy z Afryki, Azji czy innych, dalekich stron, z którymi tak często nie mamy do czynienia, to jest ciekawe.
W Atlancie, przed wejściem na ceremonię otwarcia, przebierałem się w toalecie na stadionie olimpijskim. Wtedy faktycznie, jak zawodnicy z reprezentacji Singapuru ubierali się w swoje szaty oraz byli też zawodnicy bodajże z Kongo, to się zdziwiłem. Po pierwsze tym, jak wyglądają. Byli niesamowicie wysportowani i umięśnieni, ale te proporcje ciała wyglądały inaczej niż u Europejczyków. I oczywiście, reprezentacja Izraela. Po tragedii w Monachium oni mają dodatkową, wewnętrzną obstawę i to rzuca się w oczy.
Czy podczas tylu wypraw olimpijskich miałeś okazję spotkać albo może nawet porozmawiać ze sportowcem, o którym samo zachowanie i styl bycia mówiły, że to jest prawdziwy mistrz?
Tak. Szczególnie dobre wrażenie zrobili na mnie Michael Phelps i Roger Federer. Można powiedzieć, że to dwaj podobni z charakteru i usposobienia zawodnicy. Fajni, skromni, nawet kiedy się nie uśmiechają, to w ich oczach widać uśmiech. Są stonowani, a z drugiej strony serdeczni. Nie uciekający od ludzi, bez żadnej obstawy, tylko normalnie i spokojnie robią swoje. Widać, że kontrolują nie tylko siebie i swój świat, ale wszystko co się dzieje dookoła.
Zaprogramowani na sukces, ale nie w negatywny sposób.
Bardzo pozytywnie. Pomimo że wiemy, co Phelps przeżył w swoim życiu i jak wielką cenę zapłacił za swoją sportową karierę. Ale mam nadzieję, że teraz wszystko jest u niego w porządku.
Na zakończenie zapytam – nie kusiło cię aby po karierze pójść w stronę mediów? Jesteś znany, z sukcesami, radiowym głosem, masz dobrą prezencję. Każda stacja telewizyjna lub radiowa wzięłaby cię bez zastanowienia. Więc może teraz też jechałbyś do Tokio, tylko w innej roli.
Dziękuję, miło coś takiego słyszeć. Kto wie, może kiedyś? Ale to musiałby być fajny pomysł i ważne, żebym znalazł na to dobrą energię i czas. Ostatnio jeden znajomy mnie namawiał, żebym zaczął opowiadać w podcastach o tym co robię, inspirował i dzielił się swoimi doświadczeniami. Pomyślę o tym.
ROZMAWIAŁ SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix