Piotr Lisek: nie nudzę się sam ze sobą

Piotr Lisek: nie nudzę się sam ze sobą

Przekonajcie się jak skomplikowaną złożoną konkurencją lekkoatletyczną jest skok o tyczce. A kogo zapytać jak się ten sport je? Wicemistrza świata, wicemistrza Europy z jasno określonym celem: złoto mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich. Przy okazji pogadaliśmy Piotrem Liskiem z grupy sportowej Orlen o ojcostwie, hobby, idolach i przyczynach wysokich lotów.

 

DARIUSZ URBANOWICZ: Zbliżasz się do bardzo ważnego momentu. Na przełomie sierpnia i września zostaniesz ojcem, a tu starty w zawodach, mistrzostwa świata, sezon przedolimpijski…

 

PIOTR LISEK: Zastanawiałem się jak się ta rozmowa potoczy, czy zaczniesz od życia rodzinnego czy sportowego? Mam nadzieję, że tak się stanie, że zostanę ojcem. A jak to będzie, co to będzie? Któż to wie?

 

Ciąża po to trwa tak długo, aby wspólnie z żoną dojrzeć do rodzicielstwa. Masz już wizję, jak połączyć ojcostwo z twoim zawodem, byciem lekkoatletą, tyczkarzem?

 

Nie wiem jeszcze jak to się je. Wiadomo, że od miesięcy już się przygotowujemy z Olą, mamy nowe mieszkanie, szykujemy się do opieki nad nowym, małym człowiekiem. Wierzę, że uda się połączenie życia sportowca z życiem rodzinnym. Nie ja pierwszy i nie ostatni. Oczywiście mamy plany. Na pewno nie będę chciał zejść z tonu jeśli chodzi o poziom sportowy. Zdecydowanie, szczególnie w pierwszych trudnych chwilach, będę spędzać więcej czasu w domu i pomogę Oli. Wszystko jednak w miarę możliwości. Poziom w skoku o tyczce nie wybacza wpadek, jest tak wysoki i wyrównany, a każdy chce być najlepszy.

 

Dla ciebie to naprawdę gorący czas, bo kilka tygodni po porodzie odbędą się mistrzostwa świata…

 

…zwłaszcza, że mam ogromną chrapkę na tytuł. Z jednej strony to oczywiste, bo mam swoje ambicje. Jak każdy sportowiec, po prostu, chcę być najlepszy. Obowiązków mi przybędzie, więc szykuje się niełatwy okres. Zrobię wszystko, aby się przygotować na sto, albo nawet 110 procent. Musi się wszystko poukładać, jak klocki. A ja zawsze lubiłem lego, mam nadzieję, że i tym razem poskładam je zgodnie ze wzorem. Wicemistrzem już byłem, a w zasadzie jestem.

 

Znasz stadion w Katarze? Wiesz jak tam się skacze?

 

Niedawno wróciłem z obozu w Dausze. Udało mi się z nawet z marszu zaliczyć start w Diamentowej Lidze, co prawda nie poszedł mi tak, jak bym sobie wymarzył. Na pewno upalna pogoda utrudni wszystkim zadanie, ale każdy będzie miał równe szanse. Dla nas jako Europejczyków, takie upały to warunki dalekie od ideału. Wolimy pogodę umiarkowaną, nie za ciepło, nie za zimno, nie za wilgotno i nie za sucho. Zobaczymy kto to lepiej przetrwa te ponadprzeciętne temperatury.

 

Zima w twoim wykonaniu, trzeba przyznać, bardzo udana. Sezon na stadionie rozpoczęty…

 

Jestem bardzo zadowolony z sezonu halowego. W Glasgow Paweł Wojciechowski okazał się lepszy i chwała mu za to. Ciśnie mi się na usta porównanie do gry w szachy, a może raczej jakiejś w karty. Ja wyjmowałem z talii króle i damy, a Paweł na mistrzostwach wyciągnął ukrytego asa. Taki jest sport, właśnie za taką nieprzewidywalność go kochamy. Nie mam do siebie najmniejszego żalu. Dałem z siebie wszystko i wywalczyłem drugie miejsce na mistrzostwach Europy, po intensywnych przygotowaniach. Koniec końców cieszę się, że wygrał Paweł, a nie ktoś z innych krajów, bo nie musiałem wylewać żalów w wywiadach. Chciałbym aby lato okazało się równie udane co zima.

 

W hali regularnie skakałeś po 5,80, a nawet wyżej. Pierwszego startu na otwartym obiekcie nie uznałeś za udany. Na czym polega ta różnica przejścia spod dachu na stadion?

 

W temat by trzeba by się zagłębić, trudno mi powiedzieć jednym zdaniem z czego ta różnica wynika. Na powietrzu trzeba wziąć pod uwagę więcej czynników, jak choćby wiatr. Mimo że to na hali ustanowiłem swoją życiówkę i rekord Polski – sześć metrów, jest mi obojętne czy skaczę pod dachem czy gołym niebem. Lubię to co robię, jestem zawodnikiem czerpiącym mnóstwo radości ze skakania, gdyby nie to, uciekłbym z tego sportu szybciutko. Mam 27 lat i radość skakania spowoduje, że moje wyniki powędrują jeszcze wyżej.

 

Ostatnio ktoś zwrócił uwagę, na fakt, że tyczkarskie szczęście chodzi parami. Kiedyś Kozakiewicz – Ślusarski, potem Rogowska – Pyrek, a teraz Lisek – Wojciechowski, choć tu jeszcze należałoby dodać do was Roberta Soberę. Z czego to może wynikać? Mi się ciśnie na myśl porównanie do sportu zespołowego, ale faktycznie tak to nie wygląda.

  

Nie trenujemy, ani nie podróżujemy razem. Każdy współpracuje z innym trenerem, ćwiczy w innym mieście. Na pewno nie od tego zależy nasz sukces. Ja bym poszukał tutaj zależności do wewnętrznej rywalizacji. Jeśli na własnym podwórku ktoś skacze wyżej, naturalne, że chce się go pokonać. Pod tym względem się napędzamy, jak pociąg, który jedzie coraz szybciej. Zdecydowanie tutaj widzę klucz do sukcesu. Nie popuszczamy sobie, mimo że się kolegujemy, mamy do siebie sportowe zacięcie. Faktycznie w historii tej konkurencji tak się składało, że mieliśmy takie mocne pary, pod wieloma względami wspierające się, a to popycha poziom do góry. Tyczkarze w ogóle to jedna wielka rodzina i jeśli ktoś potrzebuje wsparcia, na pewno je znajdzie.

 

 

Jaką istotę w skakaniu na najwyższym poziomie stanowi sprzęt? Czy może mieć decydujące znaczenie w trakcie konkursów?

 

Zaznaczam, że w skoku o tyczce nie istnieje wyścig technologiczny. Myślę, że decyduje czynnik w postaci wyścigu… mentalnego, tego co się dzieje w głowie, przekraczanie własnych barier. Każdy musi uporać się sam ze sobą, znaleźć sposób na przezwyciężenie wewnętrznych blokad. Nie ma żadnych trików, które można zastosować. Jeśli ktoś chciałby spróbować skakać na moim sprzęcie, nie obawiam się, mogę mu pożyczyć bezproblemowo. Skaczemy na tyczkach seryjnych, dostępnych w otwartej sprzedaży. Różnią się producenci i twardości, jednak nie ma tu żadnych tajemnic. Rywalizacja odbywa się w głowie. Muszę tu wyjaśnić, aby uzmysłowić zasady, im twardsza tyczka, tym wyżej możesz skoczyć, bo wygięta tyczka wyprężając się, oddaje energię i wyrzuca ciało zawodnika w górę.

 

Akcja równa się reakcja!

 

Dokładnie. Po krótce, skumulowana energia zostaje uwolniona na zawodnika, dzięki czemu leci wyżej. Brzmi to bardzo prosto, kiedy się o tym mówi, bo potem okazuje się, że im twardsza tyczka, tym więcej rzeczy może się nie udać. Wiadomo, każdy chce skakać na jak najtwardszych tyczkach, ale na sam koniec najważniejsze jest, by wylądować na materacu a nie obok. Pamiętajmy, że my spadamy z wysokości sześciu metrów i lądowanie na twardym może się skończyć bardzo źle. Zatem zbrojenie się zawodników jest bardziej zbrojeniem psychologicznym, niż technologicznym.

 

Jak sobie radzisz z presją przed ważnymi startami? Nie kryjesz, że jej nie lubisz.

 

To nie tak, że sam na siebie tę presję nakładam, lecz faktycznie pojawia się jej w moim życiu sporo. Wcześnie wyprowadziłem się z domu rodzinnego, musiałem zapewnić sobie mieszkanie, internat. Mój temperament powodował wiele perypetii w czasach młodzieńczych. Potem przenosiny do Szczecina i ważne decyzje co dalej robić, jak się do wszystkiego zabrać. A teraz tego obciążenia mi również nie brakuje. Chcę zostać mistrzem świata, do tego przeprowadzka do nowego domu, dziecko w drodze. Dużo się dzieje. Nie mam jednego sprecyzowanego przepisu. Kiedy kładę się do łóżka, zamykam oczy, układam te klocki zależności, gdzie pojechać, do kogo zadzwonić, co załatwić. Wierzę, że jeśli czujesz presję na pewnym etapie, znaczy, że wykorzystujesz życie na sto procent.

 

Masz swoje własne, ściśle określone rytuały, przesądy, czynności, które wykonujesz w dniu startu albo w przeddzień zawodów?

 

Wiem, o czym mówisz, o chwytaniu tyczki ze stojaka lewą ręką, albo niepranych skarpetkach na zawody by przyniosły szczęście? Nieee, zawsze zakładam czyste skarpetki. Nie mam takich rytuałów. Wiele osób zwraca uwagę na ten mój okrzyk tuż przed rozpoczęciem rozbiegu. Sam nie wiem czy to rytuał, czy znak rozpoznawczy. Wszyscy już o tym wiedzą, że jeśli słyszą mój krzyk, to znaczy, że Lisek za sekundę odda skok.

 

Sam muszę przyznać, że moi synowie uwielbiają ten okrzyk i z namaszczeniem czekają przed telewizorem, jak będzie skakał Piotr Lisek.

 

Wiem, że ludzie to lubią, lecz bywa to problematyczne. Zdarza się, że zapada cisza na stadionie, bo coś się stało, ktoś akurat startuje, albo już biegnie i czuję się odrobinę niezręcznie w takich momentach. Jednak w dziewięćdziesięciu procentach przypadków to dodaje mi energii, pewności siebie i niesie mnie wysoko w górę. Z drugiej strony stanowi dodatkową rzecz, o której trzeba pamiętać.

 

To trochę takie zaklęcie wspomagające koncentrację, dodające mocy. O przebiegu konkursu nie decyduje tylko przebyty trening. Musisz przygotować własną strategię oraz gotowość na poczynania rywali. Za każdym razem musisz na bieżąco reagować na to co dzieje się na danej wysokości, bo albo przenosisz tyczkę wyżej, albo skazujesz się na porażkę lub remis.

 

Tak, to element naszej gry. Nie zawsze jest to w pełni zrozumiałe dla widzów. Konkurs kończy się dla ciebie po trzeciej nieudanej próbie. Pierwsze próby nie mają większego znaczenia dla całego konkursu, bo odbywają się na niskim pułapie i powinieneś je bezproblemowo zaliczyć. Rywale stopniowo odpadają, inni zaś wchodzą do czołówki konkursu i wiadomo, że to z nimi stoczy się bój o zwycięstwo. Wtedy zaczynają się szachy, próba sił na każdej wysokości. Jeśli widzisz, że ktoś pokonał poprzeczkę w pierwszej próbie, a ja nie, to znaczy, że trzeba przenosić wysokość wyżej. Inaczej go nie pokonasz. W końcu walczysz o pierwsze miejsce, a nie o sam wynik. To taka zagrywka pokerowa, ale jak jesteś w super gazie, nikogo przenoszenie wysokości nie uratuje.

 

Czy tę szczytową wysokość można określić jeszcze przed konkursem? Zazwyczaj rozstrzygane są na 5,80 albo nawet niższej.

 

Różnie z tym bywa. Czasem już na rozgrzewce czuję bardzo dobrze i modlę się wtedy, aby to odpowiednio wykorzystać, by nie popełnić żadnego głupiego błędu. Kiedy stałem na rozbiegu i patrzyłem na poprzeczkę zawieszoną na sześciu metrach, wiedziałem, że ją pokonam. Czułem moc, biegłem jak po swoje. Tylko wtedy miałem takie przeświadczenie, że to skoczę. Tu nie ma reguły, czasem jest dobrze, a coś się nie udaje. Skok o tyczce to bardzo złożona konkurencja.

 

Rekord świata Serhija Bubki ma już ćwierć wieku. Dopiero ostatnimi czasy nieśmiało udaje się zbliżyć do tych wyników. 

 

Bubkę poznałem już jako działacza, podczas oficjalnych ceremonii, czy wręczenia medali. Car tyczki, legenda. Jestem przekonany, że gdyby skakał w dal, zostałby mistrzem świata. Jeśli biegałby sprinty na sto metrów, czy grał w piłkę… byłby mistrzem świata. Z opowiadanych przez trenerów historii wiem, że tak uzdolnionego faceta, nigdy wcześniej nie było, bardzo szybki, silny i przede wszystkim wszechstronny.

 

Może to mit, ale słyszałem, że skakał na ekstremalnie twardych tyczkach, dużo twardszych niż jego konkurencji. Ty coś wiesz podobno o tym, bo sam używałeś kiedyś szlabanu do skakania.

 

Muszę zaznaczyć, że jeśli chodzi o twardość tyczki, również waga ma wielkie znaczenie. Im jesteś cięższy, tym twardsza tyczka. Ja skaczę na bardzo podobnych tyczkach pod względem twardości, co Bubka. Z tym, że on był lżejszy ode mnie. Czyli stosunkowo jego tyczki były twardsze od moich, w odniesieniu do ciężaru ciała. Gdybym ja chwycił proporcjonalnie tak twardą tyczkę, pewnie bym był w stanie skoczyć rekord świata. I tu wracamy do tego co mówiłem. Wydaje się, że można wziąć ośmiometrową tyczkę, bo przepisy na to zezwalają, rozpędzić się, skoczyć, podkulić nogi i już się jest po drugiej stronie. Lecz to tak nie działa. Pozornie wszystko jest łatwe, praktyka jednak sprowadza na ziemię. Zawsze chce się wylądować bezpiecznie na materacu, a z tak wysokim uchwytem i tak twardą tyczką, to nierealne.

 

Czasem podczas konkursu zmienia się tyczki na twardsze i to zawsze coś oznacza. Obserwujesz to? Zwracasz uwagę na czym skaczą przeciwnicy?

 

Tyczki to nie rakieta intergalaktyczna, to nie wyścig zbrojeń. Jedyna zasada, że mają być dostępne w ogólnej sprzedaży. Dlatego faktycznie wszystko pozostaje w naszych rękach, czy raczej głowach. Nikt nie zastosuje żadnego podstępu. Jeśli ktoś wyjmuje twardszą tyczkę z pokrowca, nie ma u innych efektu WOW! Mierzymy się z wysokością, twardością tyczki, ale tej na której sami skaczemy, a nie przeciwnik. Oczywiście jakaś lampka się w głowie zapala, że na pewno musi coś lepiej zrobić i może pokonać tę wysokość. Jednak trzeba wtedy szybciej pobiec, albo wykonać jeszcze lepiej poszczególne elementy, a to nie zawsze się udaje.

 

Trener nie ma bezpośredniego kontaktu z zawodnikiem podczas zawodów. To nie tak, że podejdzie i podpowie coś na ucho. Komunikujecie się na odległość, na migi. To oficjalny język czy macie jakiś własny, wypracowany kod?

 

Zaznaczam, że nie znam języka migowego, z osobą głuchoniemą nie potrafiłbym się porozumieć na migi, lecz z trenerem już tak. To gesty pokazywane na odległość, wymyślone przez nas samych. To krótkie komunikaty, że zmieniam uchwyt, albo że szybciej pobiegnę, albo przesunę stojaki. To sygnały wytwarzane na przestrzeni lat, same z siebie. Nie mamy ich spisanych w sekretnym notesie. Każdy zawodnik w ten sposób się porozumiewa ze swoim trenerem.

 

Po prostu rozumiecie się bez słów!

 

Można to tak ująć.

 

Skok o tyczce to bardzo techniczna konkurencja, wymagająca niesamowitej precyzji, od długości rozbiegu, dokładności w wybiciu, uchwycie i zachowaniu w powietrzu. Zapewne działają już pewne automatyzmy, ale ciągle jest to momentami zbliżone do matematyki, da się tutaj coś wyliczyć?

 

Tak naprawdę nie liczymy tych kroków kiedy biegniesz, jedno samo wynika z drugiego. To kwestia wieloletniej praktyki. Ale faktycznie, precyzja i powtarzalność są najważniejsze. Nie da się niektórych elementów ominąć albo przyspieszyć. Jeśli podniesiemy uchwyt na tyczce o dwa palce, to jest około pięciu centymetrów, to w skali sześciometrowego skoku prawie nic, lecz może przesądzić o powodzeniu próby. Moich szesnaście kroków na rozbiegu nie równa się szesnastu krokom innego zawodnika. Każdy ma inne preferencje co do długości rozbiegu, dłuższy albo krótszy krok i startujemy z innego punktu. Ostatecznie tyczkę musimy osadzić w tym samym miejscu. Moich szesnaście kroków podyktowanych jest faktem, że i tak znajduję się na końcu rozbiegu. Dwa kroki dalej i stanąłbym na wirażu, po którym biegają inne konkurencje. Wtedy nie tylko musiałbym koncentrować się na sobie, na własnym skoku, ale także na innych biegaczach, aby nikt we mnie nie wbiegł. To było dla mnie problematyczne i doszliśmy z trenerem do wniosku, że kolejny pretekst do dekoncentracji nie jest mi potrzebny. Zdarzają się jednak tacy zawodnicy, którzy decydują się na takie przedłużenie rozbiegu. Uważają, że dzięki temu mogą się jeszcze bardziej napędzić. Aby skok się udał, trzeba biec z pełną prędkością. To odbywa się tak, że biegnąc zwalniamy aby wcelować tyczką do dołka. Biegniesz na maksa, ile fabryka dała. Ja zostaję na szesnastu krokach.

 

Patrząc na skoczków w akcji, trudno oprzeć się wrażeniu, że to jest kompletny sport: trzeba szybko biegać, mieć niesamowite umiejętności akrobatyczne, o sile już nie wspomnę, a do tego technikę.

 

To prawda, my na treningach zdecydowanie się nie nudzimy. Mamy do wypracowania tyle elementów, że praktycznie codziennie robimy co innego. Jeśli ktoś chciałby spróbować, albo posłać dzieci, zapraszam na skok o tyczce. To sport wszechstronny wymagający rozwinięcia wszystkich partii mięśni i ogólnej sprawności. Zrobienie salta to jedno z podstawowych ćwiczeń. Pod względem ogólnorozwojowym tyczka jest świetnym sposobem, bo trening jest kompletny, a do tego nie brakuje ekstremalnych wrażeń w postaci samych skoków. Muszę jednak uprzedzić, że to konkurencja bardzo skomplikowana, właśnie ze względu na złożoność treningu.

 

Sam skok na kilka metrów w górę widziany w telewizji nie daje do końca obrazu jakiej siły i kociej sprawności to wymaga.

 

Ważę 95 kilogramów przy wzroście 194 centymetrów. Nie wiem czy to kogoś zdziwi, ale jestem jednym z najwolniejszych spośród czołowych skoczków. Ważę dwadzieścia kilo więcej niż ktokolwiek w tyczce. Jestem znacznie większy od innych, ale być może to jest tajemnica mojego sukcesu i dowód, że skakać można mając wszelkie gabaryty. Tutaj nadaje się każdy – niski, wysoki, chudy… nie chcę powiedzieć gruby, tylko ten lepiej zbudowany i trochę delikatniejszej postury. Ciężko opisać słowami jakiej sprawności wymaga ten sport. Najlepiej przyjść na zawody albo trening i zobaczyć na własne oczy. Wiele rzeczy po prostu już potrafię, bo uczyłem się ich przechodząc każdy szczebel treningu. Lecz jeśli ktoś “z ulicy” chce wykonać nawet najprostsze ćwiczenie, które dla nas jest oczywiste, raczej jest bardzo, bardzo ciężko.

 

Konkursy w skoku o tyczce można oglądać na halach, na stadionach, ale postronny widz może się na nie natknąć niemal wszędzie. Od wielu lat odbywa się mityng Tyczka na Molo, skaczecie na rynkach miast, a nawet w centrach handlowych, gdzie ustanowiłeś rekord Polski. Lubisz startować w takich miejscach?

 

Zdecydowanie tak! Cieszę na każdą sposobność wyjścia do kibiców, bo nie każdemu jest po drodze na stadion czy halę. Nikogo nie da się zmusić do kibicowania. Nie każdy wie jak fajny jest to sport i jaką ogromną dawkę emocji dostarcza każdy konkurs. Czasem wystarczy chwila by wczuć się w niesamowitą atmosferę i zobaczyć jak to wygląda. A dla nas jest to pewna odskoczna od normy. Ciągle bywamy na stadionach, więc pojawienie się w innych niecodziennych okolicznościach bywa naprawdę przyjemne. W takich przypadkach widzowie są znacznie bliżej rozbiegu, nie oddziela nas bieżnia, dzięki czemu czujemy niemal ich ciepło i wsparcie. A to potrafi nas ponieść jeszcze wyżej, nawet po rekord Polski.

 

 

Źródłem twojej konkurencji jest skakanie o tyczce przez kanały, zresztą w Holandii rozgrywane są takie tradycyjne zawody do dziś. Myślałeś kiedyś aby się zmierzyć w tej pierwotnej odmianie?

 

Jasne! Widziałem takie zawody. To jest nieco inna zabawa niż u nas, bo nam przepisy zabraniają zrobienia przechwytu. A tam wręcz o to chodzi, bo oni się wspinają po tyczce aby polecieć jak najdalej. Dajcie mi taką możliwość, a na pewno spróbuję! Nawet nie będę czekał z tym do końca kariery, bo wydaje mi się to stosunkowo bezpieczną zabawą. Jestem gotowy!

 

Czy już śnisz po nocach o Japonii, o Tokio?

 

Oczywiście igrzyska olimpijskie są imprezą docelową, ale wcześniej mamy jeszcze ważny przystanek w Katarze, czyli mistrzostwa świata. Jestem wicemistrzem świata, w Rio byłem czwarty i mam coś do udowodnienia. Chcę zdobywać najważniejsze laury. Teraz jeszcze śni mi się Doha. Cały mój plan treningowy ułożony jest pod Tokio 2020, a nie konkretnie pod mistrzostwa świata. To bardzo ważny przystanek, lecz jednak tylko przystanek na drodze do igrzysk. To tam według planu ma wystrzelić moja forma.

 

Igrzyska olimpijskie to najważniejsze wydarzenie, rozgrywane raz na cztery lata a medal olimpijski to być albo nie być dla wielu sportowców. Ten jeden konkurs decyduje o mnóstwie aspektów. Od wiecznej chwały, po zapomnienie. Mistrzów olimpijskich zapamiętuje się na zawsze, nie mówiąc już o splendorze, kontraktach sponsorskich, comiesięcznej emeryturze…

 

I tu wracamy do słowa presja, ale może lepiej o tym teraz rozmawiać, bo przed igrzyskami wiele takich myśli wypiera się z głowy. Mnie najbardziej stresuje świadomość, że stać mnie na medal, stać mnie na złoto. Wtedy znów presja wzrasta do kolejnego poziomu. Z moim trenerem Marcinem Szczepańskim wiele na ten temat rozmawiamy, rozmyślamy o tym, analizujemy. Chcemy być przygotowani najlepiej jak się tylko da. Mamy dobre relacje, na wiele tematów myślimy podobnie. Obraliśmy jeden, wspólny azymut. To nie tak, że każdy ciągnie w jedną albo drugą stronę, my naprawdę ściśle współpracujemy. Tylko nieliczni potrafią poradzić sobie z tym ogromnym stresem na igrzyskach. To dowód na to jak wiele dzieje się w głowie sportowca. To ogromne wyzwanie, szalenie trudno będzie się z nim zmierzyć.

 

Wyobrażasz sobie sytuację, że nie jesteś w stanie sprostać minimum na igrzyska?

 

Do niedawna naprawdę denerwowałem się osiąganiem minimum. Jednak Tomasz Majewski powiedział mi „Lisu, jeśli ty nie będziesz skakał minimów na zawołanie, nie masz szans walczyć o medale”. Te słowa wiele mi uświadomiły i bardzo uspokoiły. Wiem na co mnie stać i wiem, że mój poziom jest wystarczający by nie tylko skakać po minima, ale by wygrywać zawody największej rangi.

 

Czy twój sezon olimpijski będzie różnił się jakoś od innych pod względem startów i samych przygotowań?

 

Jedno jest pewne, nie odpuszczę zimy. Dla mnie hala będzie bardzo istotna. Ja nie umiem odpocząć od tyczki. Muszę być cały czas pod bronią. Nie wyobrażam sobie tak długiego okresu bez skakania i bałbym się samego powrotu na najwyższy poziom. Dlatego wolę nie robić żadnych pauz i z mojego poziomu nie schodzić, by uniknąć potem kłopotów. Mamy określoną drogę, sposób przygotowań i trzymania się na odpowiednim pułapie. Na tej podstawie możemy zaobserwować rok do roku postępy w wielu elementach, dlatego nie eksperymentujemy zbytnio, tylko ciężko pracujemy. Konkretne starty będą się klarowały dwa-trzy miesiące przed rozpoczęciem sezonu. Zapewne będę startował trochę mniej, by więcej czasu poświęcić na treningi.

 

Liczyłeś kiedyś ile skoków oddałeś w życiu?

 

Mimo że z matematyki jestem całkiem niezły, tutaj się nie poważę na próbę liczenia. Chyba się nie da. Zawody to jedno, a treningi drugie. Na treningach oddaję 20-25 skoków, co stanowi sporą liczbę powtórzeń. To bardzo indywidualna sprawa. Niektórzy robią trzy-cztery skoki, a dla porównania francuski mistrz olimpijski Renaud Lavillenie nawet 40! Ja więc plasuję się pośrodku w tej klasyfikacji. Skaczę od 17. roku życia, czyli dziesięć lat, z czego sześć lat profesjonalnie, nie mam pojęcia jaki to rząd wielkości, ale to są grube tysiące.

 

Byłeś dzieckiem, które wymagało ukierunkowania na sport, bo miałeś aż za dużo energii. Co cię popchnęło do góry, w stronę skoku wzwyż, a potem tyczki?

 

Sport mnie uratował. Pochodzę ze wsi pod Poznaniem. Kto wie, w którą stronę potoczyłoby się moje życie. Może bym teraz przesiadywał gdzieś pod blokiem albo sklepem? Sport wydawał się optymalnym rozwiązaniem, jedyną drogą. Dano mi szansę i jej nie zmarnowałem. Bardzo wiele zawdzięczam mamie, bo ona mnie od zawsze pchała w sport, bo wiedziała, że jestem w tym dobry. Nie robiła mi ciśnienia powtarzając, że muszę skończyć studia, że muszę zająć się czymś poważnym, pójść do dobrej pracy. Wierzyła, że jeśli będę robił to co lubię, w końcu osiągnę sukces. Miałem w niej ogromne wsparcie i to na pewno też zaprocentowało.

 

Wspomniałeś o Tomaszu Majewskim, którego słowa pozwoliły ci uporządkować wiele przemyśleń. Masz idoli? Czy ktoś cię jakoś szczególnie inspirował, czy szedłeś przez karierę przebojem, rozpychając się łokciami?

 

Jeśli miałbym poszukać jakiejś konkretnej recepty, czy też przyczyny mojego sukcesu, musiałbym wskazać na niebywałe szczęście spotykania dobrych ludzi na swojej drodze. Wiele osób dało mi coś od siebie. Ja to po prostu brałem i wklejałem w moją układankę. Dla mnie zawsze ważną była życzliwość i ciężka praca, dzięki którym krok po kroku realizowałem określone cele. Wśród idoli na pewno muszę wspomnieć Serhija Bubkę. Ikona sportu. Potem jednak zacząłem patrzeć na wiele spraw z innej perspektywy. Jedną z takich osób, które bardzo cenię to Rafał Wilk. Może nie wszyscy wiedzą, to żużlowiec, który po wypadku stracił władzę w nogach. Po zakończeniu kariery zaczął trenować i osiągać sukcesy na handbike’u. Jest mistrzem świata i trzykrotnym złotym medalistą paraolimpijskim. Zdecydowanie napędzają mnie historie z życia wzięte, kiedy ktoś potrafi radzić sobie z rzeczywistością mimo ogromnych trudności, bo niektórzy nie mają wcale tak kolorowo jak my teraz. Żyjemy w czasach, kiedy mamy wszystko niemal podstawione pod nos. Nie potrafię wskazać jednej konkretnej osoby, która stanowi dla mnie główną inspirację. Dobrą energię czerpię zewsząd.

 

Wkrótce zostaniesz ojcem to pewnie też dodaje ci skrzydeł do działania. Twoja żona Ola z dumą nam pokazywała twoje dzieło w ogrodzie. Nowe hobby?

 

Dla mnie to nic nadzwyczajnego. Zrobiłem taras, bo… żona mnie poprosiła. Po prostu. Mnóstwo czasu spędzam w rozjazdach i miałem taką potrzebę, by zrobić coś dla domu. A majsterkowanie to takie „męskie” sprawy. Zawsze się tym interesowałem, chyba jak każde dziecko, a ja wciąż uważam się za duże dziecko. Traktuję to jako hobby, oderwanie myśli, a także jako wyzwanie, na zasadzie czy ja temu podołam? Muszę przyznać, że robienie w drewnie mnie kręci. Choć brakuje mi na to czasu i zdecydowanie umiejętności, bo zdarza się, że coś koślawo utnę. Mam narzędzia i lubię to robić, a to najważniejsze. Odpoczywam przy tym. Lubię też gotować. Każdy prawdziwy facet lubi dobrze zjeść i tu jedno wynika z drugiego. Te dwa hobby są do siebie podobne. To że gotuję i że coś tam strugam z drewna – mi smakuje i się podoba, a innym… nie musi. To taki mój prywatny obszar. Nie nudzę się sam z sobą, ani na zawodach, ani na obozach, ani w domu.

 

Piotr Lisek jest członkiem grupy sportowej Orlen – sponsora głównego Polskiego Komitetu Olimpijskiego oraz Polskiego Związku Lekkiej Atletyki.

 

 

FOT. NEWSPIX.PL


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez