Była być może największą gwiazdą przedwojennego sportu w Polsce. Ale nie tylko sportu. Malowała, pisała wiersze, śpiewała, grała na instrumentach, obracała się w eleganckim towarzystwie. Jej mąż był ministrem skarbu, a ona sama doskonale czuła się na salonach. Jej nazwisko znano na całym świecie. Dla Polski zdobyła pierwsze olimpijskie złoto. W rzucie dyskiem nikt jej zresztą nigdy nie pokonał.
W czasie II wojny światowej ratowała polskie złoto, a straciła własne – to z igrzysk. Wraz z mężem wyemigrowała do USA, bo ten przez ówczesne polskie władze został odsunięty na boczny tor. Tam mieszkała już do końca swoich dni – niemal 50 lat. Polskę odwiedziła tylko trzykrotnie, choć za krajem tęskniła. Wstępu odmawiały jej często komunistyczne władze. Dlatego pamięć o niej się wówczas zatarła.
Na szczęście w ostatnich latach sukcesywnie jest odbudowywana. I Halina Konopacka znów staje się legendą polskiego sportu.
Rodzina
Jej rodzina, jak na tamte czasy, była nietypowa. Do Warszawy Konopaccy sprowadzili się niedługo po narodzinach Haliny. Choć nie, nie tak to trzeba napisać. Sprowadzili się niedługo po narodzinach Leonardy Kazimiery. „Halinę” wymyśliła sama jeszcze jako dziecko, tak właśnie chciała być nazywana. Jej rodzice Jakub i Marianna patrzyli na sport inaczej niż wiele osób z tamtych lat. Zwłaszcza ojciec – zamożny mieszczanin, handlujący powozami i dorożkami – który uważał, że fizyczny rozwój jest ważny również u kobiet. A to nie było wówczas tak oczywiste.
Dlatego właśnie nie tylko Tadeusz (starszy o pięć lat od Haliny), ale też Czesława (starsza o rok) i sama Halina od małego były aktywne. Chodziły na łyżwy, jeździły konno, grały w tenisa. Konopaccy całą rodziną regularnie zmierzali do ogrodów im. Wilhelma E. Raua, gdzie można było ćwiczyć gry zespołowe. – No więc właśnie w tym ogródku grałyśmy w jakąś grę, w której należało rzucić piłką jak najcelniej. I ja wygrałam. Otrzymałam w nagrodę dużą, kolorową piłkę. Szłam potem, trzymając ją z całej mocy, aby nikt z chłopców nie wyrwał mi tego, co wygrałam po raz pierwszy w życiu – wspominała Konopacka.
Mimo tego często mówiła, że w tamtym okresie nie myślała o sporcie na poważnie. W dużej mierze przez brata. Ten grał w piłkę nożną warszawskiej Polonii, potem był też instruktorem w Centralnej Wojskowej Szkole Gimnastyki i Sportów w Poznaniu, a potem w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego w Warszawie (przydługie nazwy, prawda?). Jako pierwszy prowadził też… poranną gimnastykę w Polskim Radiu. Sama Halina ponoć już jako nastolatka chodziła na mecze, ustawiała się za bramką i czekała aż piłka poleci w jej kierunku, by móc odrzucić ją do bramkarza.
– Pamiętam, że słowa »back«, »goal«, »match« – robiły na mnie wrażenie czegoś tak poważnego i niedostępnego, jak co najmniej algebra […]. Sport to było dla mnie takie okropne męskie zajęcie jak »wojna«, »pojedynek« i »karjera«. Muszę przyznać, że bardzo długo wyrastałam z tych dziecinnych wrażeń. I nie ze wszystkich jeszcze wyrosłam. Po dziś dzień jestem najgłębiej przekonana, że »algebra to nie babska rzecz«. Ale co do sportu zmieniłam zdanie. Bardzo niedawno, ale zmieniłam – wspominała w 1926 roku. Jeszcze przed swoimi największymi sukcesami.
Nie była jednak typową kobietą tamtych lat – nigdy nie nauczyła się na przykład gotować. Znacznie chętniej wychodziła za to do parku, by w coś pograć. W czasach, gdy Kościół obwieszczał, że kobiety w krótkich spodenkach to wysłanniczki szatana – bywało to obrazoburcze. Powoli się to jednak zmieniało, a Halina trafiła na idealny moment. Załapała się na falę emancypacji i podobało jej się to. Jako jedna z pierwszych Polek miała prawo jazdy. Jazdę samochodem zresztą uwielbiała. Startowała nawet w rajdach – najpierw sama, w późniejszych latach razem z mężem. Ona za kółkiem, on był jej pilotem.
Talent
Pasję do sportu rozwinęła jeszcze bardziej, gdy poszła na studia. Owszem, studiowała filologię, ale zapisała się też do Akademickiego Związku Sportowego i wkrótce uprawiała całą rzeszę dyscyplin. – Chodziło mi głównie o to, żeby móc jeździć na łodzi. Chciałam także nauczyć się pływać. Nie marzyłam o żadnych triumfach, ani zawodach – wspominała. Ale wkrótce ukuła ją ambicja. Gdy po raz pierwszy pojechała w góry, na narty, nie nadążała za resztą grupy. – Wstydziłam się swego niedołęstwa, pokaleczonych nóg, ciągłych upadków… Ale coś zacięło się we mnie. Szłam. Myślę, że wszystko zawdzięczam tej pierwszej wycieczce. Udało mi się wtedy właśnie od razu poznać to, co daje sport naprawdę.
Wkrótce, zachęcona przez koleżankę, poszła spróbować lekkiej atletyki. Warunki fizyczne miała doskonałe. Była wysoka (181 centymetrów wzrostu), smukła i obdarzona naturalną tężyzną fizyczną, wypracowaną jeszcze w dzieciństwie. Szybko okazało się, że doskonale radzi sobie niemal w każdej konkurencji. Francuski trener, Maurice Baquet, przypasował ją jednak do rzutu dyskiem. I to był strzał w dziesiątkę.
– Zaczęło się po prostu z zamiłowania do ruchu, z zamiłowania do przyrody. Ciekawość kazała rzucić, biegać, próbować. Po prostu z radości życia, z młodości, z przygody i z tego wszystkiego z czego sport się powinien składać. Jak wzięłam dysk, to okazało się, że po paru razach padł rekord Polski. No to już wtedy kazali mi trochę trenować. I tak się zaczęło – wspominała. Już w pierwszym roku startów zdobyła tytuł mistrzyni Polski. Po dwóch latach pojechała na Światowe Igrzyska Kobiet w Goeteborgu. Wygrała. Miała też już na koncie rekordy świata.
Po raz pierwszy najlepszy wynik globu osiągnęła 10 maja 1925 roku. Wtedy jeszcze nieoficjalnie. Rzuciła 31,23 m, a wszystko działo się w Parku Sobieskiego, czyli na warszawskiej Agrykoli. Od razu posłano ją na międzynarodowe zawody. Wygrała. Kolejny – już oficjalny – rekord przyszedł rok później. „Biegają, mierzą, biegają. Nagle sensacja – rekord świata! Konopacka pobiła dotychczasowy rekord świata! […] Halina Konopacka stoi w kaskadach wiosennego słońca, w złocistym płaszczu heroiny kuli ziemskiej” pisano wówczas w „Przeglądzie Sportowym”. Rzuciła wówczas 33,40 m.
Ledwie kilka miesięcy później, na wspomnianych Igrzyskach Kobiet, posyłała dysk o cztery metry dalej. Rekordu jej wtedy jednak nie uznano, bo stwierdzono, że sprzęt jest niezgodny z obowiązującymi przepisami. Wkrótce sprowadzono jej też dodatkowego trenera – Szweda Thorwalda Nhorlinga. A ona sama powtarzała, że najważniejsze są dla niej emocje. Zwycięstwo i rekordy? Rzecz drugorzędna. Choć przegrywać nie lubiła.
Szczególnie jedna wygrana miała być dla niej ważnym celem.
Igrzyska
To już były czasy, gdy igrzyska cieszyły się w świecie sportu ogromną renomą. Trzecia taka impreza po I wojnie światowej zawitała do Amsterdamu. Zmagania sportowców miał oglądać książę Henryk – mąż królowej. Samej monarchini nie było – obraziła się, że nie uzgodniono z nią terminu rozpoczęcia imprezy i została na wakacjach w Norwegii. Zainteresowanie fanów było jednak znacznie większe niż królowej – na tyle duże, że w Amsterdamie, do dziś słynącym raczej z rowerów niż samochodów, zabrakło miejsc parkingowych. Parkingi na szybko więc tworzono, oznaczając je w odpowiedni sposób. Podobno to właśnie wtedy powstał znany do dziś znak parkowania.
Polacy do Amsterdamu jechali na swoje drugie igrzyska. W 1920 nie pojawili się w Antwerpii ze względu na wojnę z bolszewikami. Cztery lata później, z Paryża, przywieźli dwa medale: brąz Adama Królikiewicza w jeździectwie oraz srebro drużyny kolarzy torowych. Z Holandii chcieli wrócić ze złotem, a główną szansę na sukces upatrywano w znakomitej Konopackiej. Ambicje były jednak spore i poza jej osobą. Polska ekipa była doskonale przygotowana i wyposażona we wszystko, czego potrzebowała. Na dziesięciolecie niepodległości władze chciały medali.
– Zawodnicy polscy mieszkają po czterech w olbrzymich salach szkolnych, o ogromnych, całą ścianę zajmujących oknach, mając do dyspozycji dwie sale gimnastyczne, dwa piękne podwórka o bajecznie czystem powietrzu, pięć ciepłych natrysków. Jeżdżą nasi autobusem, będącym przez dzień cały do rozporządzenia, a w hallu, ślicznie udekorowanym przez panie z Komitetu Przyjęcia, spędzają wolne chwile, słuchając warszawskiego radja przy pomocy pięciu głośników, grając na fortepianie, czytając zaprenumerowane dla nich pisma krajowe i książki polskie, dostarczone przez konsulat. […] Zakwaterowani są Polacy najlepiej ze wszystkich uczestników; tak twierdzą zgodnie wszyscy, ze sprawą tą obeznani – pisano w „Przeglądzie Sportowym” o warunkach, w jakich polscy zawodnicy czekali na swoje starty.
SPONSOREM STRATEGICZNYM PKOL JEST PKN ORLEN
Wśród nich była i Konopacka. Ona oprócz rywalek musiała przeciwstawić się i ogromnej presji. To do tej imprezy się przygotowywała, dla niej trenowała. Miała zdobyć pierwsze złoto dla Polski, ale też – ze względu na ułożenie terminarza – pierwszy złoty medal kobiecy w lekkiej atletyce. Dopiero w Amsterdamie kobiety dopuszczono bowiem do startów w tej dyscyplinie, a finał rzutu dyskiem wypadał najszybciej ze wszystkich. Można było przejść do historii.
Że o tym wiedziała, najlepiej świadczy – do dziś nie do końca pewnym jest, czy prawdziwa – anegdota z poranka w dniu konkursu. Na śniadaniu, zdenerwowana i rozstrojona, miała ponoć rzucić talerzem z jajecznicą i rozbić go w drobny mak. Mówiło się, że zirytowało ją… zbyt słone jedzenie. Ale możliwe, że zrobił to również padający za oknem deszcz. Wiedziała, że utrudni start – dysk w takich warunkach jest mokry, może się wyślizgnąć. Nietrudno wtedy o niespodzianki. Te zresztą na tamtych igrzyskach przydarzały się regularnie. Przed Konopacką poległo już kilku faworytów – choćby Emil Hirschfeld w pchnięciu kulą czy Helene Junker w biegu na 100 metrów, która odpadła już w półfinale. Polka nie chciała być następna.
Tym bardziej, że każdy członek polskiej ekipy pytał ją o to samo: „Czy będzie złoto?”. Nie „Jak się czujesz?” albo „Będzie medal?”. Od razu zagadywano o złoto. Ona sama wiedziała, że reszta rywalek jest od niej po prostu słabsza. W teorii wystarczyło rzucić na swoim poziomie i można było przestać się martwić. Takie myśli nie ograniczały jednak nerwów.
A to z nimi trzeba było sobie poradzić.
Mistrzyni
Droga na stadion niezmiernie jej się dłużyła. Ale był przynajmniej jeden plus – przestało padać. To gwarantowało, że rywalizacja powinna obyć się bez niespodzianek. Poziom stresu się jednak utrzymywał – o tym najlepiej świadczą wspomnienia samej Haliny.
– Z szatni przez długi tunel wychodzę na boisko. Dopiero teraz widzę przytłaczającą potęgę stadionu. Wokoło szary mur ludzi, wobec którego sylwetki nasze na ślicznie strzyżonej murawie boiska gubią się. Z trudem odnajduję biało-czerwone chorągiewki na trybunach wśród rozkołysanego tłumu widzów, wyglądającego jak masa brzęczących natrętnie os, skupionych około zielonego kwiatu boiska. Z trudem tylko słyszę okrzyki: Polska, Halina i czuję, że ci ludzie proszą i dopominają się o „hymn i sztandar”. Jestem ogromnie podniecona. Moja mała biało-czerwona chorągiewka z boiska musi wyrosnąć w wielki sztandar i zawisnąć na najwyższym maszcie.
W eliminacjach w jednej grupie rzucała ona, w drugiej Genowefa Kobielska. Tylko Konopacka awansowała jednak do finału. Chorągiewka, o której wspominała, oznaczała rzuty. Flagami państwowymi zaznaczano miejsce, w którym lądował dysk każdej z kolejnych zawodniczek. Do finału przejść miały te, które osiągną 35 metrów. Halina zrobiła to w drugim rzucie – rzuciła 39,17 m. Centymetra zabrakło jej do własnego rekordu świata. To był pokaz siły. Nawet najgroźniejsza z rywalek – Szwedka Ruth Svedberg, która napomykała, że na treningach osiąga 40 metrów – rzucała dużo bliżej.
W finale znów drugi rzut okazał się tym najlepszym. „Wchodzi w koło Konopacka. Jest spokojna, skupia się cała – chce rekordu. Rozmach szybki nadzwyczaj, obrót mały, czeczotkowy dysk leci bardzo płasko, ale dzięki doskonałemu ułożeniu w powietrzu sunie daleko. Krótka chwila oczekiwania – i pada hen z dala od wszystkich chorągiewek – koło ostatniej linii 40 metrów” relacjonował Zygmunt Weiss, korespondent „Kuriera Warszawskiego” i „Przeglądu Sportowego”.
Rzut, jak się okazuje, jest nowym rekordem świata. Ten od tego momentu wynosi 39,62 m. Ale Konopackiej została jeszcze jedna próba. Wiadomo było, że spróbuje zaatakować 40 metrów. Szybki obrót, rzut i… nie udaje się. Pozostaje czekać na ostatnie próby rywalek. Te, zgodnie, rzucają krócej. Polska ma swoje złoto, które już zaraz, za moment, zawiśnie na szyi Haliny Konopackiej.
– Nie wiem, czy któraś z konkurentek przystępowała do rzutów z tak mocnym pragnieniem zwycięstwa. Wreszcie rzucam. Już pierwszy rzut przekonuje mnie, jak bardzo „chcę” pomaga do „mogę”. Zwyciężyłam i nie miałam siły cieszyć się ze swego zwycięstwa. Widziałam, jak cieszą się wszyscy wokoło mnie; oszałamiały mnie serdeczne uściski dłoni, zewsząd płynące objawy sympatii swoich i obcych, i te powodzie kwiatów – wspominała Konopacka.
Cieszyć się nie miała też tak naprawdę czasu. Spiker niemal natychmiast wywołał ją na ceremonię dekoracji. Orkiestra zagrała „Mazurka Dąbrowskiego”, choć ponoć wszystko opóźniło się nieco przez szukanie nut do naszego hymnu. Te ostatecznie jednak się odnalazły. I Konopacka, ze łzami w oczach, mogła go wysłuchać. Niedługo po dekoracji mogła też przeczytać notę gratulacyjną z Polski – od prezydenta Ignacego Mościckiego.
„Ramię kobiety właśnie sprawiło, iż barwy polskie dumnie załopotały na maszcie olimpijskim” mówił Szczepan Mędrzecki, wicedyrektor Polskiego Radia, gdy witał Halinę już w kraju. Wraz z nią wrócili też pozostali olimpijczycy. I cztery inne medale – srebro oraz trzy brązowe (a także złoto w konkursie sztuki, zdobyte przez Kazimierza Wierzyńskiego, ulubionego poetę Haliny). W tym gronie zdecydowanie najwięcej uwagi poświęcano jednak Konopackiej.
Gwiazda
Po złocie stała się swego rodzaju celebrytką. Pasowała do takiej roli idealnie. Była wykształcona, utalentowana, ale też miała wspaniałą urodę. Jeszcze na igrzyskach w Amsterdamie wybrano ją miss zawodów, wraz z Kanadyjką Ethel Catherwood. Znakiem rozpoznawczym Polki był czerwony beret, który dziergała sama. Występowała w nim niemal zawsze, zwano ją od niego „czerbietą”, czyli po prostu „czerwoną kobietą”.
„Konopacka jest prawdziwym fenomenem sportu. Dysk jej posiada olbrzymią szybkość jeszcze w chwili, kiedy nie wyleciał jej z rąk. Cóż za nerw sportowy i wspaniała ambicja! Jej doskonałe warunki fizyczne, uroda, wdzięk i sposób zachowania się na boisku – wszystko to czyni z Polki jeden z najpiękniejszych typów fizycznych w sporcie współczesnym” pisał jeden z niemieckich dziennikarzy.
Jej popularność po igrzyskach była tak duża, że ona sama – na łamach ówczesnych mediów – apelowała, by dać jej nieco spokoju. Nie na wiele się to jednak zdało. Każdy chciał do niej podejść, porozmawiać, pogratulować, uścisnąć rękę. Najbardziej zależało na tym mężczyznom. Adoratorów miała ponoć całe mrowie. Mówiło się, że romansowała ze wspomnianym Wierzyńskim, powtarzało, że bliska była Czesławowi Spychale, przedwojennemu tenisiście. Z powodu adoratorów pokłóciła się kiedyś z Marią Kwaśniewską – brązową medalistką w rzucie oszczepem z 1936 roku – bo ta odbiła jej jednego. Pogodziły się po latach.
Konopacka brylowała w towarzystwie. Doskonale odnajdywała się na salonach, była wykształcona i obyta. Poza sportem lubiła malować (sama pozowała też do portretu Witkacemu, obraz niestety zaginął), grała na fortepianie i gitarze, znała kilka języków, recytowała Słowackiego z pamięci, haftowała, świetnie tańczyła, ładnie śpiewała i uwielbiała kino. Pisała też wiersze. Publikowano je w prasie, tuż obok utworów największych z ówczesnych poetów.
– Wiersze to grzech mojej młodości, ale nie wstydzę się tego, co napisałam. Pamiętam, krytykowano mnie wtedy, że jak to, sportsmenka, która rzuca dyskiem, pisze wiersze? Więc chciałam po prostu dać dowód, że jestem i kobietą, a nie jakimś sportowym mechanicznym robotem – wspominała. W 1929 roku wydano nawet jej tomik, zatytułowany „Któregoś dnia”. Wiersze pisała raczej nostalgiczne, spokojne, o sporcie w nich nie wspominała.

Konopacka na bankiecie MKOl w Oslo
Gdy ukazywał się jej tomik, była już mężatką. Ustatkowała się, biorąc ślub – jeszcze w 1928 roku – z Ignacy Matuszewskim, wówczas dyplomatą, a od kolejnego roku ministrem skarbu. On był w niej bezgranicznie zakochany, akurat rozpadło się jego pierwsze małżeństwo. Ona pierwotnie ponoć nieco go lekceważyła, ale w końcu też się zakochała. I właściwie poświęciła swoją karierę na jego rzecz – w 1931 roku skończyła rzucać dyskiem. Mówiło się, że to przez to, że „żonie ministra nie wypadało rywalizować w krótkich spodenkach”. Ale możliwe, że chciała po prostu pozostać niepokonana, a na arenie krajowej wyrastała jej groźna rywalka w osobie Jadwigi Wajsównej.
W teorii Matuszewski i Konopacka stanowili swoje przeciwieństwa. W praktyce ich związek – ponoć otwarty i dość swobodny – wszyscy uważali wręcz za wzorowy. Oboje doskonale się uzupełniali, oboje też poświęcali się wielu różnym zajęciom. Halina była redaktorką pisma sportowego „Start”, przeznaczonego dla kobiet. Potem działała też w Polskim Komitecie Olimpijskim, była honorowym gościem na zimowych igrzyskach w Garmisch-Partenkirchen i letnich w Berlinie, brała również udział w uroczystym wmurowaniu serca Pierre’a de Coubertina w marmur ateńskiego stadionu. To ją też jako pierwszą – właśnie wtedy – udekorowano gałązką oliwną. Zwyczaj ten przetrwał do dziś.
To zresztą tylko część z ról, w których się odnalazła po zakończeniu kariery. Tych miała znacznie więcej. Ta najważniejsza spadła na nią jednak zupełnie przypadkowo – już po wybuchu II wojny światowej.
Złoto
Był 4 września. Konopacka i Matuszewski właśnie wyruszali z Warszawy konwojem autobusów i samochodów osobowych. Jeden z pojazdów, ostatni w kolumnie, prowadziła sama Halina. Co w nich było? A to już zależy od wersji. Oficjalnie – przedmioty kultu oraz artystyczne. Nieoficjalnie (i była to wersja prawdziwa) – polskie złoto. Przez dziesięć dni konwój jechał po Polsce, tropiony przez nazistów. Ale szczęśliwie dotarł do granicy.
– We dnie staliśmy w lasach, przykryci gałęziami, że trudno było dojrzeć z góry żółto-czerwone autobusy warszawskie. Spaliśmy gdzie się dało. W stodołach, w stajniach, na gołej ziemi. Aż po kilku dniach dobrnęliśmy w końcu do granicy rumuńskiej. Pierwszy raz zobaczyliśmy światło elektryczne, które nas oświecało. Podróż trwała pięć makabrycznych nocy – od chwili wyruszenia 7 września 1939 roku. Nie było żadnych formalności granicznych. Pojechaliśmy po prostu i znaleźliśmy się w środku Rumunii. Do Konstancy jechaliśmy następne cztery, może sześć dni. Rumuni byli bardzo przychylni, ale spieszyli nas dlatego, że Niemcy grozili im – jeżeli znajdą to, co im się nie podoba – to rumuńska kooperacja i pomoc dla Polski zostaną zerwane – wspominała sama Konopacka.
W Konstancy trafił się mały statek, na który udało się załadować złoto. Kapitanem był Anglik, zgodził się przetransportować Polaków do Konstantynopola. Mimo że niemieckich okrętów na morzu było mnóstwo – znów udało się dotrzeć do celu. W Turcji przeładowano kruszec do pociągu, a tamtejsi urzędnicy wiedzieli już, co jest w skrzyniach. Złoto trafiło do libańskiego Bejrutu, gdzie przypłynął po nie francuski statek. Mąż Konopackiej wszedł na jego pokład, ona pojechała do Paryża pociągiem.
Była zaskoczona, że do Francji dotarła pierwsza. Ale i Matuszewski wkrótce się tam zjawił, a złoto udało się przekazać rządowi na uchodźstwie. Tyle że Konopackiej i jej małżonka nie uznano za bohaterów. Rząd – nieprzychylny byłym piłsudczykom – wręcz zażądał od Matuszewskiego… zwrotu kosztów jego podróży, które uznano za zbyt duże. Ostatecznie jednak wręczono mu zapłatę i swego rodzaju wilczy bilet. W krajowej polityce nie miał już czego szukać. Sama Halina poniosła za to wielką stratę, której nikt jej nie zrekompensował – przy ucieczce zaginął jej złoty medal z Amsterdamu. Nigdy już go nie odzyskała.
Gdy naziści wdarli się do Francji, oboje uciekli do Hiszpanii. Tam ich zatrzymano. – Myśmy mieli walizkę dyplomatyczną, która ma właściwość taką, że jest immune. Nie wolno jej nikomu otwierać. Zabrali nam tę walizkę z naszym dobytkiem. Ledwie moją biżuterię zdążyłam schwycić. Mąż mój siedział w więzieniu hiszpańskim przez parę miesięcy, a ja byłam aresztowana w hotelu Nacional w Madrycie przez parę dni, może tydzień. Karmili nas okropną kawą. Niemcy grabili Hiszpanię. Ja zbierałam papierosowe ogarki na ulicy, bo mąż namiętnie palił papierosy w tym więzieniu. Był głód – wspominała.
Potem wyjechali do Portugalii, a stamtąd trafili do USA. Zresztą na zaproszenie prezydenta Roosevelta, którego przekonać miał do tego Ignacy Paderewski. W Stanach zaangażowali się w działalność polonijną, ale Matuszewski szybko zmarł – w 1946 roku doznał ataku serca (plotkowano też, że popełnił samobójstwo). Znajomi mówili, ze nigdy nie otrząsnął się po śmierci Ewy, córki z poprzedniego małżeństwa, która jako sanitariuszka walczyła w Powstaniu Warszawskim.
Konopacka powtórnie wyszła za mąż. Jej wybrankiem został Jerzy Szczerbiński, znajomy z tenisowych kortów (po karierze lekkoatletycznej grała i to na niezłym poziomie, była klasyfikowana w dziesiątce najlepszych zawodniczek w kraju). Przeprowadziła się wtedy na Florydę, założyła własny biznes – krawiecki. Szczerbiński też jednak zmarł stosunkowo szybko – w 1959 roku. Konopacka poświęciła się wtedy nowej pasji – malowaniu.
Do Polski wróciła trzykrotnie. Choć tęskniła, to problemy tworzyły jej władze komunistyczne, którym nie podobały się jej wypowiedzi. Ot, weźmy taką, wygłoszoną dla polskich mediów. – Gdybym była dzisiaj lekkoatletką, nie pojechałabym na igrzyska do Moskwy. Bo chociaż igrzyska nie powinny być narzędziem politycznej zemsty, to czasem trzeba protestować. Rosjanie, odkąd pamiętam, chcą zdusić inne narody. – Innymi raczyła słuchaczy choćby na falach Radia Wolna Europa.
O powrocie do Polski na stałe myślała pod koniec życia. Ale chorowała na serce, a już kiedyś dostała ataku w ojczyźnie. I długo czekała wówczas na karetkę. Bała się, że taki scenariusz się powtórzy, postanowiła zostać w USA. Tam zmarła, w 1989 roku. W Polsce niektórzy wspominają, że czternaście lat wcześniej, gdy po raz ostatni zobaczyła ojczyznę, próbowała jeszcze rzucać dyskiem w Parku Skaryszewskim.
Nie wiadomo, jak daleko wówczas poleciał.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Wyszła o Niej niedawno książka, chciałem kupić, ale recenzje mnie trochę zniechęciły