Wielu mówi, że to były najwspanialsze igrzyska w historii. Krajobrazy, atmosfera, fantastyczna ceremonia otwarcia, amerykański Dream Team, mnóstwo pięknych – choć często wyciskających łzy z oczu – historii sportowców. Dla Polski z kolei oznaczały one pierwszą tak wielką imprezę po upadku komunizmu i małe odbicie się po nieudanych (jak na tamte czasy) igrzyskach w Seulu. Jeśli mielibyśmy wybierać najlepsze igrzyska w historii, Barcelona miałaby ogromne szanse na wygranie tej klasyfikacji.
Pierwszy raz od dwudziestu lat
154 miliardy peset budżetu. W przeliczeniu – 925 milionów euro. Tyle miała Barcelona na to, by zorganizować wspaniałą imprezę sportową. I, trzeba przyznać, wykorzystała te środki znakomicie, a igrzyska z 1992 roku do dziś prezentuje się jako wzór dla każdych kolejnych. Nie zmyślamy – niedługo po wyborze Los Angeles na organizatora tych w 2028 roku, „Los Angeles Times” napisał artykuł mówiący o tym, czego można się nauczyć z barcelońskiej olimpiady. Co jest o tyle zabawne, że w Katalonii zdecydowano się rywalizować o prawo do organizacji igrzysk po tym, jak finansowym sukcesem okazały się te z 1984 roku, zorganizowane w… Los Angeles.
Działania władz Barcelony, o których więcej później, niewiele by jednak dały, gdyby nie zmiana klimatu politycznego. Hiszpańskie igrzyska były bowiem pierwszymi od czasów Monachium 1972, w trakcie których nie doszło do żadnego bojkotu. Jeszcze dalej w czasie trzeba by się cofnąć, by znaleźć takie, których nikt nie próbował wykorzystywać politycznie. Hiszpanie chcieli, by ta impreza stała się festiwalem przyjaźni. I to, również za sprawą sytuacji politycznej, udało im się osiągnąć.
Bo zakończyła się zimna wojna. Związek Radziecki przestał istnieć, choć w Barcelonie część krajów, które wchodziły w jego skład, wystartowała jako „Wspólnota Niepodległych Państw”. Osobne reprezentacje miały jednak Litwa, Łotwa czy Estonia. Podobnie z Jugosławią – Chorwaci, Serbowie i Bośniacy przyjechali do Katalonii pod własnymi flagami. Na igrzyska, po rozstaniu z polityką apartheidu, zaproszono RPA. Niemcy startowali jako jedno państwo. Ogółem w stolicy Katalonii pojawiło się 9370 sportowców ze 169 państw – wszystkich, jakie zrzeszał MKOl (choć nie do końca – Brunei do Barcelony wysłało tylko jednego oficjela, ale wzięło udział w ceremonii otwarcia; Afganistan również nie wystawiał atletów, też pojawił się jednak na otwarciu; Liberia i Somalia wysłały odpowiednio pięciu i dwóch zawodników, ale ci ostatecznie nie wystartowali).
Jako jeden kraj startowała, zdobywała medale i cieszyła się też Hiszpania. Na chwilę zapomniano o separatystycznych nastrojach w Katalonii. Po zdobyciu złota w piłce nożnej, żywiołowo cieszył się choćby Pep Guardiola, znany ze swego poparcia dla odłączenia się tego regionu od reszty kraju. Nagle wszyscy na Półwyspie Iberyjskim stali się jednym narodem. Bano się jedynie ETA, baskijskiej organizacji terrorystycznej.
– Faktycznie, byliśmy bardzo pilnowani
– mówi nam Artur Partyka, brązowy medalista tamtych igrzysk. – Rzeczywiście był strach, bo ETA prężnie wtedy działała i pamiętam, że istniało takie zagrożenie. Jednak na igrzyskach zawsze tak jest. Przecież cztery lata później w Atlancie doszło do zamachu, podczas którego zginęły dwie osoby. Takie imprezy ogniskują zagrożenie, przyciągają je. Jeśli coś się wydarzy, wszyscy będą o tym mówić.
Baskowie też jednak odpuścili. Zresztą niedługo przed igrzyskami zaproponowali nawet dwumiesięczny „rozejm”, jakby wyjęty żywcem ze starożytności, gdy na czas zawodów zawieszano nawet wojny. Hiszpański rząd ofertę odrzucił, ale widać ETA też chciała po prostu cieszyć się igrzyskami. Bo naprawdę było czym.
Ceremonia, o której się pamięta
Igrzyska otworzył król Juan Carlos I. Cała ceremonia do dziś jest uważana za jedną z najwspanialszych w historii olimpiad. Ubrani na biało tancerze, wykonujący tradycyjną sardanę (kataloński taniec), w trakcie której wszyscy trzymają się za ręce; rozbrzmiewająca „Barcelona”, jeden z dwóch utworów towarzyszących igrzyskom, którego niestety nie mógł wykonać na żywo Freddie Mercury, zmarły kilka miesięcy wcześniej; ale przede wszystkim – moment zapalenia znicza.
Do tego, najważniejszego w trakcie ceremonii otwarcia, zadania wytypowano Antonio Rebollo, paraolimpijskiego łucznika. To podpalona strzała wypuszczona z jego łuku, zapalając znicz, stała się symbolem tamtych igrzysk i do dziś pozostaje ikonicznym obrazkiem. Choć tak naprawdę to… nie do końca tak było. Rebollo bowiem spudłował – posłana przez niego strzała poleciała poza stadion – ale zrobił to intencjonalnie. Organizatorzy obawiali się, że gdyby próbował trafić idealnie w znicz, strzała mogłaby wylądować gdzieś na trybunach i spowodować pożar. Kazali mu więc przestrzelić, a Antonio się z tego zadania wywiązał.
– Wspaniały moment, choć oglądałem go w telewizji – wspomina Artur Partyka. – Na ceremonii otwarcia byłem tylko w Seulu, a w Barcelonie i Atlancie szedłem na ceremonię zamknięcia. Żeby wyjechać na otwarcie, trzeba poświęcić jakieś 6-7 godzin. To męczy. Dlatego bardzo często pojawiają się tam głównie zawodnicy, którzy startują w drugiej części igrzysk albo jacyś działacze. Natomiast ci, którzy mają swój start „blisko” ceremonii otwarcia – a ze mną tak było – raczej z tego rezygnują. To zapalenie było jednak czymś, co nas bardzo zaskoczyło. Przede wszystkim precyzja jego wykonania. Pamiętam o tym, choć minęło przecież 27 lat.
Skoro o zapaleniu mowa, to chyba też dobry moment, by napisać, że to pierwsze igrzyska, które oficjalnie były „smoke-free”. Choć – jak wiemy z relacji samych sportowców, z tym akurat różnie bywało. Jeśli o wspaniałe momenty chodzi, warto podkreślić jeszcze jeden, również z ceremonii otwarcia, kiedy olimpijski hymn wykonywał Alfred Kraus, hiszpański tenor. Co w tym niezwykłego? To, że zrobił to w dwóch językach – hiszpańskim i katalońskim. A ten drugi przez wiele lat dyktatury Francisco Franco był wręcz zakazywany. Teraz, na igrzyskach, rozbrzmiał w pełni.
Atmosfera
Barcelońskie igrzyska miały to, co na takiej imprezie niemal najważniejsze – wspaniałą atmosferę. To była swego rodzaju fiesta z niemal samymi uśmiechniętymi ludźmi dookoła. Najlepiej to, co działo się tam, oddawała druga piosenka, która była swego rodzaju hymnem tych igrzysk – „Amigos Para Siempre” zespołu Los Manolos. Na polski tłumaczy się to jako „Przyjaciele na zawsze”. To ona witała nowych gości, sportowców, kibiców – przyjaciół. Zresztą sloganem igrzysk było właśnie to hasło. I, jak to pisano niedługo po zakończeniu olimpiady, trzeba przyznać, że barcelońska impreza dotrzymała obietnicy. Wszyscy byli tam przyjaciółmi.
– Barcelonę wspominam jako swoje najważniejsze igrzyska. Bo tam zdobyłem brązowy medal i rozpocząłem taką dorosłą już karierę skoczka wzwyż, lekkoatlety. To prawda, że były to dobre igrzyska, świetnie zorganizowane. To też były igrzyska bardzo przepełnione popkulturą katalońską, igrzyska z atmosferą. Choć ja poczułem ją dopiero po swoim starcie, bo przed nim mieszkałem poza wioską, jakieś 20 kilometrów od Barcelony, a do wioski przywędrowałem po starcie, z medalem na szyi, gdy mogłem sobie spokojnie kontemplować tę świetną atmosferę. Do dziś pamiętam spacery nad brzegiem morza. Ceremonia zamknięcia to też było coś, co zostaje na całe życie. To były naprawdę bardzo fajne, udane, radosne, katalońskie igrzyska – mówi Artur Partyka.
– Miałem to szczęście, że startowałem jeszcze w Sydney
– dodaje z kolei Robert Korzeniowski. – Jeżeli chodzi o otwartość miasta i populacji, kibiców, tamte igrzyska były podobne. Ale Barcelona ma swój niebywały, urokliwy klimat. Wioska była wręcz przyłączona do miasta, do którego można się było dostać pieszo. Niedaleko była też Sagrada Familia, to wszystko mieliśmy na wyciągnięcie ręki. […] Pamiętam, że byłem pod ogromnym wrażeniem wioski olimpijskiej. Po raz pierwszy spotkałem się tam z czymś w rodzaju Internetu. Nie było wtedy powszechnych komputerów. To, że mieliśmy możliwość zasięgania informacji z poziomu komputerów, to była niesamowita innowacja. Nawet cztery lata później w Atlancie nie było czegoś takiego.
Właściwie ciężka do zniesienia atmosfera była co najwyżej… we wspomnianej wiosce. Ale to nie przez to, że sportowcy się nie dogadywali. Trudno było znieść po prostu upały, bo w budynkach nie było klimatyzacji. A lipiec w Hiszpanii to pora, w trakcie której najchętniej zanurzylibyście się w wannie z lodem. – Położenie wioski było świetne, potem zresztą podobno te mieszkania się bardzo dobrze sprzedały, ale rzeczywiście, klimatyzacji nie było. Pamiętam, jak wycieraliśmy brudną podłogę, bo skraplała się para wodna, łączyła się z kurzem i robiło się błoto – wspomina Korzeniowski.
Poza tym jednak – wszystko było cudowne. W relacjach sportowców słychać głównie zachwyty deptakami czy plażą, zresztą usypaną przez organizatorów na potrzeby igrzysk. Wcześniej była zaniedbana, a nad brzegiem morza stały głównie budynki fabryczne. Zresztą do dziś, jeśli ktoś przyjeżdża do Barcelony, odwiedza tamte rejony.
A właśnie, turyści. Bo warto o tym wspomnieć. To w tamtym momencie ludzie z całego świata zachwycili się Barceloną jako miastem na wakacje. Organizacją igrzysk stolica Katalonii rozreklamowała się lepiej, niż zrobiłaby to w jakikolwiek inny sposób. Co roku odwiedzają ją teraz miliony ludzi. – Faktycznie od tych igrzysk Barcelona stała się miejscem obleganym turystycznie – mówi Partyka. – Wtedy była jeszcze dodatkowa atrakcja, w porcie stał statek Kolumba. Barcelona to zresztą piękne miasto, jest tam co oglądać. Znam ją dobrze, byłem tam mnóstwo razy. Igrzyska na pewno pomogły w jeszcze mocniejszym jej wypromowaniu.
Co oglądać było także, gdy mowa o arenach, na których przeprowadzano zmagania. Weźmy olimpijskie baseny, gdzie rozgrywano m.in. skoki do wody. Wybudowano je w takim miejscu, że zawodnicy mieli widok na niemal całe miasto, idealną panoramę. Zresztą furorę robiły wówczas zdjęcia tuż po odbiciu, wykonywane w taki sposób, by wydawało się, że skoczek lub skoczkini wiszą nad miastem. Wspaniale położony – na wzgórzu, od którego wzięła się jego nazwa – był też lekkoatletyczny stadion, Montjuic, gdzie organizowano również ceremonię otwarcia i zamknięcia igrzysk.
– Tak, wzgórze Montjuic było naprawdę fantastyczne, ale też bardzo eksponowane. Do dziś pamiętam rozgrzewkę przed finałem. Temperatura była przeokropna, nasze upały nijak się do tego mają. W cieniu było tam na pewno powyżej 37-38 stopni. Do tego nie było żadnego wiatru. Ale taka jest Katalonia – wspomina Partyka. – Sam stadion natomiast rzeczywiście piękny, o oryginalnej formie. Cały ten kompleks z halą sportową i taką wielką anteną, ustawioną przed stadionem wspaniale wygląda. Pamiętam, że jak tam pierwszy raz przyjechałem, wywarło na mnie ogromne wrażenie. A z boiska rozgrzewkowego mieliśmy za to wspaniały widok – na cmentarz. (śmiech)
Cmentarz nie mógł jednak zepsuć panoramy, a wręcz przeciwnie – ubarwiał ją. Jakkolwiek by to nie brzmiało. Tak po prostu działała magia barcelońskich igrzysk.
Historie nie do zapomnienia
Pewnie można by o tym długo dyskutować. I pewnie znalazłyby się inne typy oraz argumenty na ich poparcie. Ale zaryzykujemy to stwierdzenie – nie było większych bohaterów igrzysk w całej ich historii niż koszykarski Dream Team z USA, który pojawił się w Barcelonie. Od samego początku, gdy jeszcze nie rozegrał ani jednego spotkania, było wiadomo, że popularnością nikt go nie przebije. Zresztą trudno rywalizować w tej kategorii z ekipą, w której składzie znaleźli się Michael Jordan, Scottie Pippen, Magic Johnson, Larry Bird czy Charles Barkley. Od reszty odstawał jedynie Christian Laettner, zawodnik z Duke University.
Rywale robili sobie z nimi zdjęcia. Zawodnicy z Angoli, ich pierwszego rywala, prosili o autografy. Nie zniechęciło ich to, że na przedmeczowej konferencji złotousty jak zawsze Charles Barkley powiedział o ich ekipie, że „nic o Angoli nie wie, ale ma ona kłopoty”. Jego słowa się potwierdziły – Amerykanie rozbili rywali, wygrywając przewagą 68 punktów. Tak to zresztą wyglądało już w turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk. Gdy USA mierzyło się z Kubą w jego pierwszym meczu, skończyło się 79 oczkami przewagi. – To koszykarska maszyna. W dodatku perfekcyjna. Jedynie inny zespół z NBA miałby jakieś szanse. My nie mieliśmy żadnych. Jak mówimy na Kubie: „Nie możesz przykryć słońca swoim palcem” – powiedział po spotkaniu Miguel Calderon Gomez, trener Kubańczyków.
Po każdym kolejnym meczu Amerykanów w zasadzie rywale mogliby cytować te słowa. Turniej wygrali, osiągając średnią 44 punktów przewagi. Ich wyniki mówią same za siebie: 103:70 z Chorwacją, 111:68 z Niemcami, 127:83 z Brazylią, 122:81 z Hiszpanią, 115:77 z Portoryko, 127:76 z Litwą i 117:85 znów z Chorwacją, w meczu o złoto. Co jednak najlepsze – oni z każdego tak pewnie wygranego meczu się cieszyli, jakby to był zupełnie niespodziewany sukces. Żyli tym turniejem, pragnęli tego złota. I to tylko, choć wydawało się, że to niemożliwe, uczyniło ich jeszcze bardziej popularnymi.
Wydawało się niemożliwe, bo nawet na same treningi waliły tysiące ludzi. Gdy Dream Team jechał na mecze (zawodnicy nie mieszkali w wiosce olimpijskiej), eskortowany był przez kilka policyjnych wozów, a nawet helikoptery. Każdy z koszykarzy podpisywał setki piłek, koszulek, butów lub po prostu kartek papieru. Już na sam ich przylot do Hiszpanii czekały na lotnisku setki kibiców. – Wyglądało to tak, jakby razem ustawić Elvisa i Beatlesów – wspominał Chuck Daly, trener tamtej ekipy.
– Podróże z Dream Teamem, były jak podróże z 12 gwiazdami rocka. Tylko do tego mogę to porównać.
Swoją drogą Daly przez cały turniej nie wziął ani jednego(!) czasu. Nie musiał, jego zawodnicy robili na boisku, co chcieli. Bardziej pilnować musieli się jednak poza nim. Bo cała ta wyprawa do Barcelony miała nie tylko blaski, ale i cienie. – W naszym hotelu trzeba było pokazać dokument tożsamości, żeby dostać się do środka. Poszliśmy na dach, gdzie był basen. Dookoła niego stało z dziesięciu gości z Uzi w rękach. Wyglądało to zabawnie, było mniej więcej tak: dziewczyna w bikini, obok koleś z Uzi, dziewczyna w bikini, obok koleś z Uzi… Ludzie myśleli, że nie mieszkaliśmy w wiosce olimpijskiej, bo byliśmy gwiazdami, ale tak naprawdę powodem były groźby śmierci. Powiedziano nam, że dla jednej z grupy terrorystycznych byłoby to „wspaniałe”, gdyby mogli zniszczyć Dream Team – wspominał Barkley.
Na szczęście, jak już napisaliśmy, terroryści odpuścili. Dream Team nie. Bez problemu sięgnął po złoto i mógł świętować. – Kiedy grali hymn Stanów Zjednoczonych, kilku z nas naprawdę trzęsło się z emocji. Występowałem tu razem z najlepszymi koszykarzami na świecie – mówił Magic Johnson. – Ciągle nie mogę uwierzyć, że udało się ich wszystkich zgromadzić w jednej drużynie. Nigdy nie będzie takiej ekipy, z takimi talentami, osobowościami i uwielbieniem dla tej gry. Był tylko jeden Dream Team. Byliśmy nim my.
*****
Czasem bywa tak, że bohaterem nie staje się zwycięzca, a przegrany. To przypadek Dereka Redmonda. Brytyjczyka, dodajmy, a jak wiadomo – Hiszpanie niekoniecznie się z nimi lubią. Tego konkretnego jednak pokochali.
Derek był faworytem do medalu na 400 metrów. Biegał świetnie, był w znakomitej formie. Wierzył, że jest w stanie osiągnąć sukces. Mówił, że czuje się znakomicie i jest przygotowany na sto procent możliwości. Tyle tylko, że wszystko posypało się już w półfinale. Tuż przed połową dystansu – a dodajmy, że wystartował świetnie i przewodził stawce – zerwał ścięgno udowe. Zatrzymał się, uklęknął, po czym… ruszył do mety. Kulejąc, na jednej nodze. Później wspominał, że w tamtym momencie tak naprawdę nie wiedział, co się dzieje. Myślał, że jeszcze jest w stanie nadrobić stracony dystans, że przegoni rywali i awansuje do finału.
Na trybunach wszyscy jednak widzieli, że nie ma na to szans. W tym i jego ojciec, Jim, który był przekonany, że to koniec, Derek skorzysta z pomocy medycznej, zejdzie z bieżni i pozostanie mu nadzieja, że to uraz, który da się szybko zaleczyć, by wystartować w rywalizacji sztafet. Ale jego syn tak nie zrobił. Ba, gdy medycy się do niego zbliżyli, odgonił ich ruchem ręki. I ruszył dalej. To wtedy Jim zdecydował, że musi wbiec na stadion i przemówić mu do rozsądku.
Jak pomyślał, tak zrobił. Po chwili był na bieżni, przy synu. Zatrzymał go, powiedział to wszystko, co miał w głowie. Ale Derek odmówił zejścia. Jim się nie zastanawiał.
– Skoro tak… to skończymy ten bieg razem
– powiedział (a przy okazji podobno trochę przeklinał, Derek przyznawał, że nigdy wcześniej nie słyszał ojca, wypowiadającego takie słowa, a nawet… nauczył się nowych). Chwycił rękę syna, założył sobie na szyję i pomógł mu przekroczyć linię mety. Derek płakał. Jego matka, Jennie, oglądająca to w telewizji, mówiła potem, że ostatni raz widziała go tak nieszczęśliwego, gdy miał sześć lat i na urodziny nie dostał wymarzonego prezentu.
– Nawet teraz trudno mi powiedzieć, czemu to zrobiłem – mówił potem Jim. – To była spontaniczna reakcja, taka, jakbym zobaczył go, potrąconego przez samochód. Chciałem go powstrzymać, dlatego tam pobiegłem. Mogłem zaakceptować fakt, że mój syn jest kontuzjowany, ale nie to, że chciał biec dalej, w bólu i z perspektywą pogorszenia kontuzji.
Na szczęście Derek nie słuchał i biegł dalej. Choć „biegł” to zbyt mocno napisane. Kierował się w stronę mety – tak brzmi to lepiej „na szczęście”, bo pokochała go za to publika, nagradzając owacją. Prawdopodobnie gdybyście kogokolwiek zapytali wówczas, kto wygrał ten bieg, nikt nie umiałby odpowiedzieć. Wszyscy skupili się na Redmondzie. A on o reakcji trybun dowiedział się dopiero później, gdy oglądał to wszystko na wideo. Kiedy kończył bieg, w głowie miał tylko myśl o tym, że stracił swoją szansę.
I choć nie wygrał medalu, w pewnym sensie został zwycięzcą. Bo o jego historii pamięta się do dziś. A to, kto zdobył wówczas złoto na 400 metrów, trudno sobie przypomnieć.
*****
Każde igrzyska mają swoje blaski i cienie. Nie da się zrobić imprezy, która byłaby idealna w każdym, nawet najdrobniejszym szczególe. Wystarczy jeden ludzki błąd, choćby najmniejszy. I pojawiają się kontrowersje. Tak też było z Sylvią Frechette. Jeśli jej nie znacie – nie dziwimy się. To Kanadyjka, uprawiała pływanie synchroniczne, a to – umówmy się – dyscyplina niezbyt u nas popularna. W tamtym okresie było jednak o niej dość głośno, a to za sprawą cholernie smutnej historii.
Zaledwie tydzień przed igrzyskami, 18 lipca 1992 roku, zaczął się koszmar. Sylvia wróciła wtedy po treningu do domu. Mieszkała w nim razem z Sylvainem Lake’em, byłym lekkoatletą, a w tamtym czasie jej narzeczonym, menedżerem i człowiekiem, który miał wylecieć do Barcelony w roli eksperta jednej z kanadyjskich telewizji. Tyle tylko, że do tego ostatniego nigdy nie doszło. 18 lipca 1992 roku Frechette znalazła jego ciało w łazience. Popełnił samobójstwo.
Cztery dni później Sylvia znalazła się na pokładzie samolotu do Barcelony. Na lotnisku udzieliła konferencji prasowej. Mówiła, że Sylvain był sportowcem i chciałby, żeby wystartowała. Jeśli wcześniej był gdzieś w Kanadzie fan sportu, który jej nie kibicował – w tym momencie już byście go nie znaleźli. Cały kraj ją pokochał i życzył jej złota, do którego zdobycia była zresztą faworytką. Sylvia w tym czasie zadawała sobie mnóstwo pytań. Jak mogła nie zauważyć, że coś się dzieje? Dlaczego Sylvain popełnił samobójstwo (i dlaczego nie zostawił listu)? Czy dobrze robi, jadąc do Barcelony? O to samo pytała prasa, nie było możliwości odcięcia się.
Niesamowitego wysiłku psychicznego wymagał więc w tym momencie start w igrzyskach. Jeszcze większego – niemal perfekcyjny start. A taki zanotowała Kanadyjka. Tyle tylko, że – jeszcze w początkowej rundzie – brazylijska sędzia, Ana Maria da Silveira Lobo, pomyliła się i zamiast oceny 9.7, wcisnęła 8.7. Gdy chciała to zmienić… ponownie trafiła w 8.7. A japoński asystent nie mógł zrozumieć jej angielskiego i ocena została. Potem okazało się, że zaważyła ona na losach złotego medalu. Kanadyjczycy protestowali, walczyli, ale nic to nie dało. Sylvia? Zaakceptowała srebro, być może nie miała sił na walkę.
Sprawa nie ucichła jednak wraz z zakończeniem igrzysk. Przez kolejnych kilkanaście miesięcy rozważał ją MKOl i odpowiednie federacje. Ostatecznie – po szesnastu miesiącach – zamieniono jej srebro w złoto, ale zostawiając złoty medal również Kristen Babb-Sprague, która otrzymała go w Barcelonie. Zwyciężczynie były więc dwie, sprawiedliwości stało się zadość. A Sylvia? Zapytana o to, czy to piękna historia, odpowiadała:
Może jej zakończenie faktycznie było perfekcyjne. Ale wszystko przed nim było koszmarem.
*****
Małą rysę na wizerunku tamtych igrzysk postanowili też dołożyć Algierczycy. Radykalni muzułmanie z tamtego kraju nie byli w stanie zaakceptować Hassiby Boulmerki, swej najlepszej biegaczki. Dlaczego? Bo występowała w szortach, nie zakrywała też głowy. Biegała w takim stroju, w jakim startowały jej rywalki. Czyli, zdaniem wielu jej rodaków, zbyt skąpym. Z tego powodu otrzymywała nawet listy z pogróżkami. To, że była gwiazdą biegów (na igrzyska jechała jako mistrzyni świata), nie usprawiedliwiało jej w ich oczach.
– Dobrze pamiętam pewien moment. To były piątkowe modlitwy w lokalnym meczecie. Imam powiedział nagle, że nie jestem muzułmanką, bo biegam w spodenkach, odsłaniając moje ręce i nogi. Powiedział, że byłam antymuzułmanką – wspominała. Ale stroju nie zmieniła. Nawet wtedy, gdy na ścianach jej rodzinnego domu zaczęły się pojawiać graffiti obwieszczające, że jest „zdrajczynią”. I nawet wtedy, gdy musiała wyjechać do Europy i w niej trenować, bo w kraju nie mogła czuć się bezpiecznie. Zresztą w tym samym czasie w Algierii nastroje były niespokojne – pachniało powiewem rewolucji, ludzie wychodzili na ulice.
W Barcelonie policja chodziła za nią wszędzie, wspominała, że nawet do łazienki. Zresztą do Hiszpanii przyleciała dzień przed biegiem, nie chciała ryzykować. Na linii startu stanęła 8 sierpnia. W trakcie biegu długo trzymała się na drugim miejscu. Ale na pół okrążenia przed końcem wyszła na prowadzenie. I już go nie oddała. „Antymuzułmanka” i „zdrajczyni” właśnie zdobyła pierwsze olimpijskie złoto w historii swego kraju. – Po przekroczeniu linii mety uniosłam w górę pięść. To był symbol zwycięstwa i buntu. Chciałam tym powiedzieć: „Zrobiłam to! Wygrałam! Jeśli teraz mnie zabijecie, będzie za późno. Przeszłam do historii!” – wspominała.
Na podium przede wszystkim próbowała nie płakać. Nie udało się, jej twarz pokryły łzy. Szczęścia i ulgi. W kolejnych latach wciąż była gwiazdą – w 1993 roku zdobyła brąz, a dwa lata później złoto mistrzostw świata. Wciąż też nie czuła się bezpiecznie w Algierii. W pewnym momencie przeniosła się nawet na Kubę, by tam trenować. Zawsze jednak wracała. Mówiła, że to jej dom i nie chce go opuszczać.
Dziś to właśnie tam mieszka. Szczęśliwa.
*****
To tylko wycinek. Kilka historii z niesamowitych igrzysk. Tych kilka historii zajęło dobrze ponad dwadzieścia akapitów. A przecież moglibyśmy ich znaleźć znacznie więcej…
…na przykład opisać wyczyn Zhang Shan, Chinki, która w rywalizacji drużyn mieszanych w strzelaniu, okazała się najlepsza ze wszystkich uczestników, w tym i mężczyzn.
…lub historię o afrykańskim pojednaniu, gdy w biegu na 10000 metrów rywalizowały ze sobą czarnoskóra Etiopka Derartu Tulu (wygrała) i biała Elana Meyer z RPA (była druga), które po biegu razem pokonały okrążenie honorowe, trzymając się za ręce.
…a może warto byłoby opowiedzieć o Ferminie Cacho Ruizie, bohaterze Hiszpanów, który niespodziewanie okazał się najlepszy na 1500 metrów, wprowadzając fanów zgromadzonych na stadionie w ekstazę?
…gdyby było tego mało, zawsze moglibyśmy opisać olimpijskie zmagania Witalija Szczerby, białoruskiego gimnastyka, który na tamtych igrzyskach zdobył sześć złotych medali, zostając – tuż za plecami Michaela Phelpsa i Marka Spitza – jednym z najlepszych w historii pod tym względem.
…pewnie przypomnielibyśmy też historię amerykańskich siatkarzy, którzy na znak protestu przeciwko podjętym (na ich niekorzyść) decyzjom, ogolili sobie głowy. Nie opisaliśmy ich tu jednak, bo zrobiliśmy to już w innym miejscu.
…a w ostateczności moglibyśmy napisać o tym, że całe podium w pchnięciu kulą mężczyzn, było wcześniej karane za doping. Albo o biegu kobiet na 100 metrów, gdzie sześć setnych sekundy dzieliło pierwszą zawodniczkę od piątej. Albo o Siergieju Bubce i jego wielkim rozczarowaniu. Albo o jeszcze innej historii. Jednej, drugiej, piątej, dwudziestej… Igrzyska z roku 1992 mają ich naprawdę dziesiątki.
A teraz czas na te, które nas, Polaków, interesowały najbardziej.
Nasi bohaterowie
19 medali. Wynik bardzo dobry, choć złota tylko trzy. Ale po kiepskim Seulu przyjęto go z radością, a i dziś powitalibyśmy takie rezultaty z otwartymi rękoma. Dwa z medali najcenniejszego kruszcu to zasługa jednego człowieka. I choć dziś wydaje się to nieprawdopodobne, napiszemy wam, że jedną z największych gwiazd polskiego sportu po upadku komunizmu był… pięcioboista nowoczesny Arkadiusz Skrzypaszek.
Dziś jest nieco zapomniany, pewnie w dużej mierze ze swojej winy. Bo karierę skończył tuż po tych igrzyskach, a miał wówczas zaledwie 24 lata. Spokojnie zdołałby obskoczyć jeszcze co najmniej Atlantę i Sydney. Ale nie chciał, bo uznał, że osiągnął już sukces i więcej nie potrzebuje. Od początku swej kariery w pięcioboju (wcześniej naprawdę dobrze pływał, ale że nie chciał wyjeżdżać trenować w USA, jak koledzy, postanowił zmienić dyscyplinę) powtarzał, że chce zdobyć złoto olimpijskie. Momentami mogło to brzmieć jak deklaracje szaleńca, ale w jego przypadku za słowami poszły czyny.
Wystarczyły mu dwa lata treningów, by zostać wicemistrzem świata juniorów. Trenerzy postanowili więc zabrać go rok później na igrzyska, odbywające się… w Seulu, czyli tym samym miejscu, gdzie zdobywał wspomniane srebro. Tam jednak skończyło się rozczarowaniami i słabymi wynikami. Ale Skrzypaszek nie szukał usprawiedliwień, dziennikarzom powiedział, że w Barcelonie zdobędzie złoto. I gdy jechał do Hiszpanii był jednym z faworytów, rok wcześniej został bowiem mistrzem świata.
Miał też asa w kieszeni. Kilka miesięcy przed wyjazdem na igrzyska, wdepnął ponoć w gówno, jak sam to ujmował, które pływało… na dnie basenu, gdzie trenował. Uznał, że to znak i złoto zdobędzie. A nawet dwa, bo razem z nim pływali tam koledzy z drużyny. Na igrzyskach zapowiadało się jednak, że nic z tego nie będzie, choć Polak świetnie sobie poradził. Po szermierce był drugi, pływaniem umocnił się na tej pozycji, strzelanie wyniosło go na prowadzenie, ale bieg przełajowy znów strącił go na drugie miejsce. W jeździectwie poradził sobie bardzo dobrze, jednak wygrać mógł tylko wtedy, gdyby reprezentant Wspólnoty Niepodległych Państw, Eduard Zienowka, popełnił błąd.
I ten błąd nadszedł – przewrócił się koń, Zienowka wraz z nim, otrzymując przy okazji mnóstwo karnych punktów. Skrzypaszek był mistrzem olimpijskim, a trener Zbigniew Pacelt liczył szybko, czy aby przypadkiem nie oznacza to też awansu drużyny na pierwsze miejsce. I, ku jego niedowierzaniu, wyszło mu że tak. Obliczenia sprawdził jeszcze na kalkulatorze. Okazały się poprawne, ale postanowił jeszcze poczekać. Po chwili wyniki na tablicy potwierdziły to, co widział na kalkulatorze. Rozpoczął się szał radości, w którym wzięli udział dwaj pozostali członkowie złotej drużyny – Maciej Czyżowicz i Dariusz Goździak.
– Nie bez powodu w wiosce siadałem na żółtym krześle. Żółty kolor to złoto, a mnie marzyło się, że jako aktualny mistrz świata udowodnię, że mistrzem można zostać i na igrzyskach. O rany, będą dwa hymny. Nieprawdopodobne. Co z mamą? Gotowa przypłacić to zawałem – mówił Skrzypaszek tuż po zakończeniu rywalizacji. A niedługo potem, jak już napisano, skończył karierę, zajął się biznesem.
Nie wiemy, czy zdobyłby więcej złotych medali. Nieco jednak żałujemy, że nie spróbował.
*****
Trzecie złoto to zasługa Waldemara Legienia, który powtórzył tym samym sukces z Seulu. Tyle że w wyższej kategorii wagowej. Zresztą to właśnie on niósł polską flagę na ceremonii otwarcia i udowodnił, że w pełni zasłużył na ten zaszczyt. O sukcesie Skrzypaszka i drużyny pięcioboistów dowiedział się… tuż przed walką finałową. Wspominał potem, że wieści te przyniesiono mu w dobrej wierze, być może, żeby go zmobilizować. Ale na 15 minut przed pojedynkiem o złoto, jedynie go zdekoncentrowały.
Na szczęście nie na tyle, by dał się pokonać Francuzowi Pascalowi Tayot. Zresztą, jak kilka swoich walk na tamtych igrzyskach (dwie pierwsze trwały zaledwie 16 sekund, łącznie!), wszystko rozstrzygnął już na samym początku. Przeprowadził wtedy decydującą akcję, a potem umiejętnie bronił się przed rywalem, który próbował odrobić straty. W związku z karą, którą otrzymał w pewnym momencie pojedynku, zmienił nieco strategię. Dalej się bronił, ale… atakami. Dołożył na swe konto kilka punktów i, finalnie, zdobył złoto. Właściwie jedyny moment, w którym faktycznie był zagrożony, przyszedł kilka rund wcześniej, w walce z rywalem z Korei.
– Dwie pierwsze walki szybko poszły, ale to spowodowało, że nie byłem wystarczająco rozgrzany. Nie zdążyłem się “przepalić”, a w kolejnej trafiłem na Koreańczyka. I przegrywałem z nim na początku. Musiałem odrabiać straty. Powiedziałem wtedy do trenera: koniec głupot – mówił Onetowi. I faktycznie, głupot nie było. Legień na każdy pojedynek wychodził maksymalnie skoncentrowany, nie pozostawiając złudzeń rywalom. Finalnie stał się pierwszym w historii judoką, który dwa złota olimpijskie zdobył w różnych kategoriach wagowych.
Karierę zakończył… tuż po igrzyskach. W wieku 29 lat. I, podobnie jak Skrzypaszek, pewnie mógłby pojawić się jeszcze na kolejnych. Sam twierdził jednak zawsze, że postąpił słusznie i odszedł, będąc na szczycie. Potem wyjechał do Francji, został trenerem. Wyszkolił kilku świetnych zawodników. Sił w judo próbowali jego synowie, ale żaden nie został takiej klasy zawodnikiem, jak ich ojciec.
Zresztą – mało było takich na całym świecie.
*****
Oczywiście, choć to nie złoto, najbardziej znanym polskim medalem z Barcelony jest ten piłkarzy. Ostatni przywieziony przez nich z wielkiej imprezy. Nawet jeśli igrzyska postrzegane są w piłkarskim świecie jako zawody drugiej rangi, to dla nas jest on niezwykle cenny. Jego legenda urosła jeszcze po finałowym, dramatycznym meczu, gdy przegraliśmy w ostatnich minutach z gospodarzami.
Nie będziemy się tu przesadnie produkować. O tamtej ekipie pisano już książki, tysiące artykułów, przeprowadzano rozmowy, a ostatnio wszystko dokładnie przypominano, gdy nasza młodzieżowa kadra walczyła o to, by na kolejnych igrzyskach wystąpić. Niestety, nieskutecznie. Co warte podkreślenia to fakt, że Polacy grali na tamtym turnieju naprawdę wspaniale. Wielu z nich zrobiło potem niezłe – jak na tamte czasy – kariery. Andrzej Juskowiak, Wojciech Kowalczyk, Tomasz Wałdoch czy Marek Koźmiński to nazwiska, które nieco ponad dwie dekady temu były gwiazdami naszego futbolu. I szkoda tylko, że występów z igrzysk nie udało się przełożyć na awans do innej wielkiej imprezy – mistrzostw świata czy Europy.
https://www.youtube.com/watch?v=8ph6l0FYIL8
Wciąż jednak tamten medal pozostaje ostatnim takim sukcesem naszej piłki nożnej. – Będąc w Barcelonie nie czuliśmy jeszcze, że zrobiliśmy coś wielkiego, albowiem wtedy myślami byliśmy przy każdym następnym meczu. Wiedzieliśmy, że jesteśmy dobrze przygotowani, że jesteśmy mocni i możemy nawet wygrać tę imprezę. Groźni byliśmy i na boisku, i z… wyglądu. Niektórzy z nas mieli wąsiki, inni długie włosy. Niestety, po przegranym finale z Hiszpanią 2:3 byliśmy podłamani, bo można było więcej osiągnąć – mówił po latach Juskowiak.
Osądziła ich historia. Przez kolejne 27 lat nawet nie zbliżyliśmy się do tamtego osiągnięcia. Więc napiszmy wprost: to było wielkie wydarzenie. W latach 90. największe w naszym futbolu. Podobnie jak w pierwszej dekadzie XXI wieku. I, niestety, również i drugiej, choć mało brakowało, by występ naszych zawodników na Euro 2016 dorównał temu, co zrobili ich koledzy po fachu w 1992 roku. Dla porządku wymieńmy nazwiska srebrnych medalistów w piłce nożnej: Dariusz Adamczuk, Marek Bajor, Jerzy Brzęczek, Dariusz Gęsior, Marcin Jałocha, Andrzej Juskowiak, Aleksander Kłak, Andrzej Kobylański, Wojciech Kowalczyk, Marek Koźmiński, Tomasz Łapiński, Grzegorz Mielcarski, Ryszard Staniek, Piotr Świerczewski, Mirosław Waligóra, Dariusz Koseła, Arkadiusz Onyszko, Dariusz Szubert, Tomasz Wieszczycki i Tomasz Wałdoch.
*****
Inni medaliści? Barcelona to przede wszystkim nasz ostatni krążek w boksie, zdobyty za sprawą Wojciecha Bartnika. Brązowy, wtedy nieprzesadnie fetowany, a z perspektywy czasu – jak medal piłkarzy – historyczny. Swoją drogą Bartnik pojechał na igrzyska prosto z… imprezy. W kwalifikacjach olimpijskich zajął miejsce pierwszego rezerwowego. Pojechać mógł, gdyby wypadł ktoś inny. I faktycznie, w ostatniej chwili kontuzji doznał jeden z Hiszpanów. Zresztą za sprawą Polaka, Cezarego Banasiaka. Bartnik poleciał więc do Barcelony i wywalczył brąz. A mogło być i lepiej, bo teoretycznie jego rywal w półfinale, Torsten May, walczył wbrew przepisom – z plastrem na łuku brwiowym. Niemcowi nikt jednak nie zwrócił uwagi i to on wszedł do finału.
Również brązowy medal wyskakał wspominany tu Artur Partyka, nasz jedyny lekkoatleta, który stanął na podium. Poza tym takie same krążki przywieźli do Polski: Izabela Dylewska, Grzegorz Kotowicz i Dariusz Białkowski (wszyscy w kajakach), ekipa florecistów (Piotr Kiełpikowski, Adam Krzesiński, Cezary Siess,
Ryszard Sobczak, Marian Sypniewski), Sergiusz Wołczankiecki i Waldemar Malak (podnoszenie ciężarów), Kajetan Broniewski (skiffista-wioślarz), Małgorzata Książkiewicz (strzelectwo) i wioślarska czwórka ze sternikiem (Wojciech Jankowski, Maciej Łasicki, Tomasz Tomiak, Jacek Streich, sternik Michał Cieślak).
Do tego doliczyć należy srebrne medale. W kajakarskiej dwójce (nasze kajaki, jak widać, już wtedy stały na naprawdę fantastycznym poziomie) takie wywalczyli Maciej Freimut i Wojciech Kurpiewski. O złoto otarł się na pływalni Rafał Szukała, ale musiał zadowolić się drugim miejscem. Blisko mistrzostwa byli też Józef Tracz i Piotr Stępień w zapasach, ale obaj przegrali decydujące walki. Największym pechowcem – choć szczęśliwym, bo z medalem – został Krzysztof Siemion. Uzyskał dokładnie ten sam wynik na ciężarowym podeście co Pyrros Dimas. Obaj mieli też taką samą wagę ciała. O zwycięstwie decydowała więc kolejność bojów w podrzucie. Niestety, nie na korzyść Siemiona.
Wielkim pechowcem był też Robert Korzeniowski, startujący wówczas na swoich pierwszych igrzyskach. Niespodziewanie, zupełnie nieznany chodziarz, tuż przed stadionem był na drugim miejscu. Wszyscy już niemal fetowali srebro i wtedy… czerwona kartka. Dyskwalifikacja. Koniec marzeń o srebrze. – Do dziś nie mogę sobie wytłumaczyć i zapomnieć tego obrazu Roberta Korzeniowskiego, który wchodzi na stadion drugi – mówi Artur Partyka. – Podskakiwaliśmy już z radości, a nagle patrzymy… i go nie ma, nie wiemy, co się z nim stało. Okazało się potem, że go zdyskwalifikowano. To był dla nas ogromny szok. Dla Roberta też to było traumatyczne. Zresztą sędzia, który go zdyskwalifikował, przyznał po latach, że to był błąd.
– To była jedna z najgorszych chwil, jakie przeżyłem w życiu
– mówi nam Korzeniowski. – Czułem się bezsilny, niepotrzebny, potraktowany jak śmieć i pokrzywdzony. Nie potrafiłem znaleźć powodu tego, co się stało. Bo w moim mniemaniu robiłem wszystko, żeby do tej dyskwalifikacji nie doszło. Zmieniłem zupełnie taktykę, odpuściłem nieco rywalizację, gdy inni narzucali tempo, unikałem błędów. Igrzyska były jednak dla mnie czymś tak nowym, że wielu rzeczy nie rozumiałem. Z drugiej strony to nie było też coś takiego, że wyjeżdżałem z Barcelony ze łzami w oczach. Czułem jakąś nadzieję w tym wszystkim. Bo, kurczę, ilu młodych chłopaków chce pojechać na igrzyska? Ilu faktycznie na nich startuje? Ilu ociera się o wysokie miejsca? Ja omal nie zostałem wtedy srebrnym medalistą olimpijskim. To był bardzo poważny sygnał, że jestem na właściwej ścieżce.
I faktycznie, na kolejnych igrzyskach pokazał, że to była właśnie ta ścieżka. W Atlancie, Sydney i Atenach kroczył nią pewnie, łącznie po cztery złota.
Co po nich zostało?
Nie po wyczynach naszych sportowców, a po igrzyskach. Bo do dziś podkreśla się, że tamta impreza odmieniła Barcelonę, hiszpański sport, a nawet… cały kraj. Zacznijmy od miasta. A to mocno przebudowano. Część obiektów wybudowano od podstaw, część odnowiono. Usypano wspomnianą już plażę (piasek sprowadzono z Egiptu) i odmieniono jej otoczenie. Sprawiono, że miasto stało się znacznie ładniejsze i przyjazne turystom, którzy – jak też już pisaliśmy – zaczęli po igrzyskach tłumnie tam przybywać, a Barcelona z nieco prowincjonalnego, portowego miasta, stała się znanym na całym świecie celem wakacyjnych podróży.
– Kiedy widzisz, że możesz zorganizować igrzyska olimpijskie (i to, naszym zdaniem, najlepsze w historii), daje ci to sporo pewności siebie. To umieściło nas na sportowej mapie świata i sprawiło, że inne imprezy też przybyły do Barcelony. Co jest niesamowite, to wpływ, jaki miały igrzyska – nie tylko jako impreza sportowa, ale też pod względem ekonomicznym. Wielu ludzi zyskało dzięki nim pracę. Igrzyska dały nam szansę pokazania miasta całemu światu – mówiła w 2012 roku Maite Faindos, w barcelońskim ratuszu dbająca o sport i jakość życia mieszkańców.
Wspomnieliśmy o remontach? To dodać należy że odnawiano nie tylko hale, stadiony i baseny. Wiele budynków w mieście też przeszło renowację. Ba, robiono tak w całości nawet z niektórymi dzielnicami. Wybudowano nowy port, hotele, postawiono pomniki autorstwa znanych artystów i odmieniono odwiedzaną dziś często przez turystów fontannę Magica de Montjuic. Poza tym zmniejszyło się bezrobocie, bo pojawiło się sporo nowych miejsc pracy. Wzrosła też – choć tego pewnie zmierzyć się nie da – duma mieszkańców z ich małej ojczyzny, co ci podkreślali na każdym kroku. Do tego doliczyć należy nowe drogi (ponad 70 kilometrów!), rozbudowę lotniska i mnóstwo innych inwestycji, choćby zagospodarowanie przestrzeni pod tereny zielone. Barcelona wyglądała pięknie.
– Rzeczywiście, to były igrzyska piękne krajobrazowo. Byłem w Barcelonie trzy lata przed igrzyskami, gdy te inwestycje powstawały. Myślę, że kolejne igrzyska, które będą porównywalne pod tym względem do Barcelony, to będzie Paryż ze swymi obiektami, z których część też będzie już wiekowa, ale odnowiona. Cieszę się, że tak zwana „stara Europa” idzie w tym kierunku, nie robi czegoś ponad miarę. Dla Katalonii te igrzyska to był też swego rodzaju skok cywilizacyjny. Decydowało to potem trochę o późniejszym statusie Barcelony w samej Hiszpanii. Wiemy przecież, że dziś państwo hiszpańskie ma problemy, by poradzić sobie z tamtejszą dumą – mówi Robert Korzeniowski.
Patrząc na to, jak dziś prezentuje się Barcelona – było warto zgłosić się do organizacji tej imprezy. Choć niektórzy z mieszkańców tęsknią za nieco brzydszym, ale spokojniejszym miastem sprzed lat i powtarzają, że obecna Barcelona to już zupełnie co innego. Jak dwie różne miejscowości. Ale to już siła nostalgii.
A co z hiszpańskim sportem? Przed igrzyskami zainwestowano sporo pieniędzy w jego rozwój. Zawodnicy trenowali w lepszych warunkach, mieli większe możliwości rozwoju i weszli w erę pełnego profesjonalizmu. Dziś mnóstwo jest sportowców z Hiszpanii na światowym poziomie. Kolarstwo, tenis, koszykówka, piłka nożna, również lekkoatletyka i inne sporty – wszędzie znajdziecie Hiszpanów. Wtedy było z tym znacznie gorzej. Przed igrzyskami w Barcelonie Hiszpanie zdobyli, licząc wszystkie poprzednie olimpiady razem, zaledwie pięć złotych medali! Na własnym terenie – trzynaście. Do nich dorzucili jeszcze siedem srebrnych i dwa brązowe. To była eksplozja możliwości ich sportowców. I jasne, na kolejnych igrzyskach było gorzej, ale nigdy już nie przywieźli z olimpiady mniej niż trzech złotych medali.
Został kraj. Po 40 latach dyktatury, próbujący stanąć na nogi od dobrej dekady i dołączyć do innych europejskich państw. Choćby sąsiadującej z nim Francji. Igrzyska to umożliwiły. Hiszpania pokazała, że nie odstaje od reszty Europy, czego obawiało się wielu mieszkańców. Wręcz przeciwnie – udowodniła, że zasługuje na to, by traktować ją na równi z innymi.
Barcelońskie igrzyska okazały się sukcesem. Dla miasta, dla sportu, dla Hiszpanii. Ale też dla MKOl-u i całego świata sportu. Bo do dziś uważane są za jedne z najwspanialszych w historii. I pewnie długo tak zostanie.
SEBASTIAN WARZECHA
Do Calgary nawet nie mają startu. Sam start Jamajczyków i Edzia Orła nakrywają czapką Barcelonę.