Od kilku dobrych lat lekka atletyka w Polsce znajduje się w naprawdę wspaniałym miejscu. W skali europejskiej jesteśmy potęgą, w światowej od najlepszych nieco odstajemy, ale potrafimy powalczyć z nimi o najważniejsze medale. Czy tak będzie też na igrzyskach w Tokio? Możliwe. Dziś – po sezonie halowym, a w przededniu tego na otwartym stadionie – wydaje się, że mamy szansę nawet na pięć-sześć krążków przywiezionych nam z Japonii właśnie przez przedstawicieli tej dyscypliny.
Trudności
Problem jest tu, oczywiście, jeden i warto o nim powiedzieć już na samym początku – mamy mało danych. Prawdopodobnie jeszcze nigdy przed olimpiadą nie było ich tak niewiele, nie licząc igrzysk z początku wieku, gdy sportowcy byli amatorami i zwycięzców często trudno było przewidzieć. Skąd taki stan rzeczy? Cóż, przyczyn jest wiele. Przede wszystkim dużą część sezonu 2020 zabrał nam koronawirus.
W jego konsekwencji nie mieliśmy żadnej imprezy mistrzowskiej – na czele z przełożonymi przez to igrzyskami – ale też i mityngi, które wróciły w drugiej połowie roku, nie są przesadnie dobrym wyznacznikiem. Oczywiście, kilku faworytów do złotych medali moglibyśmy na ich podstawie wskazać – choćby Armanda Duplantisa czy Joshuę Cheptegeia. Jednak to zawodnicy, którzy wyróżniają się od kilku lat, a jesienią bili rekordy świata (w przypadku Szweda tylko ten na otwartym stadionie, nieoficjalny, bo właściwy rekord ustanowił na początku roku w hali).
A reszta stawki? Cóż, startowała w nierównych warunkach, o ile startowała w ogóle. Część zawodników po prostu na mityngach się nie zjawiała. Inni mieli spore utrudnienia w treningach. Jeszcze inni sami przechorowali COVID-19 i ten różnie na nich wpłynął. O sprawiedliwej rywalizacji trudno tu więc mówić, patrząc na lekką atletykę globalnie. I dlatego rok 2020, choć może dać pewne wskazówki, to jednak nie przynosi żadnych odpowiedzi. Podobnie zresztą jak mistrzostwa świata z 2019 roku – raz, że te były już dawno temu, dwa że późno, bo na przełomie września i października. Znacznie później niż rozgrywa się je normalnie i później niż będą organizowane igrzyska. To też nie jest więc dobry wyznacznik.
A skończony dopiero co sezon halowy?
– Sezon halowy zawsze jest specyficzny – mówi Tomasz Spodenkiewicz, statystyk sportowy, prowadzący konto Athletic News na Twitterze. – Już nawet pomijając brak dalekich rzutów, które są naszą najgroźniejszą bronią, to choćby bieganie w hali jest specyficzne (swoją drogą Polacy w hali biegać akurat potrafią). Są to czasami inne dystanse, ale też inna jest specyfika – w biegu na 400 metrów walczy się na przykład łokieć w łokieć, a nie biegnie po wyznaczonych torach. W wielu krajach, na przykład na Jamajce, w ogóle za to nie ma hal. Faktycznie nie ma więc po czym oceniać.
Dodajmy do tego fakt, że imprezą zwieńczającą ten sezon były nie halowe mistrzostwa świata, a Europy. Zabrakło więc choćby reprezentantów USA, którzy pewnie walczyliby o zwycięstwo w klasyfikacji medalowej. Niewiele więc ta hala może nam powiedzieć. Niewiele mogą też ostatnie lata. Więcej pewnie zrobią najbliższe miesiące i zbliżające się mityngi. Tam – podobnie jak na igrzyskach – rywalizacja powinna być wyrównana. A przynajmniej na to liczymy. Bo, jak mówi Spodenkiewicz:
– Ja sobie wyobrażam, że mityngi typu Diamentowa Liga będą jednak rozgrywane w topowej obsadzie. Jeżeli chodzi o same igrzyska, to optymistycznie myślę, że będziemy na innym etapie walki z pandemią. Nie sądzę, by był straszny pomór jeśli chodzi o to, kto na igrzyskach nie wystąpi z powodu pozytywnych wyników testów czy niemożliwości wylotu. Zakładam, że będą to podobne liczby jak przy okazji poprzednich igrzysk, bo wypadki losowe zdarzały się zawsze.
I choć danych na ten moment mamy stosunkowo niewiele, to spróbujmy się jednak zastanowić nad tym, kto z Tokio przywiezie nam lekkoatletyczne medale. Kolejne miesiące nas z tych przewidywań po prostu rozliczą.
Polska młotem stoi
Trzy medale w ciemno. Może cztery, a niepoprawny optymista mógłby założyć, że i pięć. Tak powinno to wyglądać w rzucie młotem u kobiet i mężczyzn. Jeśli wszystko pójdzie dobrze – wśród tych kilku krążków znajdą się i dwa złota. Rzut młotem to u nas konkurencja jedyna w swoim rodzaju. Zwłaszcza ten w wydaniu mężczyzn. Od lat na najwyższym poziomie znajdują się dwaj nasi reprezentanci – Paweł Fajdek z Grupy Sportowej ORLEN i Wojciech Nowicki. Reszcie stawki naprawdę trudno do nich dołączyć. Zresztą spójrzmy na imprezy mistrzowskie z lat 2015-2019, ostatnich pięciu, gdy takie rozgrywano:
- MŚ 2015: Fajdek pierwszy, Nowicki trzeci.
- ME 2016: Fajdek pierwszy, Nowicki trzeci.
- IO 2016: Nowicki trzeci, Fajdek odpadł w eliminacjach.
- MŚ 2017: Fajdek pierwszy, Nowicki trzeci.
- ME 2018: Nowicki pierwszy, Fajdek drugi.
- MŚ 2019: Fajdek pierwszy, Nowicki trzeci.
Jak widzicie tylko raz w tym czasie zdarzyło się, by kogoś z tej dwójki zabrakło na podium – w 2016 roku, gdy Paweł Fajdek w Rio de Janeiro odpadł w eliminacjach do olimpijskiego konkursu. I od razu zostańmy przy tym temacie. Bo wiadomo, że to pierwsze, naturalne skojarzenie – skoro Fajdek, to i dwie porażki w eliminacjach, bo przecież w 2012 roku też w nich odpadł, paląc wszystkie trzy próby. Czy tym razem udźwignie presję? On sam regularnie zapewnia, że tak, bo to nie przez presję wtedy przegrał. Niedawno Szymon Ziółkowski mówił nam, że z Pawłem starają się zrobić wszystko, by skończyło się to złotem olimpijskim dla czterokrotnego mistrza świata.
– Paweł ma do wykonania ciężką pracę, która jest niezbędna, żeby te sukcesy pojawiły się w sezonie. Aktualnie jesteśmy na zgrupowaniu, wrócimy do Polski pod koniec kwietnia i wtedy na pewno będzie miała miejsce współpraca z psychologiem, bo uważam, że musimy mieć odhaczone na liście wszystko, co było możliwe do zrobienia przed igrzyskami. Choćby po to, by nie mieć w głowie takich myśli, że można było zrobić więcej. Paweł – jak mówiłem już wcześniej – ma dwa nieudane podejścia do igrzysk, więc ten bagaż na pewno będzie siedział mu z tyłu głowy. A po co dokładać sobie dodatkowe obciążenia? – mówił mistrz olimpijski z Sydney z 2000 roku, a dziś trener Fajdka. I trudno się z nim nie zgodzić.
Co do Nowickiego – on regularnie zgarnia brązowe medale (z wyjątkiem mistrzostw Europy 2018) i jest nieco w cieniu Pawła. Ale jeśli Fajdek zdobyłby złoto, to nawet brąz byłby już bardzo miłym dodatkiem. Pytanie brzmi jednak: czy ktoś tej dwójce może zagrozić? Może. Choć mało prawdopodobne, by to się stało.
– Na czele hierarchii światowej są Fajdek i Nowicki, a dopiero potem inni zawodnicy. Oczywiście, 2020 rok może wywołać jakieś nerwy, bo doszli nowi młociarze, jak na przykład Amerykanin Rudy Winkler, który w zeszłym roku miał najlepszy wynik na świecie [80,70 m, warto też wspomnieć o Węgrze Bence Halaszu z życiówką 79.88 m – przyp. red.]. Ale to jednostkowy start, nie wiadomo do końca, jak do takiego podchodzić. Choć w rzucie młotem mówi się, że przypadkowych wyników nie ma, bo wpływ wiatru jest niewielki. Z pewnością jednak obaj Polacy są głównymi faworytami do medali, nawet złota – mówi Spodenkiewicz.
Jest też, oczywiście, rzut młotem kobiet. Tu każda z naszych trzech eksportowych zawodniczek miała swoje problemy – Malwina Kopron wraca na dobry poziom, Anita Włodarczyk i Joanna Fiodorow z Grupy Sportowej ORLEN leczyły do niedawna urazy i pracują nad tym, by na igrzyska pojechać w znakomitej formie. Faworytką, oczywiście, co by się nie działo, będzie Włodarczyk. Nikt nie zdominował rzutu młotem kobiet tak jak ona. I owszem, nie startowała już długo, ale to wszystko służy temu, by przygotować się na igrzyska właśnie.
– Pogłoski są takie, że Anita Włodarczyk na treningach wynika dobrze. Zresztą nie wyobrażam sobie, żeby ona po to dalej trenowała, żeby być statystką na imprezie mistrzowskiej, a po to, żeby zdobyć tam medal, najlepiej złoty. Są mocne Amerykanki i zawodniczki z innych krajów, ale jeśli Anita wróci na poziom 80 metrów, to prawdopodobnie będzie najlepsza – mówi Spodenkiewicz.
Fiodorow i Kopron, które do Włodarczyk mogą dołączyć (i śmiało możemy liczyć, że co najmniej jedna z nich wejdzie na podium) były już medalistkami mistrzostw świata. Choć równocześnie możliwe jest, że któraś z nich… w ogóle do Tokio nie pojedzie. Bo w zeszłym roku spore postępy poczyniła Katarzyna Furmanek i może powalczyć o wyjazd do Japonii. Niemniej – dwa medale u kobiet? Jak najbardziej możliwe.
Świadczą o tym zresztą wyniki z list światowych. Od 2016 roku wygląda to tak:
- 2016: 1. Włodarczyk, 11. Fiodorow, 13. Kopron;
- 2017: 1. Włodarczyk, 2. Kopron, 7. Fiodorow;
- 2018: 1. Włodarczyk, 5. Fiodorow, 16. Kopron;
- 2019: 4. Fiodorow, 6. Włodarczyk, 8. Kopron;
- 2020: 3. Kopron, 4. Furmanek, 38. Fiodorow.
Ostatni rok, oczywiście, do najlepszych nie należał. Jak wspominaliśmy – Joanna Fiodorow męczyła się ze zdrowiem, Malwina Kopron próbowała wrócić do najlepszej formy, ale cieszyć mógł mały wystrzał Katarzyny Furmanek. Natomiast w trzech poprzednich latach niezmiennie mieliśmy w ścisłej światowej czołówce co najmniej jedną Polkę, która nie zwie się „Anita Włodarczyk”. A z piątego czy siódmego miejsca na listach śmiało można atakować nawet srebrny medal olimpijski. Igrzyska to przecież, jak już wspomniano, wyjątkowo impreza. I wiele się może zdarzyć.
Można też jeszcze przeanalizować rekordy życiowe Polek. Pomijając Anitę, bo o jej wynikach i tym, jak bardzo uciekła reszcie stawki, pisaliśmy już w tym miejscu. W tym przypadku wygląda to tak:
- Joanna Fiodorow – 76.35 m (2019).
- Katarzyna Furmanek – 73.61 m (2020).
- Malwina Kopron – 76.85 m (2017).
Najlepszy wynik Kopron dałby jej srebro w Rio de Janeiro. Najlepszy Fiodorow gwarantowałby tam brązowy medal. Ale nawet gdyby Malwina rzuciła o dwa, a Joanna o półtora metra bliżej – nadal byłyby na podium. Trudniej byłoby o to w Londynie – tam obie miałyby co najwyżej brązowy medal, Fiodorow ledwie o centymetr. Niemniej – potencjał medalowy w obu zawodniczkach jest spory. I nawet jeśli nie nawiążą do swoich życiówek, mogą rzucić wystarczająco daleko, by stanąć na podium. Choć świat, oczywiście, nie śpi.
Ale Polki też odpuścić nie zamierzają.
Co z biegami?
Największymi faworytkami do medalu po naszych młociarzach i młociarkach są zdecydowanie Aniołki Matusińskiego. Polki w Toruniu, na halowych mistrzostwach Europy, biegły w całkowicie eksperymentalnym zestawieniu, a i tak zdobyły brązowy medal. To pokazuje, jaki potencjał tkwi w tej ekipie. Wiadomo, że normalnie poza zasięgiem powinny być Amerykanki. O ich porażce mógłby co najwyżej zadecydować przypadek – zgubiona pałeczka czy potknięcie. Nic innego. Tym bardziej, że regularnie pojawiają się tam kolejne talenty, na przykład Athing Mu, osiemnastolatka, która została rewelacją halowego sezonu, notując m.in. najlepszy międzyczas w sztafecie 4×400 metrów w historii.
Ale za plecami Amerykanek? Stawka jest naprawdę szeroka. Jamajki, Polki, Brytyjki, ale też Holenderki, czy nawet… reprezentantki Botswany.
– Moc na hali pokazały Holenderki. Tak naprawdę już w zeszłym roku było widać, że naprawdę mają tam cały system, są młode zawodniczki i tamtejszy trener, który czyni cuda. Holenderki sprawiają, że rywalek dla Polek do podium jest jeszcze więcej, a już wcześniej było ich sporo. Poza tymi typowymi nie wiadomo też na przykład co z Botswaną, w której zawodniczki mają rekordy życiowe na świetnym poziomie, ale męczą je problemy ze zdrowiem. Choć uważam, że gdyby Polkom udało się zbudować taką formę, jak na mistrzostwa świata w Dausze, to wynik z tej imprezy powinien wystarczyć do medalu na igrzyskach, bo tamten rekord Polski to był naprawdę wysoki poziom – mówi Spodenkiewicz.
Jest więc tak: potrzebujemy zdrowia. To przede wszystkim. Ze startu w Toruniu, na halowych mistrzostwach Europy, wypadło trenerowi Aleksandrowi Matusińskiemu kilka zawodniczek. W tym – w ostatniej chwili – Justyna Święty-Ersetic, dzień wcześniej srebrna w rywalizacji indywidualnej. Potrzeba też dobrej formy: Patrycja Wyciszkiewicz-Zawadzka z rywalizacji na hali zrezygnowała właśnie dlatego, że nie mogła odnaleźć odpowiedniej dyspozycji. Do igrzysk jednak kilka miesięcy, a po drodze między innymi mistrzostwa świata sztafet, gdzie będziemy mogli się przekonać, jak idą Polkom przygotowania.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to faktycznie potencjał jest u nas ogromny. Czas z MŚ w Dausze – 3:21.98 – gwarantowałby brązowy medal z wielką przewagą nad Brytyjkami w Rio de Janeiro i taki sam krążek w Londynie, przed trzecimi Ukrainkami. Wiadomo, że świat nie zwalnia – czego przykładem są choćby Holenderki – ale i Polki przyśpieszają. Rekord kraju ustanowiły przecież właśnie na mistrzostwach świata, najważniejszej imprezie sezonu. A to dowód na to, że potrafią przygotować formę na najważniejszy bieg sezonu.
Inne medale w biegach? O te będzie bardzo trudno, ale wiadomo, że patrzyć musimy na średniodystansowców. Bo mamy ich pełen zestaw. Największe nadzieje pokładamy oczywiście w Adamie Kszczocie, Joannie Jóźwik (która na razie nie ma kwalifikacji, ale że Asia wróciła do znakomitej formy, to ta powinna być formalnością) czy Marcinie Lewandowskim. Zagadką za to jest Patryk Dobek, który dopiero co przestawił się na 800 metrów i sam nie wie, czy w Tokio pobiega na tym dystansie, o czym mówił nam Zbigniew Król, jego trener. Główny problem tych konkurencji polega jednak na tym, że… cholernie trudno w nich o medale.
Dlaczego? Tłumaczy Spodenkiewicz:
– Można liczyć, że mniej więcej jedna czwarta czy nawet jedna piąta złotych medali w lekkiej atletyce na igrzyskach pada obecnie łupem Europy. To mało, a tendencja jest taka, że Europa znaczy coraz mniej. Szczególnie w biegach średnich. To bardzo globalne konkurencje, mocni zawodnicy pochodzą z różnych zakątków świata. Wspólnie oceniając wszystkich Polaków nie sądzę, byśmy przed igrzyskami widzieli naszych reprezentantów na czołowych miejscach list światowych. Natomiast argumentami stojącymi za nimi na pewno są pewne obieganie, doświadczenie. Można się jednak obawiać, czy strata wydolnościowa do najlepszych nie będzie zbyt duża, by nadrobić ją doświadczeniem i sprytem. Ale to są biegi średnie na igrzyskach. To turniej, a bieganie turniejowe jest inne. Trzeba próbować – mówi.
Jeśli mielibyśmy na kogoś postawić szczególnie, to byłby to zapewne Lewandowski. Bo on już niejednokrotnie udowadniał, że w takich sytuacjach odnaleźć się potrafi, a wydaje się, że im starszy jest, tym lepszy. Regularnie ustanawia nowe rekordy Polski na różnych dystansach, potrafi rozgrywać biegi na wiele sposobów i nie odstaje przesadnie od rywali, nawet najgroźniejszych. A do tego prezentuje naprawdę równą, wysoką formę, niezależnie od okoliczności. Pytanie brzmi oczywiście, jak będzie wyglądać bieg – jeśli tempo będzie bardzo szybkie, możliwe, że Polak nie da rady. Jeśli jednak będzie nieco wolniej i wszystko rozegra się taktycznie, to faktycznie doświadczenie Lewego może tu okazać się kluczowe.
Ktoś jeszcze?
Czy możemy liczyć na inne medale? Możemy. W gronie faworytów do krążka w skoku o tyczce zalicza się, oczywiście, Piotr Lisek. Choć nie będzie łatwo. Na hali w tym sezonie Polak skoczył jedynie 5.80 m. Jedynie, bo światowy skok o tyczce ruszył mocno do przodu. Wynik Liska jest jednak konsekwencją problemów, jakie miał w trakcie przygotowań. Na otwartym stadionie – na co liczymy – poprzeczka powinna pójść w górę, a Piotr, znając jego charakter, zrobi wszystko, by ją przeskoczyć. On należy zresztą do grona tych zawodników, którzy skakali już ponad sześć metrów i to niejeden raz. A to ważne, zwłaszcza w kontekście igrzysk.
Konkurencja na świecie jest bowiem teraz taka, że całkiem prawdopodobny wydaje się scenariusz, w którym trzeba będzie skoczyć właśnie sześć metrów, by coś w Tokio osiągnąć. Wiadomo, że wielkim faworytem będzie Armand Duplantis, który nawet 6.10 m skacze tak, jakby nie stanowiło to dla niego żadnego problemu i pokonać może go co najwyżej presja związana z walką o olimpijskie złoto. Ale akurat Szwed nie wydaje się być gościem, którego nerwy mogłyby zatrzymać. Poza tym do formy wrócił Renaud Lavillenie i znów wzniósł się nad poziom ponad sześciu metrów, ale Francuz zawsze na hali skakał dużo lepiej, niż na otwartym stadionie. Więc nie wiadomo, co będzie działo się z nim w najbliższych miesiącach.
A inni?
– Jest Amerykanin KC Lightfoot, który skoczył w lutym sześć metrów, Holender Menno Vloon osiągnął za to 5.96. Sam Kendricks może miał nieco słabszy sezon halowy, ale na imprezach mistrzowskich zawsze skacze dobrze. Więc tych faworytów do medalu jest naprawdę wielu. Inna sprawa, że często jest tak, że konkurs olimpijski ma swoje prawa. Po pierwsze – w przypadku reprezentantów USA – trzeba przejść krajowe eliminacje. Potem są te na miejscu, gdzie nie wiadomo też, jak będzie z pogodą, bo akurat komuś może przeszkodzić wiatr… Wcale nie jest tak, że skoro zawodnicy w trakcie sezonu skaczą sześć metrów, to trzeba będzie tyle skoczyć na igrzyskach. A nawet jeśli, to myślę, że Piotr Lisek będzie przygotowany na wysokie skakanie. Bardzo mu tego krążka życzę, bo tylko tego brakuje mu, żeby być zawodnikiem spełnionym – mówi Spodenkiewicz.
Więc Lisek szanse ma. W szerokim gronie kandydatów do medali ująć możemy też oprócz niego Michała Haratyka czy Konrada Bukowieckiego w pchnięciu kulą. Bo obaj pchali już ponad 22 metry, a trudno uwierzyć, by w Tokio miał się powtórzyć taki konkurs jak w Dausze, gdzie trzeba było pchać 22.90, żeby zająć trzecie miejsce. To była najlepsza rywalizacja w historii, niesamowicie trudno będzie o powtórkę takiej, choć śmiało można założyć, że 22.50 to będzie minimum potrzebne do zdobycia tytułu mistrza olimpijskiego. To raczej poza zasięgiem naszych reprezentantów. Ale już brązowy medal przy idealnym pchnięciu może być w zasięgu Polaków. Na ten moment wydaje się, że głównie Haratyka, bo Bukowiecki w ostatnim czasie regularnie męczy się ze zdrowiem.
Inni? Zawsze możemy liczyć na rzut oszczepem, gdzie Marcin Krukowski od kilku sezonów należy do szerokiej czołówki, a Maria Andrejczyk wraca do dalekiego rzucania. To najbardziej nieprzewidywalna z lekkoatletycznych konkurencji, bo spore znaczenie ma wiatr. Zawsze może się zdarzyć, że komuś w dobrej formie – a liczymy, że i Krukowski, i Andrejczyk w takiej będą – może pomóc jeden podmuch, posyłając oszczep o kilka metrów dalej. Do tego dochodzi też jeszcze sztafeta mieszana. Przy idealnej dyspozycji i ona może powalczyć o brąz.
Podsumowując jednak wszystko – ważne, żebyśmy zdobyli więcej medali niż w Rio de Janeiro. – Trzeba pamiętać, że ostatnio bywało tak, że na IO medali było trochę mniej niż na mistrzostwach świata. W Rio były trzy, a na ostatnich MŚ sześć. Myślę, że więcej niż trzy, a mniej niż sześć to realny poziom oczekiwań. Pięć medali to już byłby bardzo, ale to bardzo dobry wynik – kończy Spodenkiewicz.
Więc na pięć medali – przynajmniej na ten moment – możemy liczyć. A każdy kolejny? Byłby po prostu wspaniałą niespodzianką.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
No właśnie . Z jednym wyjątkiem słabszych MŚ, Polska LA od czasów po Sydney charakteryzuje się tym, że nieudolnie szykuje szczyt formy na igrzyska. Zamiast szczytu są igrzyskowe dna formy, a szczyty są wtedy kiedy nie potrzeba. Jest to konsekwencja skandalicznego systemu stypendialno-ósemkowego, który nie pozwala żadnego roku odpuścić wynikowo -startowo. Co do sztafety żeńskiej 4×400 to Holendarki znacznie nam odjechały (tyle że nie mają piątej- trzeba liczyć na kontuzje?) i obraż będzie trudno, bo z kolei Jamajka ma i troche większy potencjał i lepsze warunki treningowe. Od Botswany mocniejsza będzie Namibia (lkiderka Masilingi ma 17 lat i biega szybciej… Czytaj więcej »