37 sekund przed końcem finałowej walki na igrzyskach olimpijskich w Moskwie zdecydowanie prowadził ze Slobodanem Kacarem. W samej końcówce popełnił błąd, nadział się na kontrę i nieznacznie przegrał na punkty. Minęło prawie 40 lat i żaden polski bokser nie zdołał awansować do olimpijskiego finału. Dziś Paweł Skrzecz jest trenerem i sędzią w boksie olimpijskim, a w przeszłości pod jego okiem boksował nawet… Władymir Kliczko, późniejszy mistrz olimpijski i jeden z najbardziej utytułowanych bokserów zawodowych w historii.
JAN CIOSEK: Po latach boksowania, potem pracy z amatorami, siedmiu latach w boksie zawodowym, jakiś czas temu wróciłeś do pracy jako trener oraz sędzia boksu olimpijskiego. Prowadziłeś w ringu oraz oceniałeś na punkty niedawne mistrzostwa Polski. Organizacyjnie wyglądało to całkiem przyzwoicie. A sportowo?
PAWEŁ SKRZECZ: Rzeczywiście, pod względem organizacji wszystko było świetnie zrobione, choć szkoda, że na zawodach nie było kibiców. Do finałów było po kilka osób na trybunach. Czy coś drgnęło? Cóż, trudno mówić, że dobra była walka Durkacza z Polskim, czy Lewińskiego z Wawrzyckim, bo tego się można było spodziewać. Na całym turnieju nie było żadnych niespodzianek, nikt nowy nie wyskoczył, nie błysnął, nie zdobył medalu. Ci, co mieli być w strefie medalowej, to byli, ci, którzy mieli zdobyć tytuły – zdobyli. Jedyny człowiek, który trochę pomieszał im szyki to Mateusz Masternak. On przyjechał i wykorzystując ogromne doświadczenie oraz przygotowanie atletyczne zdobył tytuł.
Dobrze boksował?
Właśnie wcale nie, to nie był boks na najwyższym poziomie. Te jego pierwsze walki były wręcz słabe. Ludzie się go trochę bali, a potem nawet jak ktoś chciał nawiązać z nim walkę, to nie był w stanie przełamać jego siły. To jedyna niespodzianka całych mistrzostw. Turniej pod względem sportowym do finałów oceniam na mierny.
Mateusz Masternak wrócił z ringów zawodowych do boksu olimpijskiego, by walczyć o igrzyska w Tokio. Zrobił pierwszy krok, zostając mistrzem Polski, teraz przed nim kwalifikacje. Jakie będzie miał szanse, tak realnie patrząc?
Mateusz ma olbrzymie doświadczenie, ale i tak będzie bardzo ciężko. Kwalifikacje są tylko dwie, najpierw europejska, potem światowa. Przyjadą największe potęgi, znakomici zawodnicy. Przy takim boksie, jak prezentował w początkowej fazie mistrzostw Polski, będzie bardzo ciężko się przebić i nawiązać równorzędną walkę z rywalami przede wszystkim rosyjskojęzycznymi, z dawnych republik radzieckich. Oni bardzo mocno biją, jest ich cała wataha. Ważne jest to, że Mateusz ma jeszcze czas na przygotowania pod boks olimpijski. Musi się w tym czasie przystosować do walk po trzy rundy. Miałem go w ringu w mistrzostwach Polski, nawet mu zwracałem uwagę: uspokój tę walkę. Biegał za rywalem, nie mógł go złapać, tamten uciekał. Wierzę, że Mateusz wszystko sobie poukłada i będzie gotowy do kwalifikacji olimpijskich.
Jakie są największe różnice między boksem zawodowym a amatorskim? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to ta sama dyscyplina, ale to chyba nie do końca, prawda?
W boksie zawodowym jest inne szkolenie. Walki się rozgrywa na długim dystansie, 10, czy 12 rund, za to tempo jest niższe. Eliminacje do poprzednich igrzysk olimpijskich i sam turniej w Rio de Janeiro pokazały, że zawodowcom wcale nie jest łatwo wrócić na ring amatorski. Zawodowcy nie zrobili w Rio praktycznie nic, poprzegrywali w fazie początkowej. Bokserzy z ringów olimpijskich są cały czas w tym rytmie, nie muszą się przestawiać. Niby to ta sama dyscyplina, ale zupełnie odrębne działy. Po kilku latach bardzo trudno się z powrotem przestawić. Boks zawodowy jest wyjątkowo atletyczny, zawodnicy są bardzo dobrze przygotowani siłowo, biją rekordy, kto będzie miał więcej nokautów, w tym kierunku to idzie.
Czy medal olimpijski Mateusza Masternaka jest realny, czy to zupełne science-fiction?
Na razie to jest strefa marzeń. Medal olimpijski można zdobyć tylko wtedy, gdy się w ogóle pojedzie na igrzyska. W tej chwili trzeba myśleć o kwalifikacji. Są tylko dwa turnieje kwalifikacyjne, na których będzie naprawdę bardzo ciężko.
Czemu?
Bo jest ogromna konkurencja. Zrobiło się mnóstwo państw po rozpadzie Związku Radzieckiego, Jugosławii i tak dalej. Powstało wiele państewek, które mają doświadczenia bokserskie i wielu świetnych zawodników.
Dlatego na medal olimpijski w boksie czekamy od brązu Wojciecha Bartnika w 1992 roku?
No, tak, jest dużo większa konkurencja. Plus nasz boks się trochę zmienił, a wszyscy inni zaczęli normalnie boksować, na wysokim poziomie. Pamiętam moje mistrzostwa świata w 1982 roku w Monachium, gdzie w pierwszej walce wylosowałem Kolumbijczyka. Nie zastanawiałem się, co to za rywal, co może sobą reprezentować. Ja od razu patrzyłem w drabinkę, kto jest następny. A w tej chwili nasi zawodnicy z takimi rywalami po prostu przegrywają. Na tegorocznych mistrzostwach świata też były porażki z bokserami z krajów, które za naszych czasów były drugorzędne. Czyli my nawet nie stanęliśmy w miejscu, tylko się cofnęliśmy. A inni poszli do przodu.
Czy poza Mateuszem Masternakiem widać kogoś innego, o kim moglibyśmy rozmawiać w kontekście olimpijskich nadziei?
Duże wrażenie zrobił na mnie Damian Durkacz. Widzę szansę na to, że w jego przypadku coś tam pozytywnego będzie się działo. Wierzę także w Ryszarda Lewickiego. Pamiętam jego pierwsze walki, kiedy przyjechał z Anglii do Polski. Boksował świetnie, fantastycznie, zrobił na mnie duże wrażenie. Teraz niestety został trochę przestawiony na zawodnika bijącego się, a to mu nie pasuje. W sumie jest dwóch – trzech zawodników, którzy mogą nawiązać równorzędną walkę na kwalifikacjach olimpijskich. Mamy duży dylemat z tym, żeby stworzyć reprezentację Polski, która dorówna Europie.
Nawet jak dorównamy Europie, to są jeszcze Kuba, Stany Zjednoczone…
Ja tak daleko nie sięgam, na razie chciałbym, żebyśmy coś znaczyli na swoim poletku.
Teraźniejszość jest nieciekawa, wróćmy więc do przeszłości. Ostatni medal olimpijski w boksie to 1992 rok. Co się stało? Oczywiście, rozpadł się ZSRR, powstało kilka krajów. Ale nic? Zupełnie nic? Zero medali? Ja nie oczekuję pięciu, sześciu, czy siedmiu. Ale jakiś jeden brąz mógłby wpaść…
Gdybym nie pamiętał tych czasów, w których byliśmy potęgą, pewnie nie byłoby mi teraz tak przykro. Boli mnie serce, kiedy widzę, co się dzieje w boksie. Niby ci sami ludzie, ten sam organizm, ale to nie działa. Jeśli jest jakieś wyszkolenie techniczne, na przyzwoitym poziomie, to brakuje serca. Jeśli znowu jest serce, to zamiast walki jest pływanie, jakieś okrężne, zamachowe ciosy. Trochę się zmienił system, staliśmy się krajem, w którym jest wszystko, mamy dużo lepsze warunki. Niedawno złożyłem podanie o paszport, odebrałem go po czterech dniach. W tamtych czasach paszport był służbowy i leżał gdzieś schowany w Centralnym Ośrodku Sportu. Dostawaliśmy go tylko na wyjazdy, za granicą stał komunistyczny kacyk i od razu go zabierał. Dziś cały świat jest otwarty, każdy ma paszport, albo chociaż dowód osobisty, z którym może latać po całej Unii Europejskiej. Życie jest trochę łatwiejsze. A boks to bardzo ciężki sport, najbardziej kontaktowy ze wszystkich. Nie możemy się w jakikolwiek sposób podnieść, bo ciężko namówić młodzież by podjęła ciężką pracę i jeszcze przy okazji była bita po głowie.
Młodym się nie chce? Mają za mało charakteru, odwagi? A może po prostu dla was to była jedyna szansa na wybicie się, a oni dziś mają mnóstwo opcji i wolą wygodniejsze życie.
Właśnie do tego zmierzam. Ale przecież lekka atletyka miała bardzo duży dołek, a potrafiła się podnieść. Piłka nożna też była słaba, a teraz nie musimy się już za naszą reprezentację wstydzić. Boks jest specyficznym sportem, bardzo ciężkim. I nie przynosi wielkich profitów, zwłaszcza na ringach amatorskich. To stosunkowo tani sport, nie trzeba dużo inwestować. Ale też nie można liczyć na profity, dopóki się nie zrobi kariery, nie będzie kimś i nie zacznie się wygrywać na turniejach międzynarodowych. Trudny temat. Ciężko jest na treningach doprowadzić się do klasy mistrzowskiej, a jeszcze do tego wszystkiego trzeba wyjść i się bić.
A nie jest tak, że do waszej Akademii Walki przychodzi czasem młody chłopak, który chce trenować właśnie dlatego, że usłyszał przy okazji walki o mistrzostwo świata siedmiocyfrową kwotę i to jest jego motywacja?
Ja prowadzę teraz grupę początkujących, nie chcę już wchodzić do ringu, wystarczy mi nerwów przez tyle lat. Prowadzę zajęcia z młodzieżą do 13-14 roku życia, potem zabiera ich mój syn Sebastian. W wielu przypadkach boks to jest tylko i wyłącznie kaprys rodziców, którzy siłą tego dzieciaka wysyłają na treningi. A tata po drugim treningu przychodzi i pyta: proszę pana, co z niego będzie? A ja na to: dobrze, a co pan z nim do tej pory robił? On ma 11 lat i nie wie, która ręka jest lewa, a która prawa. Ja każę zadać lewy prosty, a on bije prawą ręką. Ja każę zrobić przewrót w przód i gdybym nie stał obok, to on by sobie kręgosłup połamał! Czy państwo coś robili z tym dzieckiem do tej pory? A co mieliśmy robić – pytają. Mógłby chociaż po zakupy pójść. Nie, no, proszę pana, zakupy robię ja. Ale mógłby chociaż zgrzewkę wody, czy 5 kilo ziemniaków do domu przynieść. A to coś da? Bardzo się zmieniły czasy. Odbieram wnuki ze szkoły. Gdy wchodzę do szatni, widzę, jak to wygląda: nikt z nikim nie rozmawia, każdy tylko patrzy w telefon.
Nie ciągnie ich do boksu?
Nie bardzo. A szkoda, bo to sport niedrogi i stosunkowo łatwy. Jak ktoś się przyłoży, to po krótkim czasie może dojść do sukcesu. Ja miałem 16 lat, kiedy zacząłem, ale po roku byłem już reprezentantem Polski. To było tylko i wyłącznie chciejstwo. Ja siebie nie uważam za nie wiadomo jaki talent, ja to wszystko bardzo ciężko wypracowałem, kiedy zorientowałem się, że ten sport otwiera mi drogę do lepszego życia. Trzeba tylko chcieć.
Wy z bratem Grzegorzem zaczęliście rzeczywiście bardzo późno, ale do ciężkiej pracy byliście gotowi.
Babcia miała 1400 metrów działki. Rodziny nie było stać na to, żeby pożyczyć konia, czy żeby traktor przyjechał to zaorać. Było nas dwóch i starszy o pięć lat brat Marek i trzeba było wziąć szpadel i te 1400 metrów przekopać, potem zagrabić, porobić grządki. Trzeba było narąbać drewna, codziennie przynieść węgiel. Nie było wody w kranie, tylko pompa, którą musieliśmy się namachać, żeby napompować wody, a potem podlać nią całą działkę. To wszystko było w naszych rękach. Ojca nie było, byliśmy my trzej, babcia i mama. My byliśmy do pracy przyzwyczajeni.
Brzmi jak naprawdę dobre przygotowanie fizyczne.
Tak. Jak już zaskoczyło, jak się zorientowałem po pierwszych szybkich sukcesach, że coś mogę w tym sporcie osiągnąć, to już się nie koncentrowałem na domu. Po szkole szedłem prosto do klubu, tam odrabiałem lekcję, co kontrolował trener, który obiecał mamie, że my skończymy szkołę. Jak po lekcjach miałem godzinę do treningu, to biegałem, grałem w kosza, piłkę. Gdy wchodziłem na trening, to już się ze mnie lało. Nigdy nie odpuszczałem treningów, to była dla mnie świętość. Poza tym, po treningu dostawaliśmy kartkę do baru mlecznego, na kolację. Do dziś pamiętam, zawsze były naleśniki z serem i śmietaną, Jezu, jaki rarytas!
Dziś mają za łatwo?
Nawet nie. Kiedy ja przyszedłem do klubu, dostałem cały sprzęt, od razu mnie ubrali, bo było wiadomo, że mnie nie stać na to. Klub płacił za przejazdy, bo nie mieliśmy pieniędzy na bilety, żeby dojechać na treningi. Oni widzieli w nas potencjał, więc inwestowali. Dziś o wszystko trzeba zadbać samemu, dopóki się nie zrobi wyniku, nie ma się nic.
Jak to w ogóle było z tym początkiem waszego boksowania tak późno? Nie ciągnęło was wcześniej? Z tego co wiem, to zawsze byliście rozrabiakami, których się wszyscy na Żeraniu trochę bali.
Żeby cokolwiek zrobić na Żeraniu, który wtedy był krańcem Warszawy, trzeba się było rozpychać łokciami. Nierzadko musieliśmy się bić, szarpać. Ciągle się ganialiśmy z chłopakami, jakieś podchody, ogniska, ktoś przychodził z gitarą, graliśmy, śpiewaliśmy, wygłupialiśmy się. Spytałem chłopaków, których teraz trenuję, który brał udział w podchodach. Żaden nawet nie wiedział, co to jest… My cały czas byliśmy w ruchu, musieliśmy sobie sami zorganizować czas wolny, rozrywkę. Życie było wesołe, urozmaicone, nie było nudy.
A potem przyszły sukcesy. Nie za szybko?
Bardzo szybko. Zaczęliśmy trenować w 1974 roku, a w 1977 już byłem reprezentantem Polski na mistrzostwach Europy seniorów. Wcześniej były sukcesy młodzieżowe. Najpierw na Ogólnopolskiej Spartakiadzie Młodzieży, gdzie wszystkie walki wygrałem przed czasem. Grzegorz też zdobył tytuł. Potem mistrzostwo Polski i się potoczyło. W Niemczech jako junior zremisowałem z niemieckim brązowym medalistą mistrzostw Europy seniorów. Pomyślałem: “coś się zaczyna kroić” i zdecydowałem, że muszę się skoncentrować tylko i wyłącznie na sporcie, bo coś z tego może być.
Minęła chwila i przyszły igrzyska olimpijskie w Moskwie, z których wróciłeś ze srebrem. A jeszcze 50 sekund przed końcem finałowej walki w zasadzie miałeś złoto…
37 sekund. Cóż, brak uwagi, brak koncentracji na ostatnie sekundy. Słyszałem doping: “Paweł, Paweł”, chciałem skończyć rywala z Jugosławii. Nadziałem się na kontrę, przegrałem walkę 1:4, u dwóch sędziów przy remisie, u jednego jednym punktem.
Czy jadąc na te igrzyska myślałeś, że jedziesz po medal?
Już sam wyjazd do Moskwy był wielkim osiągnięciem. Rok wcześniej zdobyłem brąz mistrzostw Europy, co kazało mi myśleć, że będę się liczył w Moskwie, ale nigdy nie marzyłem, że znajdę się w strefie medalowej. Pamiętam, jak przed finałem chodziliśmy z Grzegorzem po wiosce olimpijskiej i prosiłem go, żeby mnie uszczypnął, bo nie mogłem uwierzyć, że ja, biedny chłopak z Żerania, jestem w finale igrzysk olimpijskich. To była euforia. Ale nie wzięło się to znikąd. To był efekt ciężkiej pracy, ogromnych wyrzeczeń i poświęceń.
Dostałeś za ten medal jakąś specjalną premię?
Państwo wtedy płaciło za medale, tak samo jak dziś. Od MSWiA dostałem złoty zegarek, od PKOl – 118 tysięcy złotych i 2250 rubli, na wiele to nie starczyło, nie były to takie sumy, jak teraz. Byłem zatrudniony w komendzie stołecznej milicji. Dzięki temu nie musiałem się o nic martwić, tylko o wyniki sportowe. Ja munduru na oczy nie widziałem, ale dawało mi to zabezpieczenie. Państwo dbało o sportowców, miałem zaplecze socjalne. Dziś często jeżdżę sędziować, po turniejach jesteśmy z innymi sędziami zapraszani na kolację, do jakiejś knajpy. A tam, reprezentant Polski, ze ścisłej czołówki – stoi na bramce! Zaraz, człowieku, przecież tym masz zaraz zawody, a stoisz tu na noc?! Panie trenerze – słyszę – co ja mam zrobić, muszę utrzymać rodzinę. Pod wieloma względami my mieliśmy dużo łatwiej.
Marian Kasprzyk opowiadał, że kiedy wrócił ze złotem olimpijskim, to nie było dnia, żeby ktoś mu nie chciał stawiać wódki. W twoim przypadku było podobnie?
Zdarzały się takie sytuacje, ale… ja nie piłem. Od kiedy w 1977 roku powiedziałem, że skupiam się wyłącznie na sporcie, z dnia na dzień skończyłem z używkami. Dopiero pod sam koniec kariery czasem pozwalałem sobie na piwko, bardzo lubiłem czerwone wino, zwłaszcza przy robieniu wagi. Przez cały szczyt kariery nie było takiej opcji. Chodziłem po lokalach, po weselach. Ile razy podchodziło 20-30 chłopa: co ty, nie napijesz się? No, nie napiję się. Ty masz swój cel, ja mam swój i nie będę pił.
Nie każdy pewnie miał tyle charakteru…
No, właśnie, nie mieli charakteru. Dlatego w wielu przypadkach krążył pogląd, że bokser to pijak.
Na następne igrzyska nikt z Polski nie poleciał, kraje bloku wschodniego zbojkotowały zawody w Los Angeles w 1984. Czy to był dla ciebie sygnał do kończenia kariery?
To był dla nas ogromny cios. Byłem na igrzyskach w Moskwie, które do dziś traktuję jako wielkie sportowe święto. Gdybym poleciał do Los Angeles, miałbym skalę porównawczą. Łudziłem się jeszcze, że polecę na igrzyska do Seulu. Kadrę objął jednak Andrzej Gmitruk i powiedział mi prosto w oczy, że nawet, jeśli będę najlepszy, to on będzie stawiał na młodych. Mam do niego za to dużo szacunku. W mojej wadze był młody Andrzej Gołota, który zresztą z Seulu przywiózł medal. Powiedziałem trenerowi: Andrzej, jeśli nie widzisz dla mnie miejsca w kadrze, to wybacz, ale ja sparingpartnerem dla twoich zawodników nie będę.
Szczerość za szczerość.
Dokładnie, nie miałem do niego pretensji. Zresztą, jeden z moich największych sukcesów, czyli zwycięstwo w Turnieju Przyjaźni na Kubie, też był pod jego wodzą. W półfinale i finale pokonałem Kubańczyków, obie walki wygrywając przed czasem. Byłem mu bardzo wdzięczny, że przed Seulem był ze mną szczery. Od kilkudziesięciu lat jestem trenerem i wiem doskonale, że takie decyzje trzeba podejmować. Andrzej miał swoją perspektywę, swoją wizję, mnie w niej nie było i tyle.
Czy rozważałeś życie poza boksem? Bo od kiedy skończyłeś boksować, w zasadzie nigdy nie wyszedłeś z sali treningowej. Nie myślałeś, żeby zająć się czymś innym?
Ale czym? Całe moje życie, od 16 do 30 roku życia, to był tylko i wyłącznie boks. Biorąc pod uwagę moje osiągnięcia – robiłem to dość dobrze. Kiedy kończyłem karierę, wiedziałem, że mogę wiedzę i doświadczenie przekazać innym, pomóc im boksować na takim samym poziomie, jak ja. Jeszcze jako zawodnik skończyłem najpierw kurs instruktorski, potem trenerski. Początkowo musiałem sobie szukać sali, bo w Gwardii było 13 trenerów i sali dla mnie już nie było. Przyjeżdżałem do klubu z moimi zawodnikami. Pierwszy raz: bokserzy Gwardii dostali łomot, drugi raz: łomot, trzeci raz – to samo. No, to znalazło się dla mnie miejsce. Najpierw prowadziłem juniorów, potem pierwszą drużynę jako asystent, dalej jako trener wiodący. Nikt mi nie dawał szans, a ja zdobywałem mistrzostwo Polski. Między innymi za moich czasów Mariusz Wach zdobywał tytuły dla Gwardii. 10 lat pracowałem z kadrą narodową, przeszedłem wszystkie stopnie. 7 lat byłem w boksie zawodowym, aż wreszcie wróciłem do boksu amatorskiego, pomóc synowi w prowadzeniu Akademii Walki.
Pamiętam, jak wracaliśmy z mistrzostw Polski w Poznaniu, na których Mariusz Wach zdobył tytuł. Po drodze gdzieś zabalował i skończyło się interwencją policji. Przydała się twoja przeszłość policyjna, bo jak się pojawiłeś, to funkcjonariusze tylko powiedzieli: “dobry wieczór, panie trenerze” i puścili Mariusza bez konsekwencji…
Wracaliśmy busem, którego mieliśmy od Mirka Milewskiego z Dem’a Promotions. Ekipa z Poznania, moi przyjaciele, powstawiali nam do tego busa prowiant na drogę. Chłopcy chcieli zjeść coś ciepłego w zajeździe. Ja zostałem w autobusie, a oni poszli do środka. A tam, Mariuszek wykazał się swoją wirtuozerią bokserską i trzeba było działać…
Mariusz właśnie boksował na wielkiej gali w Arabii Saudyjskiej. Byłeś zaskoczony tym, jak dobrze się zaprezentował po ledwie 2 tygodniach przygotowań?
Znam Mariusza jak zły szeląg. Miałem z nim najróżniejsze historie, wiele przeżyć. Zdarzało się, że budzili mnie o 3 w nocy i musiałem jechać na komendę, czy aresztu i wyciągać pana Mariusza. Znam całą jego karierę, kiedy przychodził do mnie, był nikim, nikt go nie chciał, ja go wziąłem do Warszawy i zrobiłem z niego zawodnika. On z kolei zrobił mi wielki zawód, idąc do boksu zawodowego. Kiedy przegrał kwalifikacje do igrzysk w Atenach, błagałem go, żeby został jeszcze 4 lata. Załatwiłem mu takie warunki, jakich nie miał żaden zawodnik boksu amatorskiego w Polsce. Miał niesamowite warunki, tłumaczyłem mu, że ma wielkie szanse na medal. Niestety, o wszystkim decydował tata, który pojawił się z kontraktem do podpisania. Gdy widzę dziś Mariusza, bardzo to przeżywam. Byłem przekonany, że on będzie jednym z lepszych zawodowców, że przerośnie i Gołotę, i Adamka. Wierzyłem, że będzie mistrzem świata. Ale podpisał kontrakt za wcześnie, potem miał kontuzje, nikt o niego nie dbał. Dziś cieszymy się, że dał dobrą walkę z Kliczką, czy teraz z Whytem. Jest duże zadowolenie po tym, że ładnie przegrał. Ja zawsze wierzyłem w jego sukcesy, bo niesamowicie szybko łapał boks, po kilku miesiącach lał zawodników, z którymi wcześniej bał się wyjść do ringu. A dziś ładnie przegrywa i wszyscy się cieszymy, potem dostanie następną walkę od kogoś kto wie, że i tak z nim wygra. Nie na to liczyłem…
Wymieniłeś jeszcze jednego zawodnika, którego także ściągnąłeś do Warszawy. Mało kto wie, że Władymir Kliczko przez pewien czas boksował w lidze w barwach Gwardii.
Mieliśmy świetny układ z trenerami z innych krajów, dużo jeździliśmy za granicę. Kiedy pojawił się przepis, że w lidze może boksować dwóch zawodników spoza Polski, spytałem trenera z Ukrainy, czy nie mają kogoś do wagi ciężkiej. Polecił mi Władymira Kliczkę. Przyjechał i zobaczyłem całkiem inną pracę, zupełnie inne podejście do sportu. Nasi zawodnicy, jak się zbliżał wyjazd na zawody – nie daj boże nic ciężkiego, żadnej pompeczki, żeby się nie zmęczyć. A Władymir? Jeszcze sparingi, tarcze, na liny zakładał ręce i zasuwał po 20, 30, 50 pompek. Popracował z ciężką piłką, po czym wychodził i wygrywał. Stoczył dla nas pięć walk, cztery wygrał przed czasem, a z Rojkiem na punkty. A potem poleciał na igrzyska.
Tam zdobył złoto i nie miał już po co wracać do polskiej ligi. Po latach został mistrzem świata i za każdą walkę dostawał po grube miliony euro. A pamiętasz, ile zarabiał, gdy boksował u ciebie?
150 dolarów za walkę. Ale jaki był szczęśliwy! Kiedy go woziłem, gdy do nas przyjeżdżał, mówił, że “Warszawa, charoszyj gorod”. Opowiadał też, że za te 150 dolarów to on u siebie jest królem świata!
ROZMAWIAŁ JAN CIOSEK
Posłuchaj wywiadu w formie podcastu:
foto: Piotr Kucza/400mm, Newspix.pl