W judo zdobył absolutnie wszystko, co było do zdobycia i do dziś jest legendą tej dyscypliny. Trudno, żeby było inaczej, skoro obok blisko 100 medali największych imprez, na koncie ma także serię 312 zwycięstw z rzędu. Z maty judo wszedł prosto do klatki, będąc jednym z prekursorów polskiego MMA. Dziś, podobnie, jak polscy olimpijczycy, regularnie obiera kierunek Tokio, gdzie doskonali się, jako trener judo. Nam opowiada między innymi o tym, jak Japończycy traktują swój kraj, co trzeba zrobić, żeby kupić samochód w Tokio oraz co się czuje, kiedy przegra się pierwszą walkę po trzech latach zwycięstw.
JAN CIOSEK: Mistrz Polski, mistrz Europy, mistrz świata, mistrz olimpijski, legenda światowego judo, prekursor MMA w Polsce, trener, wychowawca młodzieży, właściciel Nastula Club. Zapomniałem o czymś?
PAWEŁ NASTULA: Wszystko ok, ale jeszcze byłem akademickim mistrzem Polski (śmiech).
Spotkaliśmy się w twoim klubie, siedzimy pod gablotą z medalami. Trudno policzyć, ile ich tu jest, pewnie z siedemdziesiąt…
Rzeczywiście, trochę się uzbierało. Kiedyś liczyłem, że zdobyłem w sumie ponad 90 medali. Kilka mam w domu, w tym ten najcenniejszy, złoty z Atlanty. Kiedyś trzymałem go w klubie, ale często jeżdżę na spotkania z dziećmi i musiałem go wyciągać z gabloty. Teraz mam łatwiej. Trzymam go w domu, na widoku, w fajnym miejscu.
Od tego złotego medalu minęło ponad 20 lat, ale on ciągle jest ważny, nie tylko dla ciebie. Polskie judo w ostatnim czasie nie bardzo może się pochwalić sukcesami na dużych imprezach. Dlaczego? Skąd te problemy dyscypliny, która przecież kiedyś regularnie przynosiła Polsce medale?
To ważne i trudne pytanie. Trochę niezręcznie mi o tym mówić, bo ja chciałem pomóc polskiemu judo, zaangażowałem się, ale zostałem odrzucony. Może stąd problemy? Byli mistrzowie, którzy przecież mają jakąś wiedzę i coś osiągnęli, nie są doceniani, tylko pomijani. Jeśli spojrzymy na naszych medalistów olimpijskich, mistrzostw świata i Europy, to przy kadrze, przy prowadzeniu zajęć z naszymi młodymi zawodnikami, nie ma nikogo… To jest przyczyna kłopotów. Jak to u nas: Polak jest najmądrzejszy, wszystko sam wie najlepiej. Po co trenerzy mają słuchać kogoś, kto zdobywał medale na największych imprezach, skoro mają przekonanie, że sami wiedzą lepiej. Inna sprawa, że świat nam uciekł w szkoleniu.
W jakim sensie?
U nas szkolenie jest ciągle takie samo, szkolimy w kraju, na obozach w Cetniewie, Spale i Zakopanem. To trochę mało. Teraz, żeby być w czołówce, trzeba trenować z czołówką. Jeździć tam, gdzie przygotowują się najlepsi, na campy, tam walczyć i trenować. Za moich czasów tych campów było stosunkowo mało, korzystaliśmy z każdego momentu, gdzie po jakichś zawodach były obozy, zostawali najlepsi ze świata czy Europy. Dziś jest inaczej. Campów jest bardzo dużo, jest z kim i gdzie trenować. Niektóre małe państwa, takie, w których judo wcześniej nie istniało w ogóle, dziś mają liczących się zawodników. Ale przecież nie dlatego, że trenują tylko u siebie, tylko dlatego, że jeżdżą po świecie i się rozwijają. Korzystają z każdego campu, który jest organizowany.
A nasi siedzą w Cetniewie…
No, niestety. Zamiast dopasowywać się do światowych campów, wolą siedzieć w domu.
Kłopot w tym, że wy, w środowisku judo, nie możecie się tłumaczyć brakami w infrastrukturze. Przecież wam do trenowania wystarczy kawałek maty…
Kawałek maty, oczywiście, do tego potrzeba odpowiednich ludzi i trenerów, mądrych, doświadczonych, którzy wiedzą, co robią i idą w odpowiednim kierunku. Niestety, muszę powiedzieć, że od dłuższego czasu u nas sprawy nie zmierzają w dobrym kierunku. Mnie krew zalewa, kiedy widzę na powołaniach trenerów, którzy byli już 20 lat temu i już wielokrotnie byli przy kadrze i ją niszczyli. A teraz nadal się znajdują na listach wyjazdowych na obozy czy zawody. To jest chore. Dopóki tego się nie wytnie, nasze judo nigdy się nie podniesie.
Czyli – leśne dziadki?
Dokładnie tak, niestety.
A jak jest z zawodnikami? Jak stoimy z talentami?
Od jakiegoś czasu to obserwuję, bo przed poprzednimi igrzyskami miałem okazję pracować z Kasią Kłys. Przez to wróciłem do judo, znów przy nim pracuję. Młodym zawodnikom brak wiary w to, że mogą wygrać. My się tak dużo nie różnimy od czołówki w sensie wydolności, siły, może trochę bardziej w judo, bo w treningach jest za mało judo…
Za mało judo w judo?
Tak, tego judo powinno być więcej. Siłownia, bieganie, inne elementy to powinien być dodatek, a nie podstawa. Nie może być tak, że 60 procent to siłownia, a tylko 40 to judo. Tak się nie da. Trening, szczególnie dla naszej czołówki, powinien jak najczęściej być robiony wspólnie z najlepszymi na świecie. Wyniki treningów przecież nie mają znaczenia, treningu nie da się przegrać. Jeśli trenujesz z kimś znakomitym, nawet, gdy upadasz dziesięć razy, a raz go powalisz, powinieneś być szczęśliwy. Kiedy potem spotkasz go na zawodach, nie czujesz takiego respektu, wiesz, że da się go powalić.
Czy w tej smutnej rzeczywistości mamy jakiekolwiek szanse na medal w Tokio?
Znów trudne pytanie, na które nie wiem, jak odpowiedzieć. Po igrzyskach w Rio były mistrzostwa Europy w Polsce. Ja miałem małą grupkę zawodniczek, Kłys, Borowska, Tałach, Kuczera, którą szykowałem do turnieju. Jakiś dziennikarz spytał mnie o nadzieje i oczekiwania, jeśli chodzi o wynik. Ja powiedziałem coś w stylu, że “liczę na to, że powalczą o medale, że wierzę w nich i wiem, że każdą z nich na ten medal stać”, Później to zostało niewłaściwie odebrane przez pewne osoby. “Nastula twierdzi, że będą cztery medale, jak on może tak mówić?!” No, a jak mam mówić? Trenuję z kilkoma osobami, które nam zaufały, robię wszystko, żeby im pomóc. Ja nie mogę powiedzieć: “w sumie ta może być siódma, może dziewiąta, ktoś może zdobyć trzecie – piąte miejsce”. Przecież od razu bym podciął skrzydła całej grupie. Jak oni mieliby w siebie wierzyć, skoro trener nie wierzy.
No, ale tak obiektywnie: jak to będzie z tymi szansami w Tokio?
Staram się oglądać wszystkie zawody, w których startują nasi zawodnicy i powiem tak: będzie ciężko. Ale to jest sport walki, to jest judo, więc wszystko jest możliwe. Są pewne nadzieje i światełko w tunelu, że któraś z dziewczyn może się zbliżyć do medalu. U chłopców będzie trudniej. Nie chciałbym powiedzieć, że nikt nie ma szans, bo różnie może być: może ktoś trafi dzień konia i dojdzie do walk o medale. Ja miałem taką sytuację w 1991 roku, kiedy jako młody chłopak jechałem na mistrzostwa świata do Barcelony. Nikt na mnie nie stawiał, nikt by nie powiedział, że będę miał szanse na medal. A ja zdobyłem wicemistrzostwo świata. Różnie może być w Tokio, oczywiście będę trzymał kciuki. Ale na papierze – będzie bardzo ciężko.
Rozmawiamy o japońskiej dyscyplinie przed igrzyskami, które odbędą się w Japonii. Na ile ważne dla polskiego judo by było, żeby właśnie w Tokio ktoś z biało-czerwonych sięgnął po medal?
Nie ma znaczenia, czy to Japonia, czy inny kraj. To są igrzyska! Chodzi o to, żeby zdobyć medal, bo od 1996 roku to się nikomu nie udało. Wiadomo, dyscyplina jest japońska, igrzyska będą w Japonii, więc byłby to dodatkowy smaczek. Wiem, że Japończycy szykują się bardzo mocno, celują w to, żeby w każdej kategorii wagowej zdobyć medal, niektórzy mówią, że nawet złoty, ale to jest niemożliwe. Gdyby się udało, to byłby szacun, naprawdę, niesamowita sprawa. Nastawiają się na walkę na całego i bardzo czekają na igrzyska. A u nas? Cóż, zobaczymy, najpierw trzeba się w ogóle zakwalifikować. Czym bliżej igrzysk, tym będzie trudniej, rywalizacja będzie ostrzejsza i będzie ciężej o każdy punkt.
My, szykując się do igrzysk olimpijskich, uruchomiliśmy portal kierunektokio.pl. Niewielu polskich sportowców ma taką wiedzę o Japonii, jak ty. Co to za kraj, jacy tam żyją ludzie i jak się żyje w Kraju Kwitnącej Wiśni?
Japonia jest super, fajna. Dość często tam bywam, byłem w tym roku, w ubiegłym. Tam jest najlepsze judo na świecie, a ja mam przyjemność prowadzić młodą zawodniczkę, więc bywamy tam regularnie, by uczyć się od najlepszych i łapać dobre nawyki. W tym roku wybieramy się jeszcze raz, w przyszłym też. To zupełnie inny kraj, inni ludzie. Kiedy posiedzi się dwa, trzy, cztery tygodnie, to trzeba się przestawić. Ciężko by było tam żyć na stałe, trzeba by się całkowicie przestawić.
Jakie różnice są najbardziej widoczne i co jest najtrudniejsze do przeskoczenia dla Europejczyka?
Przede wszystkim: jedzenie, które jest zupełnie inne niż nasze. Kiedy my jesteśmy w Japonii, to jemy prawdziwe japońskie jedzenie. Wszystko jest inne, zaczynając od śniadań, na które się je ryby, ryż i dużo warzyw. To bardzo zdrowa kuchnia.
Co jeszcze się rzuca w oczy w Tokio?
Porządek. Pamiętam, jakiego szoku doznała moja żona, kiedy pierwszy raz była ze mną w Japonii. Dla Japończyków dom, czy mieszkanie, są bardzo ważne, panuje tam czystość i porządek. Ale oni cały kraj także traktują, jako dom i dbają o niego. Wiedzieliśmy na przykład w Tokio eleganckiego pana w garniturze, pod krawatem, z teczuszką. Kiedy zobaczył leżącą na ulicy puszkę, podniósł ją i poszedł wyrzucić do kosza. Moją żonę to zszokowało.
Imponujące.
Naprawdę, wszyscy dbają o to, żeby było czysto. Tym bardziej że ich jest bardzo dużo, w samym Tokio żyje ponad 20 milionów ludzi, więc trzeba mieć pewne zasady, wszyscy od małego są uczeni porządku, czystości i dbania o swój kraj. Zasady obowiązują wszystkich. Na przykład, jeśli w Tokio chcesz kupić samochód, musisz najpierw udokumentować, że masz na niego miejsce!
Garaż?
Garaż?! Miejsce do parkowania. Nie masz miejsca parkingowego, nie kupisz samochodu, albo zapłacisz za niego dużo więcej. Żyje się tam zupełnie inaczej, ale na pewno do nauki judo nie ma lepszego miejsca. Wracając do naszego systemu i tego, dlaczego czekamy na medal w judo 23 lata: mamy przecież dużo zdolnej młodzieży, ale gdzie oni trenują?
Gdzie?
W Polsce. Nikt nie myśli o tym, żeby zabrać grupę zdolnych dzieciaków do Tokio. Wysyła się ich na obóz do Cetniewa, czy Zakopanego i liczy na cud.
A ty, jako dzieciak, jeździłeś do Japonii, czy trenowałeś w Cetniewie?
Ale to były inne czasy, było inaczej. Dziś świat poszedł bardzo do przodu. Wyjazd do Japonii dziś nie kosztuje bardzo dużo pieniędzy. Ok, trochę kosztuje, ale nie jakieś horrendalne, nieosiągalne kwoty.
Ty ostatnio ściągnąłeś trenera Hiromi Tomitę na szkolenia do Polski.
Tak. To bardzo znany w środowisku szkoleniowiec, w latach siedemdziesiątych przygotowywał reprezentację Polski igrzysk w Monachium, gdzie Antoni Zajkowski zdobył pierwszy w historii polskiego judo medal olimpijski. Hiromi Tomita ma 75 lat, ogromne doświadczenie i wiedzę. Robiłem w klubie seminarium, otwarte dla ludzi z zewnątrz, każdy mógł przyjechać i skorzystać. Wiesz, ilu było trenerów klubowych, prowadzących młodych, dobrze zapowiadających się zawodników?
Nie mam pojęcia…
Ani jednego. Widocznie tyle potrafią i nie muszą się uczyć od jakiegoś starego Japończyka… Byli zawodnicy mastersi i tacy fanatycy judo, którzy znają Hiro i wiedzą, jak dużo się można nauczyć na takim seminarium. A gdzie byli trenerzy najlepszych zawodników?
Pewnie w Cetniewie.
To wszystko się składa na to, że jest, jak jest. Nasi trenerzy są najmądrzejsi, pozjadali wszystkie rozumy. Nic więcej nie mam do powiedzenia…
W takim razie zostawmy już ten temat. Ty nie tylko jesteś legendą judo, ale także prekursorem MMA w Polsce. Młodzi kibice mogą o tym nie pamiętać, ale to ty byłeś pierwszym zawodnikiem z głośnym nazwiskiem w mieszanych sportach walki. Pamiętasz te początki? Te głosy oburzenia, że mistrz olimpijski będzie się bił w klatce?
Wtedy nie w klatce, tylko w ringu. Nie byłem może prekursorem, MMA było od kilku lat, chłopcy trenowali. Ale to były gale na poziomie podwórkowym, potem pierwsze gale KSW w hotelu Marriott. Ja byłem faktycznie pierwszym, który walczył na dużych, prestiżowych galach, takich, jak Pride.
Oczywiście w Japonii.
Tak. To były niesamowite gale, potrafiło przyjść 40-50 tysięcy ludzi. Byłem pierwszym Polakiem, który walczył na takich imprezach i mierzył się z tymi najlepszymi na świecie. Nie wiem, czy można powiedzieć, że miałem przyjemność z nimi walczyć, czy raczej, że… nieprzyjemność. W każdym razie, w Polsce było mnóstwo słów oburzenia. Niektórzy dziennikarze, którzy wcześniej o mnie bardzo dobrze pisali, wtedy zaczęli mnie krytykować, że się rozdrabniam, że biję się, jak na ulicy i tak dalej. No, cóż. Minęło parę lat i teraz piszą o MMA, i dobrze piszą.
Czas pokazał, kto miał rację.
Nawet nie chodzi o to, kto miał rację. Ja po prostu uważałem, że powinienem to robić, więc to robiłem. Ja nikomu nie zaglądam w życie prywatne, nie wnikam w to, co robi. Jak ma ochotę jeździć na rowerze tyłem, to niech sobie jeździ. Ja dostałem propozycję startów w Pride, nie ukrywam i nie ukrywałem wtedy, że to było także ze względów finansowych. Ale spodobało mi się to i wciągnęło na tyle, że siedziałem w tym prawie 10 lat.
A jak to się w ogóle zaczęło? Skończyłeś karierę w judo i któregoś dnia zadzwonił telefon z Japonii: “panie kochany, pamiętamy pana z judo, może by się pan chciał z nami pobawić w takim nowym sporcie, płacimy kupę jenów”?
Trochę inaczej. Mój kolega, który mieszkał przez 8 lat w Japonii, znał człowieka, który był blisko organizacji Pride. Nie pamiętam już, czy przy piwie, czy przy sake, rozmawialiśmy o MMA. Pokazywałem mu fragmenty walk z USA, gdzie były gale, które bardzo mnie wciągnęły. Zasady były zupełnie inne niż dzisiaj, walczyło się bez rękawic, więc młócka była straszna. Pokazałem mu i mówię: fajna walka (śmiech). On to zapamiętał i kiedy się ponownie spotkaliśmy w Polsce, powiedział, że jest taka możliwość i czy nie chciałbym wystartować w Pride. Pierwsza rozmowa była o jakiejś innej formule bez ciosów, tylko z chwytami. Potem to jakoś ucichło i od razu dostałem pierwszą walkę na pełnych zasadach MMA, w dodatku z numerem dwa na świecie, z Nogueirą.
Właśnie, bo u ciebie nie było żadnego przetarcia, rozgrzewki, z miejsca cię wrzucili na kozaków. Nie miałeś takiej obawy, że może lepiej by było wejść spokojnie w nową dyscyplinę, poznać się z ringiem, a dopiero potem wychodzić na takich zawodników?
No, nie do końca. Ja miałem wtedy 35 lat i dobrze wiedziałem, że to kwestia kilku lat. Byłem już trochę na wykończeniu. Powiedziałem sobie: kurczę, trzeba brać, co dają, bo nie wiadomo, jak długo to potrwa. Tak do tego podchodziłem. Do pierwszej walki trenowałem może cztery miesiące, więc niezbyt długo. Ale co? Jak spadać, to z wysoka.
No dobra, wchodzisz do ringu z numerem dwa, tłum ludzi na trybunach. Ty się wywodzisz ze sportu walki, ale jednak takiego, w którym najgorsze, co się może stać, to ippon. Tu wychodzisz na gościa, który chce cię pobić, skopać i zrobić krzywdę. Nie miałeś – tak po ludzku – obaw, jak to będzie w realnej walce?
Miałem. Miałem, ale wiedziałem, że muszę wyjść i walczyć. Nie było drogi odwrotnej. Nie mogłem się odwrócić i powiedzieć: sorry, rozmyśliłem się. Był stres, bardzo duży stres. Były myśli: kurde, co ja tu robię, powinienem siedzieć w domu, z żoną przed telewizorem, a ja się tutaj szarpię z takimi, kurczę, harpaganami! No, ale nie było odwrotu. Musiałem się szybko zresetować i powiedzieć sobie, że wychodzę i walczę, na tyle, na ile potrafię.
Jak wspominasz całą karierę w MMA? Zacząłeś bardzo późno, ale czy dziś jak o tym myślisz, to jesteś zadowolony? A może popełniłeś jakieś błędy, mogłeś coś zrobić lepiej?
Zrobiłem kilka błędów. Powinienem wcześniej zakończyć karierę, czy raczej przygodę z MMA. Mówię szczególnie o późniejszych walkach w KSW, z Pudzianowskim i Bedorfem – tego nie powinno być, nie miałem już siły i zdrowia, byłem rozbity. To był błąd. Ale wcześniejszych walk w Pride nie żałuję, zrobiłem dobre walki, miałem fajną przygodę. Podobały mi się treningi, choć były ciężkie. Miałem fajną grupę w klubie, mocną, w swoim czasie byliśmy najmocniejszym teamem w Polsce. Ze sportem i sportowcami jest tak, że nie wiesz, w którym momencie zakończyć. Kiedy przytrafi się kontuzja, to jest siła wyższa, musisz przerwać. A jeśli tego nie ma, to człowiek myśli: a może jeszcze wrócę, może to, może tamto. Ale tak się nie da. Przychodzi moment, w którym pewnych rzeczy się nie przeskoczy.
Zanim doszedłeś do końca kariery, byłeś autorem jednej z najdłuższych zwycięskich serii w historii sportu: wygrałeś 312 walk z rzędu, przez trzy lata nie było na ciebie mocnego. Co sobie myśli zawodnik wygrywający wszystko, z każdym po kolei?
Nie myśli. Ja o tym nie myślałem, nie liczyłem tych zwycięstw, nie odhaczałem ich. Jadąc na zawody nie zastanawiałem się: kurczę, żeby nie przegrać, bo mi się passa skończy. Ja po prostu jechałem i chciałem wygrać. To dziennikarze później podliczyli te kolejne zwycięstwa, to nie wyszło ode mnie. Ja nie zwracałem na to uwagi. No, ale fakt, była taka seria, trzy lata nie przegrałem walki. I to startując w tym czasie na wszystkich zawodach mistrzowskich, mistrzostwach Polski, Europy, świata, igrzyskach olimpijskich, największych Pucharach Świata w Tokio, Paryżu, trochę tego było. Dziś mówię o tym młodym sportowcom: nie należy się skupiać na tym, że muszę wygrać tutaj, potem następne zawody i jeszcze kolejne. Nie, liczy się tylko tu i teraz.
W takim razie odwrócę pytanie: co sobie pomyślałeś, kiedy w końcu przegrałeś walkę?
To było w finale mistrzostw Europy 1999 na Słowacji, przegrałem ze swoim odwiecznym rywalem, Stephane Traineau z Francji. Pamiętam, przegrywałem na wazari, a potem mnie złapał w trzymanie. Co mam powiedzieć? Pękło… Trochę to przeżywałem. Inny by się cieszył z wicemistrzostwa Europy, a ja przeżywałem przegraną. To był moment, kiedy trochę już schodziło, leciało w dół. Może to był błąd, może wtedy powinienem zrobić sobie pół roku, rok przerwy, wyleczyć wszystkie kontuzje, trenować tylko dla przyjemności. Może by było lepiej, może bym jeszcze o coś powalczył na kolejnych igrzyskach…
Nie dziwię się, że nie potrafiłeś się cieszyć z wicemistrzostwa Europy. Kiedy patrzę na tę gablotę, to wiele srebrnego tu nie widać, dominuje zupełnie inny kolor…
No, tak, złoty. Trochę tego jest…
Miło na to popatrzeć.
Fajnie. Słuchaj… tego nikt mi nie zabierze. To zostaje na zawsze. Można stracić inne rzeczy, jak choćby pieniądze, ale to – jest na całe życie.
A propos pieniędzy: jak dobrze płacili w Pride?
Dobrze (śmiech). W umowie miałem i chyba to obowiązuje do dzisiaj, że nie wolno mi zdradzać takich rzeczy.
Szymon Kołecki mówił ostatnio w wywiadzie, że 100 tysięcy za walkę w KSW to by nie były dobre pieniądze, ale 700 to już bardzo dobre…
Ty mnie nie łap na tym, że się ustawię gdzieś na skali Szymona. Ten przedział mnie nie interesuje, ale tak, to były dobre pieniądze.
Dobra, zostawmy to, ale zostańmy przy kwestiach finansowych. Czy polscy olimpijczycy, wybierający się do Tokio, rzeczywiście muszą się przygotować na to, że jest tam ekstremalnie drogo?
Nie, nie jest drogo. Oczywiście, można znaleźć restauracje, w których wydasz kilkaset dolarów, na przykład na specjalnie hodowaną wołowinę kobe. Ale możesz zjeść bardzo dobry obiad za 8-10 dolarów. Nigdy nie miałem wrażenia, że Japonia jest jakoś szczególnie droga.
Na co w takim razie powinni się nastawić polscy olimpijczycy w Tokio?
Olimpijczycy to będą mieszkać w wiosce olimpijskiej, więc nie ma znaczenia, czy to Japonia, czy USA, czy Australia. Tam wszystko jest zamknięte i nie ma wiele wspólnego z krajem, w którym się znajduje. Wioska, treningi, start i to wszystko. Na pewno organizacja w Tokio będzie perfekcyjna, wszystko będzie dograne co do sekundy. Będzie tylu organizatorów i wolontariuszy, ilu będzie potrzeba. Żaden autobus się nie spóźni, nic się nie zepsuje, nikt nie będzie na nic musiał czekać. Organizacyjnie wszystko będzie dopięte na ostatni guzik, tego jestem pewien do tego stopnia, że mogę sobie dać uciąć palec.
Porządek to kwestia honoru…
Dokładnie. Pod tym względem nasi polscy sportowcy nie będą się musieli absolutnie o nic martwić, muszą się tylko skoncentrować na treningach i startach.
A ty się wybierasz na igrzyska?
Na igrzyska nie, ale chyba będę w tym czasie w Tokio na obozie judo.
Pamiętają tam jeszcze o tobie?
W środowisku judo – jak najbardziej. A na ulicach? Bez przesady.
Paweł Nastula, mistrz Europy, świata, złoty medalista olimpijski oraz… mistrz Polski kadetów?
Akademicki Mistrz Polski…
Dobra, teraz zapamiętam!
Posłuchaj wywiadu w formie podcastu!
ROZMAWIAŁ: JAN CIOSEK
foto: Jan Ciosek