Paweł Fajdek, czterokrotny mistrz świata, na drodze do igrzysk w Tokio rozpoczął współpracę z mistrzem olimpijskim z Sydney 2000, Szymonem Ziółkowskim. Trwa ich drugie wspólne zgrupowanie. W Spale zawodnik Grupy Sportowej ORLEN zaczął już rzucać młotem.
DARIUSZ URBANOWICZ: To początek przygotowań, ale ma on dla ciebie szczególne znaczenie, bo raz – to rok olimpijski, a dwa – zaczynasz współpracę ze swoim byłym kolegą z rzutni, mistrzem olimpijskim, mistrzem świata, legendą rzutu młotem – Szymonem Ziółkowskim. Duet marzeń, może się wydawać.
PAWEŁ FAJDEK: Na papierze na pewno stanowimy mocny duet. Jeśli chodzi o te pierwsze tygodnie, dużo się zmieniło z jednej strony, a z drugiej… nic. Bo niewiele ma się zmienić pod względem treningu. Będzie dużo rzucania, odpowiednio dopasowana siłownia. Tutaj mamy jedną, bardzo ważną, nową rzecz, czyli doświadczenie zawodnika. Mówię tu o trenerze Ziółkowskim. Ciężko się przyzwyczaić do mówienia „trener Ziółkowski”, ale myślę, że większość z nas szybko do tego przywyknie. Co do treningu jeszcze – ja nie mam doświadczenia co robić, jak trenować i jak odbierać swój organizm, będąc już po trzydziestce. Jestem mocno doświadczonym zawodnikiem, ale mimo wszystko przyda mi się tutaj dodatkowe doświadczenie Szymona. Już po pierwszych dniach obozu, po rozmowach i wymianie przemyśleń wiem, że był to dobry wybór.
O tym, że zaczniecie współpracować szeptało się w kuluarach już podczas sierpniowych mistrzostw Polski we Włocławku. Jak dojrzewaliście, w zasadzie jak ty dojrzewałeś do tej decyzji?
Decyzja zapadła jakiś czas po mistrzostwach. Wciąż trzeba było wiele rzeczy dopełnić, choćby formalnych – Szymon nie miał przecież papierów trenerskich. Musiał więc przejść całą ścieżkę zgodnie z wymogami Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Temat jednak pojawił się na początku tego roku. Ja nastawiałem się na zmianę trenera już od wielu lat. Brakowało mi jednak przekonania, czy stanie się to w tym roku, czy dopiero po igrzyskach. Tokio 2020 zostało przeniesione, w moim życiu prywatnym też zaszło wiele zmian i pomyślałem, że skoro mam walczyć o najwyższe laury, to czemu by nie zrobić tego od razu. Decyzja została przyśpieszona. W ekspresowym trybie udało się to rozegrać i pierwszego listopada mogliśmy pojechać już na zgrupowanie.
Pierwszy obóz odbył się w Karkonoszach. Nie rzucałeś tam jeszcze, spędzaliście jednak czas w górach, a wędrówki sprzyjają rozmowie.
Góry zbliżają. Pojechaliśmy na dziesięć dni, a tydzień chodziliśmy po górach i zrobiliśmy 113 kilometrów. To naprawdę dużo, bo przy mojej masie takie dystanse są mocno odczuwalne, wielokrotnie bardziej niż w przypadku reprezentantów innych konkurencji, jak na przykład biegaczy czy skoczków. 130 kilo żywej masy jak sobie wejdzie na Śnieżkę, to… czuć. Podczas najdłuższej wycieczki jaką zrobiliśmy, pokonaliśmy ponad 20 km. A to pokazuje, że „misie” też się mogą zmęczyć i z wytrzymałością nie jest tak źle.
Szymon Ziółkowski: oby złoty medalista z Sydney przywiózł złotego medalistę z Tokio!
Rozmawiamy w Spale, tutaj już pojawiają się pierwsze treningi techniczne, pierwsze rzuty. A to daje okazję do wniosków i oceny, jak postrzega cię na rzutni nowy trener?
To oczywiście za wcześnie na jakieś szczegółowe oceny, nie ma co za dużo mówić. Początki zawsze są trudne i kiedy zaczynamy po przerwie „bawić się” z młotem to tych błędów pojawia się najwięcej. W moim przekonaniu w tym okresie chodzi o to, by bez zbędnego stresu i gadania wykonywać rzuty. To liczba rzutów ukształtuje to, co będzie później. Staramy się przy zachowaniu jak najlepszego stanu mojego zdrowia wykonywać jak najwięcej jednostek treningowych. Nie będziemy szaleć, aczkolwiek tak się mówi, że “do igrzysk jeszcze daleko”, ale to tylko nieco ponad osiem miesięcy. W tym czasie musimy zbudować formę, jakiej nie miałem przez lata, bo dotąd kłopoty zdrowotne zawsze mi przeszkadzały.
Dla przykładu dziś skończyłem trening o cztery rzuty szybciej niż zakładaliśmy, a wszystko przez to, że nie wyglądało to tak jak powinno, pojawiły się oznaki jesiennego chłodu, który panuje na dworze. Usztywniłem się, nie było sensu szarpać się z młotem. W takiej sytuacji więcej robimy na drugim treningu, na przykład na siłowni.
W środowisku panowało pewne przekonanie, że zjadłeś zęby na tym sporcie, znasz siebie samego, swoje ciało i padało retoryczne pytanie, czy Paweł Fajdek de facto potrzebuje trenera? To oczywiste, że tak… Jednak masz już na pewno porównanie do poprzednich trenerów, czy trener Ziółkowski widzi więcej? Czy dostrzega elementy, błędy w technice, które były niewykrywalne dla poprzednich szkoleniowców?
Mamy do czynienia z czymś, co wśród naszych trenerów w Polsce jest rzadkością. Szymon rzucał młotem i to bardzo dobrze.

Paweł Fajdek Szymon Ziółkowski
Fot. Dariusz Urbanowicz
W końcu mistrz olimpijski i świata…
To mówi samo za siebie. Moi dotychczasowi trenerzy młotem nie rzucali i tu pojawia się to na czym mi zależało, bo jednak prowadząc dyskusję – trener widzi, a zawodnik czuje. I w tym momencie, kiedy ja mówię o swoich odczuciach, trener Ziółkowski może to szybko przełożyć na swoje doświadczenie i swoje rozwiązania, które stosował we współpracy z różnymi szkoleniowcami we własnej karierze. Poziom zrozumienia jest zupełnie inny, niż wcześniej. Z trenerem Cybulskim – a to bardzo doświadczony szkoleniowiec, powiem wręcz, że wiekowy – nie było za bardzo dyskusji. Po prostu musiałem wykonywać polecenia. Z Jolą Kumor również bywało różnie, wiadomo, z kobietą nie zawsze łatwo się rozmawia.
A Szymon był moim starszym kolegą z rzutni z początku mojej kariery, a pod koniec jego przygody z wyczynowym sportem. Teraz znów jesteśmy razem, mamy wspólne cele. Bardzo mi odpowiadało zawsze to jak on potrafił wypowiedzieć się na temat mojego rzucania – skrytykować je, ocenić po zawodach. Myślę, że idąc wspólną drogą, nie zrobimy sobie krzywdy, a możemy tylko pomóc.
Jak ten okres pandemii wpływa na wasze przygotowania? Być może bylibyście teraz na zgrupowaniu w ciepłych krajach?
Zazwyczaj w grudniu leciałem do Portugalii, o ile w ogóle wyjeżdżałem zagranicę. Niby wszystko fajnie, ale ja przez kłopoty zdrowotne mam braki. I tutaj w Spale mamy to, czego nie mamy tak naprawdę nigdzie. Chociażby płyta, z której mogę rzucać z wielu obrotów, a to dobrze wpływa na moje plecy, które w ostatnich sezonach bardzo mi przeszkadzały. Jeśli oddam odpowiednią liczbę rzutów, dopiero wtedy będzie miało sens, bym poleciał do Portugalii, Turcji, czy RPA, gdzie będę miał możliwość rzucania tylko z czterech czy dwóch obrotów. Ta płyta i wieloobroty w Spale są mi naprawdę bardzo przydatne. Nie planowaliśmy wylecieć wcześniej niż w drugiej połowie stycznia, może nawet pod jego koniec. Na tę chwilę nasze plany się nie zmieniły. Mam nadzieję, że ta pandemia nie będzie nam przeszkadzać i w lutym, kiedy już naprawdę będę musiał wylecieć do ciepłych krajów, aby mocniej potrenować w stabilnej pogodzie – zwłaszcza na rzutni, dostaniemy zielone światło i da się polecieć na takie zgrupowanie w ciepłych krajach.
Czy rekord świata jest do ugryzienia? Zdaję sobie sprawę, że teraz masz inne priorytety i że rekord był ustanawiany w zupełnie innej epoce. Pytanie jest więc czysto hipotetyczne.
Pomijając epoki, metody szkoleniowe i to, jak tamte stare rekordy były ustanawiane… Mnie nigdy jeszcze nie udało się przetrenować okresu przygotowawczego tak, jakbym sobie tego życzył. Zawsze pojawiał się jakiś problem, który powodował kolejny, większy i to się nakładało. Jeśli chodzi o rekord świata, to byłby to plan przynajmniej dwuletni i dopiero po igrzyskach będziemy rozmawiać czy decydujemy się na coś mocniejszego. Wtedy będziemy mogli próbować określić co na to mój organizm odpowie – tak lub nie. Tymczasem koncentrujemy się aby wrócić do poziomu 82-83 metry, bo to powinno dać mi duży spokój. Nie jest to duża filozofia, ale kwestia zdrowia. Jeśli będę zdrowy nawet na 85-90 procent, jestem w stanie to rzucać spokojnie i myśleć o tym, by tym danym dniu w Tokio wszystko zagrało tak jak należy.
Mamy w Polsce dwóch czołowych młociarzy świata – ciebie i Wojtka Nowickiego. Czy w rzucie młotem praktykowana jest współpraca na zasadzie sparingpartnerów?
Na obecną chwilę nie jest to totalnie potrzebne. Lubię spokój na rzutni. Dużo też czasu poświęcam, by skupiać się na sobie, więc kiedy maszeruję sobie po młoty, czy mam chwilę oddechu, nie muszę myśleć o tym, co robi ktoś inny, czy nawet o rywalizacji, która mogłaby się pojawić na treningu, tylko jestem sam ze sobą, myślę o tym jakie błędy popełniałem w poprzednich rzutach i jak je poprawić. Zwłaszcza na początku taka rywalizacja jest zupełnie niepotrzebna. Później z upływem sezonu będziemy się spotykać, często na zgrupowaniach się zazębiamy i mamy okazję kilka rzutów razem oddać. Ale nie ukrywam, że nie zależy mi na tym za bardzo. Wystarczają mi starcia na mityngach, te na treningach już nie są mi potrzebne.
Rozmawiamy w końcówce listopada. W jakim momencie przygotowań przychodzi automatyzm, kiedy pojawia się świadomość, że to rzucanie zaczyna się układać w dobrą stronę?
W listopadzie zaczynamy od lekkiego sprzętu – teraz rzucam młotem o wadze sześciu kilogramów. To trochę niewygodny sprzęt, bo nawet na tę porę roku jest on już za lekki. Istotną rolę odgrywa technika. Jeśli będę rzucał technicznie dobrze, młot będzie latał na spokojne odległości. To moment przejścia na młot siedmiokilogramowy, czyli sprzęt startowy. Jeśli uda się go opanować, przechodzimy znów na cięższy – dziewięć kilo, dokładamy rzuty ciężarkiem, coraz mocniejszą siłownię… i to wszystko musi się składać w jedność. Myślę, że potrzebuję dwóch i pół, może trzech tysięcy rzutów, abyśmy mogli rozmawiać o jakiejś stabilności. Wtedy jednak zmieniamy trening na siłowni, który bardziej mnie męczy, staję się silniejszy, przez co gorzej czuję sprzęt. Wtedy znów trzeba więcej czasu poświęcić na rzucanie. Wydaje się to proste, że wychodzę rano, idę porzucać, a popołudniu robię siłownię. Ale nie jest tak. Ta cała smykałka polega na tym, by w miarę jak rośnie siła i moc, przekładać to na sprzęt. Lecz takich ludzi potrafiących rozłożyć te obciążenia równo, by wszystko współgrało, jest bardzo mało.
Znany jesteś z intensywnego grania w gry komputerowe. Masz na to teraz czas?
W Karpaczu nie zagrałem ani razu. Tam głównie spałem. Miałem tam ogromny wysiłek. W Spale mam komputer, zdarzyło mi się pograć, ale nie są to “nocne rozboje”. Chwila, dla rozrywki. Jestem bardzo zmęczony. Zaangażowałem się w początek, bo jest on najważniejszy aby nie zrobić sobie krzywdy w dalszej części sezonu. Staram się dużo wypoczywać.
Z ciekawostek: wróciłem do porannych rozruchów, a żeby nie skłamać, ostatni rozruch zrobiłem z osiem lat temu. Zaniechałem kiedyś tej praktyki. To dodatkowe pół godzinki, aby przygotować się do późniejszych treningów, trochę stretchingu, pierwsze ruchy. Wpływa to na samopoczucie. Po śniadaniu mam półtorej godziny przerwy, mam bardzo dużo aktywności. Staram się dostosować trening tak, aby, jak już wejdę w najcięższe obciążenia i największą intensywność rzutową, nie męczyć się, a nie szukać na siłę wolnych dni do odpoczynku.
Rozmawiał
DARIUSZ URBANOWICZ
Fot. Newspix.pl