Barw reprezentacji Polski broniła z przerwami przez kilkanaście lat. Brała udział w mistrzostwach Europy 2009, kiedy polskie siatkarki zdobyły ostatni medal wielkiej imprezy, a w ubiegłym roku dzieliła szatnię z Malwiną Smarzek-Godek oraz Magdaleną Stysiak. Wciąż należy do grona najlepszych libero w kraju, a poza parkietem pełni funkcję pani prezes SPS Sparty Złotów, klubu ze swojego rodzinnego miasta. Z Pauliną Maj-Erwardt rozmawiamy o pechowych turniejach kwalifikacyjnych do igrzysk, mistrzowskim sezonie Grupy Azoty Chemik Police, a także macierzyństwie i przekazywaniu wartości młodym adeptkom siatkówki.
KACPER MARCINIAK: W 2009 roku była pani częścią kadry, która sięgnęła po ostatni medal polskiej reprezentacji kobiet. Rok temu do powtórzenia tego sukcesu, zdobycia brązowego krążka mistrzostw Europy, zabrakło wam jednej wygranej.
PAULINA MAJ-ERWARDT: Wydaje mi się, że mentalna sfera nieco zawiodła i razem z kilkoma innymi czynnikami, złożyła się na niepowodzenie. Szkoda, ale dziewczyny są młode, mają jeszcze czas. Wyciągną wnioski i na kolejnym turnieju będą mogły stanąć na upragnionym podium.
W 2009 roku ludzie doskonale pamiętali jeszcze sukcesy Złotek Niemczyka. Cele stawiano sobie przez to niezwykle wysoko. Obecnie dziewczyny nie mają wokół siebie takiej otoczki.
Fakt, pamiętam, że jedenaście lat temu presja była olbrzymia. Dzięki Bogu, że udało się zdobyć ten medal! To, z jakimi oczekiwaniami podchodziłyśmy do meczów, stawało się wręcz męczące. Dzisiejsza kadra cieszy się większym luzem – co dziewczyny wygrają, jest ich. Mają spokój, nikt się nie czepia, nikt nie wymaga, że z miejsca muszą osiągać sukcesy. To na pewno pomaga.
Powróciła pani do kadry rok temu za sprawą Jacka Nawrockiego, ale już na turniej kwalifikacyjny w Apeldoorn nie otrzymała pani powołania.
Tak trener zdecydował, to sprawa zamknięta. Powiem szczerze, że ten temat nie jest dla mnie istotny.
Czyli reprezentacyjna kariera dobiegła końca?
W kadrze zadebiutowałam w 2005 roku i z krótkimi przerwami byłam w niej do 2019 roku. Gdyby ktoś powiedział, że mam się stawić na zgrupowaniu, to na pewno bym nie odmówiła. Kwestia jest jednak też taka, że kadra staje się coraz młodsza, następuje kolejna zmiana pokoleniowa. Nie myślę więc w kategoriach: czekam na powołanie. Nie lubię się pchać tam, gdzie mnie nie chcą. Ale wciąż jestem czynną zawodniczką, gram w Chemiku i oczywiście całkowicie furtki nie zamykam.
Zarówno w 2012, jak i 2020 roku miała miejsce podobna historia. Bilet na igrzyska wyrwały polskim siatkarkom Turczynki.
Tak, ta Turcja nam jakoś nie leży. Uważam jednak, że powinniśmy były wygrać z Serbią we Wrocławiu (na poprzednim turnieju kwalifikacyjnym, jeszcze w 2019 roku przyp-red), ten mecz znajdował się w naszym zasięgu. Nie trzeba byłoby więc martwić się turniejem ostatniej szansy. Na dobrą sprawę Turczynki też nie były od nas lepsze pod względem umiejętności, ale wykazały wolę walki i nie rezygnowały. Nam w końcówce może trochę zabrakło nerwów. Tak to jest. Ja przez całą karierę walczyłam o igrzyska i mi się nie udało. Ale myślę, że dla tej reprezentacji to dopiero początek przygody.
Po porażce posypały się głosy krytyki w kierunku Malwiny Smarzek-Godek.
Wiadomo, że w takich sytuacjach osoba odpowiadająca za atak będzie miała najgorzej. Uważam, że nie można obwiniać jednostek. Dziewczyny wyszły na parkiet, starały się ze wszystkich sił, walczyły o swoje marzenia. Nie da się powiedzieć, że zabrakło im chęci. To, że Malwina nie skończyła piłki, jaką w teorii powinna, można równie dobrze zrzucić na dziewczynę, która niedokładnie rozegrała albo nie zdobyła punktu w poprzedniej akcji. To jest sport zespołowy. Wygrywa zespół, przegrywa zespół.
Zawsze szuka się bohaterów, a w przypadku porażki – antybohaterów.
Było mi przykro, że Malwina została obwiniona. Nie zasługiwała na to. Porażka była przecież składową wielu rzeczy.
Choćby braku doświadczenia?
Przede wszystkim cała atmosfera, konflikty, do których doszło wcześniej, mogły mieć swoje pokłosie na parkiecie. W tych momentach, kiedy trzeba było się zjednoczyć i zagrać jedną piłkę idealnie, gdzieś wdzierało się nieporozumienie. Tak to wyglądało z mojej perspektywy, że jednak poprzednie wydarzenia zostawiły po sobie żniwo.
Mówi pani o niedawnej aferze, nieporozumieniach na linii trener-siatkarki. Dziewczyny się zmotywowały, aby wyjść na parkiet, ale jakieś problemy wciąż ten zespół dręczyły?
Na pewno nie mówimy o komfortowej sytuacji. Ta cała afera nie została rozwiązana, tak jak to było potrzebne. Spójrzmy na sam fakt, że sprawa wyszła do mediów, tuż przed kwalifikacjami do igrzysk, mimo tego, że nie miała.
Sponsorem Polskiej Siatkówki oraz zespołu Verva Warszawa jest PKN ORLEN
Igrzyska w przyszłym roku ominą zatem polskie siatkarki. Pani walczyła o olimpijską przepustkę w 2012 i w 2016 roku. Wspominała pani, że tamte porażki były trudne do zaakceptowania.
W 2012 roku byłyśmy świetnie przygotowane, miałyśmy mocny zespół, ale nie udało się wygrać jednego, ostatniego spotkania. W takich momentach odechciewa się dalej grać. Wiem, ile wtedy poświęciłyśmy, aby awansować, ciężko było więc pogodzić się z porażką. Natomiast jeśli chodzi o przegraną z Serbią w 2016 roku, to już nieco inna sytuacja. Z biegiem kariery człowiek zaczyna rozumieć, jak sobie radzić mentalnie z niektórymi rzeczami.
Występ na igrzyskach to marzenie każdego zawodnika.
Bez dwóch zdań. Jako sportowiec stawiałam sobie różne cele. Grałam na mistrzostwach świata, na mistrzostwach Europy. Olimpijskiego turnieju jednak brakuje, pozostaje pewien niedosyt. Przeżycie tego wydarzenia, zobaczenie całej otoczki na własne oczy, byłoby nieocenionym doświadczeniem. Widocznie, jak się zawsze śmiałam: nie jest mi to dane.
Ubiegły sezon w barwach Chemika był dla pani bardzo udany, bo zakończył się zdobyciem mistrzostwa Polski. Chyba jednak każdy w klubie wolałby, żeby doszło do tego w inny sposób, nie na podstawie miejsca w tabeli.
Było mi szkoda dziewczyn, które stanęły na podium mistrzostw Polski po raz pierwszy i nie mogły tego świętować w normalnych warunkach, z kibicami. Pamiętam, że po zdobyciu mojego pierwszego medalu, nie było mnie w domu przez dwa tygodnie. (śmiech) Tak się cieszyłyśmy i imprezowałyśmy. Ale i tak w tym roku czułyśmy się spełnione. Pokazałyśmy swoją ciężką pracą, że jesteśmy mocnym zespołem i zasługujemy na mistrzostwo.
W PlusLidze mężczyzn skończyło się bez rozdania medali.
Oni mieli trochę inną sytuację, bo nie rozegrali wszystkich spotkań fazy zasadniczej. Dodatkowo niektóre zespoły miały o jeden mecz mniej. Twardy orzech do zgryzienia, bo każda drużyna mogłaby się poczuć pokrzywdzona. Zawsze też znajdą się zespoły, które liczyły na odkucie się w play-offach. Dobrze, że ja nie mam na barkach rozwiązywania takich sytuacji. Miejmy nadzieję, że kolejny sezon uda się rozegrać bez problemu od początku do końca.
Zatrzymane zostały też rozgrywki pucharu CEV, w których Chemik doszedł do półfinału.
Pamiętam, że kiedy trafiłyśmy w pierwszej rundzie na Galatasaray, to wszyscy nas skreślali. My wierzyłyśmy w zwycięstwo i wygrałyśmy oba spotkania. Potem poszło już z górki, czekał nas dwumecz z francuskim zespołem. Uważam, że ten puchar byłby nasz, ale niestety pandemia pokrzyżowała plany.
Udało się wam natomiast zdobyć Puchar Polski. A w pani ręce powędrowała statuetka dla najlepszej libero. Takie wyróżnienie motywuje do dalszej pracy?
Mam specyficzną pozycję, przez którą nie mogę wziąć ciężaru gry w ataku, a czasami bym w końcu chciała odciążyć moje koleżanki. Staram się jednak robić to w innych elementach. To wyróżnienie na pewno komunikuje, że wciąż gram na zadowalającym poziomie. Człowiek cały czas się uczy, więc liczę, że kolejny sezon w moim wykonaniu będzie jeszcze lepszy.

Paulina Maj-Erwardt po odebraniu statuetki dla najlepszej libero Pucharu Polski z rąk Ireneusza Mazura
Odczuwa pani, że libero często się nie docenia?
Zawsze byłam uczona gry dla zespołu. Nawet kiedy występowałam w juniorskich rozgrywkach jako przyjmująca, to w ten sposób postrzegałam sport. Idea, że zespół jest najważniejszy, jest bliska mojemu sercu. Nigdy się nie wychylałam, żeby być na świeczniku. Ludzie, którzy się znają na siatkówce, doceniają zarówno tę pozycję, jak i moją osobę. Wiadomo, że nie atakujemy widowiskowo z wysokich piłek, ale niektóre obrony też mogą się podobać.
Wspominała pani nieraz, że obecnie po prostu cieszy się grą w siatkówkę. Urodzenie dziecka pomogło zmienić spojrzenie na sport?
Siatkówka nadal jest dla mnie ważna i podchodzę do niej profesjonalnie. Moja mentalność zmieniła się w ten sposób, że dzięki dziecku zaczęłam dostrzegać małe rzeczy i się z nich cieszyć. To się też przekłada na treningi. Nie traktuje ich jako obowiązku, ale kilkugodzinną przerwę w ciągu dnia, podczas której oddaję się mojej pasji. Co do meczów – kiedyś człowiek narzucał sobie presję, ale obecnie jej nie odczuwam i cieszę się każdą piłką.
Wielu sportowców wspominało, że dziecko pomogło im nabrać dystansu do sportu. I to często paradoksalnie przekładało się na wyniki.
Sport to nasze życie, nasza pasja, ale mamy rodzinę i w tym też się spełniamy. W byciu mamą im lepiej człowiek jest zorganizowany, tym lepiej mu się funkcjonuje. Nie mam czasu na rozmyślanie, wielkie analizy. Dzień zazwyczaj wygląda tak, że wychodzę rano i wracam wieczorem. Jestem typowym zadaniowcem, który wyznacza sobie cel i do niego dąży, więc na mnie taka codzienność dobrze działa. I to chyba było w tym sezonie widać.
We wcześniejszych latach kariery miewała pani problem z zadręczaniem się rzeczami związanymi ze sportem, zbytnim analizowaniem porażek?
Ja akurat potrafiłam zachowywać zimną głowę, ale jednak presja otoczenia miała czasami na mnie jakiś wpływ. Jednak z biegiem lat czynniki zewnętrzne przestały mieć znaczenie.
Środowisko siatkarskie akceptuje macierzyństwo u zawodniczek?
Wydaje mi, że to dotyczy każdej dziedziny, nie tylko sportu. Kobiety, które idą na urlop macierzyński albo wracają do pracy po urodzeniu dziecku, nadal bywają źle postrzegane przez pracodawców. Niektóre są zwalniane albo degradowane na stanowiskach. Ja wróciłam do siatkówki, mimo tego, że początkowo tego nie planowałam, ale przekonały mnie słowa typu: “o Jezu, jak ona wygląda, ile przytyła, czy w ogóle da radę”. Chciałam pokazać, że kobieta po ciąży nie jest jakąś kaleką i spokojnie może realizować się w sporcie, grając na najwyższym poziomie. Taki sobie założyłam cel i cieszę się, że udało mi się go zrealizować.
Głosy krytyki, czy wręcz hejtu, często do pani dochodziły?
Na początku. Zanim jeszcze podpisałam kontrakt, słyszałam, że niektórzy nie chcą, żebym grała, bo jestem po ciąży i pewnie, zanim wrócę do formy, miną wieki. Potem natomiast trafiłam do Bielska-Białej, dobrze mnie przyjęto, pokierowano we właściwą stronę i nie napotkałam już żadnych problemów. Ale faktycznie, wcześniej trochę się zdenerwowałam.
Wróciła pani do formy, wróciła do reprezentacji… Takich przykładów można trochę znaleźć, najbardziej jaskrawy na świecie – Serena Williams.
Sama na pewno walczę, aby postrzeganie macierzyństwa w sporcie się zmieniało. Mamy prawo urodzić dziecko i nie mamy całego życia, żeby to ciągle przekładać. Bywa jednak, że dziewczyny myślą: a jeszcze jeden sezon, jeszcze jeden. Sama postanowiłam, że całkowicie poświęcę czas dla rodziny, mimo tego, że nie brakowało mi ofert z klubów. Potem się jednak wszystko poukładało. Jeśli ktoś w jakikolwiek sposób zaczerpnie inspirację z mojej historii, to będzie dla mnie ważne. Najważniejsze, żebyśmy żyli szczęśliwie, po prostu.
Zawodniczki często decydują się na dziecko już po zakończeniu kariery.
Każda kobieta jest inna. Niektóra lepiej doświadczy macierzyństwa w wieku trzydziestu-kilku lat czy dziesięć lat później, a inna będzie się nim cieszyć, mając jeszcze dwójkę z przodu. Czasami jednak ma miejsce ten nacisk zewnętrzny. Od rodziny, prezesa, społeczeństwa. I dziewczyny przekładają tę decyzję. A później mogą mieć jakieś problemy albo przegapić czas, kiedy będą się w tej roli najlepiej realizować. Oczywiście nie mówimy o żadnym obowiązku, tylko o czymś, do czego trzeba być gotowym i traktować to po prostu jako dar i element, który zmieni życie na lepsze.
Cały czas jest pani czołową libero w Polsce, a od niedawna pełni pani funkcję prezesa SPS Sparty Złotów. Nałożyło to trochę nowych obowiązków na głowę?
Pomagają mi mąż oraz ludzie, którzy są w stowarzyszenie zaangażowani. Otrzymuję od nich spore wsparcie. Obecnie mam co prawda nieco więcej czasu, ale w sezonie zajmuję się kwestiami logistyki, rozliczeń – generalnie papierkową robotą. Wszystko zaczęło się od tego, że klub z mojego rodzinnego miasta zaczął się sypać. Postanowiłam przyjąć wyzwanie pomocy siatkówce w Złotowie, a radość, którą widzę u dzieciaków z klubu, sprawia, że absolutnie nie żałuję. Otrzymuje tyle energii, pozytywnych bodźców, że nawet nie odczuwam żadnego zmęczenia.
Jakie są wasze dalsze ambicje, plany?
Patrzę pod tym kątem, że sport kształtuje charakter. Nie wszystkie dzieciaki będą grały profesjonalnie w siatkówkę. Niektóre mogą mieć zaledwie kilkuletnią przygodę, a inne wspaniałą karierę. Ale najważniejsze, żeby znalazły w sobie pasję. Cieszyły się siatkówką, miały dobre podstawy. Bo na dalszym etapie trudno się pozbywać złych nawyków. Liczy się jednak nie tylko aspekt techniczny, ale i mentalny, nad którym też pracujemy. Chciałabym, żeby dziewczyny po wyjściu ze szkoły czuły się pełnowartościowymi kobietami i towarzyszyła im wiara w siebie.
Sport wpaja wiele wartości.
Sport uczy wszystkiego. Teraz mamy grupę, która to naprawdę zauważyła. Miały napisać, co je motywuje oraz jaki wpływ na ich życie ma siatkówka. I wszystkie podały, że oprócz podnoszenia swoich umiejętności, co automatycznie zachęca ich do dalszej pracy, cieszą się, że stworzyły rodziną atmosferę. Mówimy o przyjaźniach na całe życie, które dają nam wsparcie oraz empatię. A w dzisiejszych czasach często jej brakuje. Po prostu walczę, żeby te dziewczyny nie zgubiły się w światowej dżungli, która będzie je czekać w przyszłości.
Po skończeniu kariery chciałaby pani pójść właśnie w tym kierunku?
To jest projekt, który na razie mamy wyznaczony na okres trzech lat. Jeśli pojawią się kolejni ludzie, którzy będą nas w tym wspierać, na pewno będziemy mogli stworzyć coś fajnego. Na tym obecnie się skupiamy, przynosi nam to niemałe szczęście.
ROZMAWIAŁ KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl