Od ośmiu lat jest ważną częścią naszej sztafety 4×400 metrów. Choć nie odpuszczają jej kontuzje, zawsze na najważniejszych zawodach robi swoje – tak jak w Dausze, gdzie w finale pobiegła z rewelacyjnym międzyczasem 49.7 sekundy. Ale z zawodniczką Grupy Sportowej ORLEN Patrycją Wyciszkiewicz rozmawiamy nie tylko tym wyniku. Pytamy o urazy, zmianę trenera, gadanie Igi Baumgart-Witan, atmosferę w kadrze, jej własny salon piękności czy robienie doktoratu, w trakcie którego studenci śpiewają jej “sto lat” po najlepszych występach.
SEBASTIAN WARZECHA: 49.7 sekundy na 400 metrów. Jaki to czas z twojej perspektywy?
PATRYCJA WYCISZKIEWICZ: Bardzo dobry, to na pewno. Taki, który daje mi trochę optymizmu, pokazuje, że mogę biegać szybko nie tylko w sztafecie, ale i indywidualnie. To bodziec do tego, żeby jeszcze mocniej pracować nad sobą i walczyć o czas w okolicach 50 sekund przy starcie z bloków.
Ile mniej więcej trzeba dodać przy starcie z bloków?
Siedem dziesiątych sekundy.
Czyli wyszłaby życiówka poprawiona o prawie sekundę. W momencie, gdy pojawiły się międzyczasy, to byłaś w stanie uwierzyć, że faktycznie tyle pobiegłaś?
Powiedziałam, że uwierzę w to, gdy potwierdzi mi to oficjalnie grono trenerskie. I oni potem powiedzieli, że tak, to faktycznie był bieg poniżej 50 sekund. Natomiast nie rozumiem fenomenu tego międzyczasu. Sama tej sztafety nie zrobiłam, biegłam z dziewczynami. Gdyby one nie pobiegły na równie wysokim poziomie, to pewnie nie miałybyśmy srebrnego medalu mistrzostw świata.
Wynik całej sztafety też był niesamowity…
Same w niego nie wierzyłyśmy. To był spory szok.
Właśnie zastanawiałem się, patrząc na transmisję w telewizji, kiedy bardziej krzyczałyście z wrażenia. Gdy Justyna Święty-Ersetic dobiegała do linii mety czy wtedy, kiedy ukazał się czas i widziałyście, że to rekord Polski?
Pierwsza wielka radość to właśnie moment, gdy Justyna wbiegła druga na metę. Już wtedy się bardzo cieszyłyśmy, że mamy srebro mistrzostw świata. Potem pokazał się wynik Amerykanek na telebimie. Chyba pierwsza zauważyłam, że te wyniki się pokazują i powiedziałam: „kurczę, nie byłyśmy tak daleko, nasz wynik też powinien być bardzo dobry”. I faktycznie był. Pobicie rekordu Polski, na który tyle czekałyśmy i pracowałyśmy, o prawie trzy sekundy, to było duże przeżycie.
Jak pobijać, to z przytupem?
No, a jak, czemu się rozdrabniać? Długo na niego pracowałyśmy. Wiedziałyśmy, że jesteśmy w stanie pobić go indywidualnymi wynikami, ale nie miałyśmy takiego biegu, w którym każda z nas byłaby gotowa na 110%, jak to się stało w Dausze. Tylko się cieszyć. Bieg bardzo dobrze nam się ułożył, zmieniałyśmy pałeczkę zawsze z przodu, bez zbędnego zamieszania. To też na pewno na ten wynik wpłynęło.
Jak było z bieżnią? Katarczycy reklamowali się przecież, że ta jest bardzo szybka i nadaje się do pobijania rekordów. Zresztą faktycznie, trochę ich na tych mistrzostwach było.
W moim odczuciu to bardzo dobra bieżnia. Podobna ma być na stadionie w Tokio, więc bardzo się z tego cieszę. Bo jest naprawdę szybka, fajnie „oddawała”. Bardzo podobało też mi się też to, że stadion był zamknięty, nie wpadał tam wiatr, więc nic nam nie przeszkadzało. Mogłyśmy dzięki temu bardzo szybko biegać. Narzekać mogli pewnie sprinterzy, bo oni lubią, gdy zawieje im nieco w plecy, ale dla nas to były wymarzone warunki.
Po tym wyniku mówiłaś na łamach „Przeglądu Sportowego”, że jeszcze z dwie sekundy spokojnie możecie z niego urwać.
Ja powtarzam, że musimy mierzyć wysoko. Myślę, że jesteśmy w stanie pobiec te dwie sekundy szybciej. Trener też nam to mówi. Więc te okolice 3:20 są w naszym zasięgu. Ten rekord już teraz jest jednak na bardzo wysokim poziomie. Dla nas najważniejsze jest to, żeby podobny bieg dał nam w przyszłym roku medal igrzysk olimpijskich.
Jak zapatrujesz się na rywalizację z USA? Bo mówisz, że trzeba mierzyć wysoko, a w tej chwili wyżej są tylko Stany Zjednoczone. Da się z nimi rywalizować na największych imprezach?
Czy można je pokonać? Każdego można. Usain Bolt też przegrał ostatni bieg, kiedy kończył karierę. Nam udało się raz wygrać z Amerykankami na tych nieoficjalnych mistrzostwach sztafet. To było dla nas spore zaskoczenie. Chciałoby się powiedzieć, że wiara czyni cuda, a my jesteśmy tak zawzięte i zmotywowane do szybkiego biegania, że damy radę dziewczynom z USA, ale musiałybyśmy wszystkie cztery regularnie biegać w okolicy 50,5 sekundy. Bez tego – o ile Amerykanki nie popełniłyby jakiegoś błędu, na przykład w strefie zmian – to na razie są dla nas i całej reszty świata poza zasięgiem.
Zostańmy w Katarze, ale już w nieco innym temacie. Sporo było narzekań na organizację zawodów poza stadionem. Spotykałyście się z jakąś fuszerką? Bo Norwegowie na przykład bardzo narzekali na hotel.
Mieszkałyśmy w dokładnie tym samym hotelu co Norwegowie. Zresztą tak, jak i większość drużyn. Norwegowie po prostu wzięli swoje torby i wyprowadzili się, zanim zdążyli się wprowadzić. Hotel był… można powiedzieć, że robotniczy. Faktycznie był jednak zaniedbany w środku, sporo było wilgoci, grzybów na ścianach. To nie były najlepsze – a nawet można powiedzieć, że najgorsze – warunki, w jakich przyszło nam mieszkać na mistrzostwach świata. Nie ma co się nad tym rozczulać. Jak było widać – w niczym nam to nie przeszkodziło. Błąd popełniła federacja lekkoatletyczna. Bo tu muszę dodać, że Polski Związek Lekkiej Atletyki starał się nam ten trudny pobyt tam ułatwić, żebyśmy nie musiały się przejmować tym, w jakich warunkach przyszło nam mieszkać.
Słyszałem nawet anegdotę o…
Karaluchu przesuwanym z płytki na płytkę?
Dokładnie.
Tak, ta anegdota jest prawdziwa.
Problemy hotelu było widać m.in. w materiale TVP Sport, gdzie sporo rzeczy dokręcała telefonem Iga Baumgart-Witan. Moje pytanie jednak brzmi: jak się mieszka z Igą w pokoju?
Mieszkałam z nią już kilka razy wcześniej, w bardzo różnych okolicznościach przyrody. I na zgrupowaniach, i na imprezach mistrzowskich. Mi się z nią mieszka bardzo dobrze. Prowadzimy podobny tryb życia, o podobnych porach wstajemy i się kładziemy. Myślę zresztą, że z każdą dziewczyną mieszkałoby mi się dobrze, bo wszystkie jesteśmy się w stanie dogadać. Już tyle obozów razem przepracowałyśmy i przebiegałyśmy, że to jest dla nas standard. Nie ma problemu w tym, która z którą mieszka.
Jest coś takiego w sztafecie, że każda z was ma jakąś „rolę”? O Idze zawsze się mówi, że to dusza towarzystwa i odpowiada za rozluźnienie atmosfery. Ty za to masz podobno przypisaną rolę fryzjerki i kosmetyczki w jednym.
To już faktycznie taka przyszyta mi metka. Po karierze sportowej otworzę chyba jakiś salon piękności, skoro w Polskę poszła taka reklama. Muszę to poważnie rozważyć. (śmiech) Co do pytania: każda z nas jest inna. Gdybyśmy były takie same, to te wyniki pewnie nie byłyby tak dobre. Ta mieszanka charakterów jest jednak okej, dzięki niej nie nudzimy się ze sobą. Jakoś się uzupełniamy.
Z salonem musisz uważać, bo we wspomnianym materiale było powiedziane, że robisz to za darmo…
(śmiech) To zależy dla kogo. Gdybym faktycznie coś takiego otworzyła, dziewczyny ze sztafety na pewno byłyby obsługiwane za darmo.
Skoro zahaczyliśmy o zajęcia inne niż biegi, to zapytam: po powrocie do Polski zajrzałaś już na uczelnię?
Tak, dostałam nawet przydział zadań. Teraz jest taki gorący okres, bo mój kierownik katedry jest biegaczem i siódmy rok z rzędu organizuje konferencję biegową dla organizatorów imprez masowych. Już przy tym mam sporo pracy, a cały czas jestem też w trakcie pisania rozprawy doktorskiej. Namnożyło się trochę tych zadań.
Jak to wszystko pogodzić? Ja sam mam problem z wyrobieniem przy magisterce i pracy dziennikarskiej, a ty latasz na zgrupowania, zawody, trenujesz i do tego robisz doktorat.
W studiach magisterskich jest ten problem, że trzeba być na zajęciach. Na studiach doktorskich mam za to tylko pięć zjazdów w semestrze. Wiadomo, że siedzi się wtedy za to w piątki i soboty na uczelni od rana do 18, wyrabiając program. Natomiast sama praca nad rozprawą doktorską przebiega w trybie indywidualnym. Kiedy mam czas, żeby nad tym popracować, to to robię. W tym aspekcie jest to dużo łatwiejsze. Jeśli jednak ktoś nie ma samozaparcia i nie potrafi się motywować do pracy, mógłby mieć problem.
Czyli nie jest już tak, że koniecznie trzeba brać książki na zgrupowania i na tych zgrupowaniach coś wertować, notować, zakreślać?
I tak, i nie. Czasem trzeba, bo gdy piszę rozdziały literaturowe, muszę mieć w tej literaturze poparcie, zgłębić wiedzę. To nie jest jednak takie uczenie się, wkuwanie, jak na studiach licencjackich czy magisterskich. Wciąż jednak to ciężka praca – dużo godzin trzeba poświęcić na czytanie tych książek. A potem trzeba to wszystko jeszcze przeanalizować.
Jako doktorantka musisz czasem prowadzić zajęcia, prawda?
Tak, zgadza się.
I jak studenci reagują? Znają sukcesy, wiedzą o tym wszystkim?
Zależy od grupy. Zdarzają się osoby, które wiedzą i po zajęciach przychodzą, pytając czy ja to ja. Teraz miałam na przykład zajęcia ze studentami drugiego roku finansów i rachunkowości. Bardzo fajna grupa, serdecznie ją pozdrawiam. I oni, po wspomnianej wygranej ze sztafetą USA, weszli do sali, zaczęli mi śpiewać „sto lat” i gratulować. Zdarzały się też takie komentarze, że jak rozdawałam studentom coś do zaliczenia, to z sali szedł głos, że „wysokie mamy to minimum na igrzyska olimpijskie i ciekawe, czy mi się uda je zaliczyć”. (śmiech) Ze studentami mam raczej pozytywne wspomnienia. Dla nich to zresztą też fajne, bo mogą się dowiedzieć, że da się robić dwie rzeczy, spełniając się i zawodowo, i na uczelni. Może to ich zainspiruje do działania.
To prawda, że już w gimnazjum trener powiedział wam: „macie obalać stereotyp, że biegają tylko głupki”?
Tak, dużo osób na początku mojej sportowej drogi mówiło, że mamy się przede wszystkim uczyć w szkole, bo potem nie będzie problemu, żeby załatwić zwolnienie na zawody czy zgrupowania. Powtarzali, że mamy się skupić na nauce, bo w Polsce kiedyś istniało przekonanie, że tylko osoby, które nie są w stanie poradzić sobie w szkole, idą do sportu. Więc się uczyłam. Muszę też dodać, że nie spotkałam na tej drodze nauczycieli, którzy utrudnialiby mi trenowanie. Choć może to przez to, że zawsze miałam świadectwo z paskiem. A to odbierało podstawy do tego, żeby negować moje wybory.
I teraz wyszło na to, że taka Iga stwierdziła: „Patrycja jest tak mądra, że czasem same nie wiemy, co do nas mówi”.
(śmiech) Iga mówi zawsze dużo i nie zawsze racjonalne rzeczy. W pozytywnym tych słów znaczeniu, oczywiście. Żeby nie wyszło, że coś tu jest nie tak. Sama nie uważam, że jestem jakoś wybitnie inteligentna czy mądra na tle grupy. Każda z nas jest. Gosia Hołub jest bardzo inteligentna, posiada sporą wiedzę ogólną. Z każdą osobą z tej grupy da się porozmawiać na wiele różnych tematów – zaczynając od ekonomii, przez inżynierię środowiska, po inne górnolotne rzeczy. Jesteśmy przykładem tego, że można mieć i studia, i spełniać się w sporcie.
Wymieniłaś akurat takie tematy, że pewnie w ogóle bym nie pogadał.
O głupotach też rozmawiamy, nie martw się.
Haha.
Jak przyjdziesz i będziesz chciał pogadać o nowym stroju Justina Biebera czy innych dziwnych rzeczach, to też jesteśmy otwarte na takie zagadnienia. Generalnie to nie jest tak, że na zgrupowaniach omawiamy zagadnienia teorii kwantowej, spokojnie.
A szkoda, z chęcią bym tego posłuchał. A co do stroju Justina Biebera – to inna skrajność, też nie pogadam. Ale z tego co wiem, to z tobą mógłbym choćby o kryminałach?
Tak, choć teraz mam mniej czasu, żeby zaglądać do książek nie związanych ze studiami. Faktycznie jednak, bardzo lubię czytać książki kryminalne.
Wracając jeszcze trochę do tego trajkotania Igi. Sama kiedyś stwierdziła, że gdy spotykacie nowych ludzi i ona włącza się do rozmowy, to potraficie udawać, że jej nie znacie. Przesadza?
Może nie udajemy, że jej nie znamy, ale czasem zerkniemy po sobie takim znaczącym, przeciągłym spojrzeniem. (śmiech) Wiadomo, Iga jest bardzo pozytywnym człowiekiem, ale ma to do siebie, że co w sercu, to na języku. Ma to swoje plusy i minusy, nigdy jednak nie było takiej sytuacji, żeby coś było nie tak. Iga jest gadułą, ale umie zachować się w towarzystwie. To chyba trochę jej sposób na to, żeby poznać nowe osoby, nawiązać relacje. Tym bardziej z ludźmi, którzy są bardziej wycofani. Czyli choćby ze mną. Sporo osób twierdzi po pierwszym kontakcie ze mną, że jestem osobą niemiłą i zamkniętą na poznawanie nowych osób. A to nieprawda. Po prostu każda z nas robi inne pierwsze wrażenie.
To prawda, że to Iga była pierwszą osobą z kadry, która zaczęła z tobą rozmawiać, kiedy zadebiutowałaś w reprezentacji?
Tak, dokładnie. Byłam wtedy juniorką. Poziom 400 metrów w Polsce był wówczas jeszcze dość średni, więc zostałam powołana do reprezentacji na Drużynowe Mistrzostwa Europy. Miałam siedemnaście lat, nie wiedziałam, jak to wygląda. Jeździłam co prawda wcześniej na imprezy juniorskie, ale to była zupełnie inna sprawa. To właśnie Iga podeszła do mnie na lotnisku, przedstawiła się, powiedziała, że będziemy razem biegać. Zrobiła bardzo pozytywne wrażenie. To był, oczywiście, pierwszy kontakt. Potem poznałam się też z innymi dziewczynami i nigdy nie było żadnego problemu. Nie czułam się odrzucona czy dyskryminowana przez to, że jestem młoda. Ale tak, to Iga była pierwsza.
Wróćmy jeszcze na moment do biegu z finału – tam i ty, i Iga mówiłyście, że po oddaniu pałeczki przez dłuższą chwilę nie widziałyście tego, co dzieje się na bieżni. Tak było?
Kiedy dobiegłam, Iga siedziała z boku, patrzyła na mnie i powiedziała: „Wiesz, że ja się boję patrzeć na to, co się tam dzieje”. Na co ja: „No to nie patrz”. (śmiech) Sama byłam tak zmęczona, że nie byłam w stanie patrzeć. Zmiany Gosi nie widziałam, nawet jej nie pamiętam. Wiem, że wzięła pałeczkę i pobiegła, ale co się działo przez te 50 sekund, nie mam pojęcia. Pamiętam za to zmianę Justyny, ale gdzieś tak od jej dwusetnego metra.
Od dwusetnego metra, czyli akurat wtedy, gdy Justyna dała się wyprzedzić Jamajce. Pojawia się wtedy większy stres, gdy widzisz, jak traci pozycję?
Ja wiedziałam, że ona tak zrobi. To osoba, która – jeśli ktoś przed nią biegnie, a ona się „przyczepi” – nie odpuści. Taki ma styl biegania. Widząc końcówkę biegu wiedziałam, że mimo tych wszystkich startów, które ma w nogach, wrócimy z medalem. Super, że to było srebro, a nie brąz. Wszystkie na to pracowałyśmy. Gdyby każda z nas nie pobiegła bardzo dobrze na swojej zmianie, to tego medalu by nie było.
Oglądałaś później ten bieg?
Widziałam go raz. Chyba trzy dni po powrocie do domu. Akurat w TVP Sport były przebitki z finałów. Specjalnie czekałam do ostatniego momentu, czyli do naszej sztafety. Wtedy pierwszy i ostatni raz go widziałam. Póki co.
Chciałem zapytać o komentarz Przemysława Babiarza. Bo wszyscy potem podkreślali, że rozrysował to co do najmniejszego szczegółu.
I całe szczęście, że tak mu się udało! Natomiast następnym razem mógłby komentować tak, żeby Justyna dopędziła Amerykankę i ją wyprzedziła, skoro jest takim jasnowidzem. Justyna zawsze tak biega na tej ostatniej zmianie. Jak ktoś jest sprawnym obserwatorem, to to widzi i wie, jaka jest taktyka na ten bieg. Dało się to przewidzieć.
Zmieńmy temat. Pod koniec zeszłego roku rozpoczęłaś pracę z Tomaszem Lewandowskim. To było podyktowane tylko potrzebą nowych bodźców?
Tak. Znalazłam się w takim momencie życia, że musiałam podjąć jakąś decyzję, żeby dalej się rozwijać. Wspólnie z trenerem Edwardem Motylem doszliśmy do tego wniosku. To była moja inicjatywa, ale trener przytaknął mi i powiedział, że może faktycznie to będzie dobre rozwiązanie. Zawsze życzył mi jak najlepiej, przyjął to dobrze, potem jeszcze kilka razy rozmawiał ze mną czy z trenerem Lewandowskim. Przedstawił mu zresztą całą moją historię: co robiliśmy, czego nie, co działało, jaką jestem osobą… Ta współpraca i to „przekazanie” mnie wypadły bardzo dobrze, w pozytywnych nastrojach. Zresztą z trenerem Motylem mamy bardzo dobry kontakt, jest jednym z moich gości weselnych. To dla mnie bardzo bliska osoba.
To na chwilę odstawmy Tomasza Lewandowskiego, bo skoro wspomniałaś, to wypada spytać. Co jest trudniejsze: przygotowanie się do startu w sztafecie czy przygotowanie wesela?
Sztafeta, zdecydowanie. Weselem, co mogę oficjalnie powiedzieć, w dużej mierze zajmuje się mój narzeczony. Nie mówię, że się w to nie włączam, ale to on nad tym czuwa. Taka jego rola, żeby to wszystko zorganizować i dopiąć na ostatni guzik. Ja mam tu zadanie oddelegowane.
Swoją drogą po ślubie będziesz mieć podwójne nazwisko, prawda? Iga twierdziła, że będą musieli ci je drukować na całym stroju.
Nie wiem, jak oni to zrobią. Już teraz, ze swoim jednym nazwiskiem, mam tyle samo liter na numerku startowym, co Małgosia Hołub-Kowalik z dwoma. Jestem ciekawa, jak to ogarną.
Był kiedyś tak piłkarz, Vennegoor of Hesselink, który na koszulce miał nazwisko pisane takim zgrabnym łukiem. Więc może coś w tym rodzaju?
Nie wiem, czy numer startowy też da się wydrukować łukiem, ale kto wie, może im się uda.
Wróćmy do treningów i Tomasza Lewandowskiego. Wiem, że gdy padają pytania, co się zmieniło, to odpowiadasz zwykle, że „wszystko”.
Dokładnie. Wiadomo, że trudno zmienić jakoś bardzo trening biegowy, gdy cały czas biega się ten sam dystans. Ale zmieniły się na przykład przerwy, długości odcinków, objętość treningu, trening siłowy, całe podejście do tego wszystkiego. To było dla mnie coś nowego, zaczęłam na nowo odkrywać ten sport. Po tym okresie, gdy przyplątywały się kontuzje, a motywacja startowa i ogólna spadały, ta zmiana pozwoliła podbić je do góry.
Teraz – również dzięki tobie – reputacja trenera Lewandowskiego cały czas rośnie. Nawet Adam Kszczot skusił się na jego usługi.
Faktycznie byłam w grupie przed Adamem Kszczotem, ale nie wiem, czy można powiedzieć, że to był jakiś czynnik. Trener Lewandowski jest człowiekiem o wyrobionej reputacji. Nie tylko w Polsce, ale i w Europie czy na świecie. Świadczy o tym choćby to, że gdy wejdzie na stadion na międzynarodowym mityngu, to nie może przejść przez niego jak większość trenerów czy zawodników, bo wszyscy go zaczepiają i chcą porozmawiać. Ma też małą międzynarodową grupę, został również powołany na Puchar Interkontynentalny, który odbywał się w zeszłym roku, jako trener z Europy od biegów średnich. Widać, że docenia się jego kunszt trenerski.
A jaki jest jako człowiek, tak z charakteru? Bo od czasu do czasu zdarza ci się też spędzić z nim chyba czas poza treningami.
Raczej na nich. Trener jest osobą, którą można porównać do kota – chodzi swoimi drogami. Ale te drogi zawsze są splecione z naszymi i to jest fajne. Wiadomo, że ja się trenera musiałam uczyć, a trener musiał się uczyć mnie. Zresztą wciąż tak jest. On twierdzi, że musi mieć do mnie ogrom cierpliwości. Ja sama natomiast uważam, że raczej nie jestem osobą problemową i tyle tej cierpliwości nie potrzeba. (śmiech) Nasze relacje są bardzo dobre, rozumiemy się. Trener jest osobą, która wie kiedy i co człowiekowi powiedzieć. On czuje zawodnika, nie tylko pod względem ustawiania treningu, ale też relacji międzyludzkich.
Jakie są różnice między nim a trenerem Aleksandrem Matusińskim?
Z mojej perspektywy najważniejsza jest taka, że trener Lewandowski jest moim trenerem klubowym, który zajmuje się mną na co dzień, a trener Matusiński związany jest ze sztafetą i Justyną Święty. Nie mam z nim takich bezpośrednich relacji. Natomiast nie mogę powiedzieć, żeby któryś z nich był lepszy, a któryś gorszy. Na pewno mają różne metody treningowe. Nie mogę jednak narzekać na współpracę z trenerem Matusińskim. Jest w stosunku do nas bardzo fair, wszystko jest okej. Bardzo też dba o atmosferę w grupie, buduje ją, trzyma nas razem. To też jego sukces.
Właśnie, bo sztafeta jest o tyle specyficzna, że w sporcie indywidualnym nagle pojawia się rywalizacja drużynowa. Jak wspomniałaś, przez sporą część roku trenujecie osobno. Jak to więc wygląda, gdy w końcu trzeba się przygotować do startu w drużynie? Bo zdarza się to przecież jakieś dwa, może trzy razy do roku.
Na pewno zapominamy wtedy o tym, że jesteśmy rywalkami z bieżni. Stajemy się drużyną. I to nam bardzo dobrze wychodzi, bo potrafimy się świetnie dogadać, nie mamy z tym problemów. Sztafeta jest dla nas czymś ważnym, bo budowałyśmy ją od początku. To nasz wspólny sukces. Tak jak każda z nas indywidualnie pracuje po to, by osiągnąć najwyższe cele, tak razem pracowałyśmy, żeby ta sztafeta była na takim poziomie, na jakim jest teraz. Żadna z nas nie zadziera nosa, wszystkie chcą odnieść sukces i w drużynie.
Nie męczy was już to określenie „Aniołki Matusińskiego”?
Trochę tak. Z mojego punktu widzenia… no kurczę, co tu dużo mówić – trener Matusiński jest szkoleniowcem, który dobiera taktykę i wykonuje te ostatnie szlify nad taktyką, ale każda z nas pracuje ze swoim trenerem klubowym. Z marketingowego punktu widzenia – bo w tym, przez studia, jestem dobra – to jest bardzo trafne i fajne. Natomiast jest to takie trochę… infantylne? Nie mam problemu z tym, że jestem tak określana, ale gdybym mogła wybrać inne sformułowanie, to pewnie bym je rozważyła. Każda z nas jednak już chyba do tego przywykła. Tak, jak były „sreberka” czy „złotka”, tak my jesteśmy „aniołkami”.
Doszły jeszcze – przez Igę – „Grażyny”.
Grażyny są w porządku. Mogłybyśmy być tak nazywane. Mówimy tak zresztą do siebie w grupie. Jedna jest Grażyna, druga Halina.
Wspomniałaś o marketingu. I faktycznie, widać, że to działa. Nawet TVP reklamowało mistrzostwa wami, właśnie jako Aniołkami Matusińskiego, w nawiązaniu do Aniołków Charliego.
Nie da się ukryć, że z dziewczynami jesteśmy rozpoznawalne jako sztafeta, rzadko przez występy indywidualne. Musimy się więc utożsamiać z tą sztafetą, nie mamy wyboru. Fajne było dla nas to, że TVP Sport wpadło na taki pomysł i to my mogłybyśmy być twarzami tego eventu. To było bardzo miłe.
https://www.youtube.com/watch?v=kpe6gVyn2t8
Ten sezon – po zmianie trenera i przygotowaniach w Nowej Zelandii, Afryce i USA – miał być dla ciebie życiowy. I faktycznie, zaczęło się bardzo dobrze, było zwycięstwo w tych mistrzostwach sztafet, wszystko zmierzało w dobrym kierunku, a potem… znowu przypałętał się uraz.
Tak, zaczęłam się nawet zastanawiać, ile będę miała do tego cierpliwości i czy mi jej wystarczy. Ale chyba wystarczy. Trzeba do tego podchodzić rozsądnie, to nie była moja wina. Starałam się robić wszystko, żeby ominęły mnie te urazy. W tym roku i tak było dobrze, bo leczyłam się tylko miesiąc, a nie trzy-cztery, jak to zawsze bywało. Taki mam organizm, nie inny. Nie znosi obciążeń treningowych w taki sposób, w jaki powinien je znosić.
Te moje kontuzje w obszarze od kolana w dół – bo tylko tam się pojawiają – już raczej były wszędzie. Został tylko piszczel w prawej nodze, a on chyba nie ma prawa się złamać ani pęknąć. Więc to chyba była jedna z ostatnich kontuzji, tak sobie to tłumaczę. (śmiech) Podchodzę do tego z humorem, bo nie mam na to wpływu. Dbam o siebie, staram się unikać tych urazów, ale jeżeli coś takiego przyjdzie to wiadomo, że jest mi smutno i coraz trudniej jest się motywować do tego, by się leczyć, wracać do startów i na nowo podjąć tę rękawicę. Motywują mnie do tego jednak bliskie osoby, powtarzają, że tyle razy wychodziłam z gorszych kontuzji, więc i tym razem dam radę. I jakoś to idzie.
Kiedy wspomniałaś o piszczelu, brzmiało to trochę, jakbyś miała gdzieś powieszoną taką wykreślankę…
Tak, tak. Jak ludzie mają takie, wiesz, mapy, gdzie zdrapują sobie miejsca, w których byli, to ja mam coś takiego i zaznaczam sobie miejsca, z którymi miałam problemy. (śmiech)
Mogłabyś też zagrać w takie bingo…
Kontuzji poniżej kolana, tak. Myślę, że bym wygrała.
Bałaś się o występ na mistrzostwach przez ten ostatni uraz?
Pewnie, że tak. Siedziałam w domu na kanapie i widziałam, jak dziewczyny super biegały w Chorzowie czy Bydgoszczy. Wiadomo, że niepokój się wtedy gdzieś wkradł. Bo my przecież ze sobą rywalizujemy, każda chce być jak najlepsza. To, że dziewczyny tak szybko biegają, mnie też napędza do tego, żeby się poprawiać, stawać jeszcze lepszą. A przez to, że nie mogłam tego robić, to czułam psychiczne obciążenie. Choć cieszyłam się z tego, że tak szybko biegają.
Zagryzłam zęby, zasuwałam dwa razy ciężej na tych treningach zastępczych i to przyniosło taki efekt, że na obozie w Belek i w samej Dausze trener zauważył, że moja dyspozycja jest lepsza. Zaufał mi, wpuścił w biegu eliminacyjnym, a tam pobiegłam na tyle dobrze, że to miejsce w biegu finałowym też sobie wywalczyłam. I tak naprawdę – choć wiadomo, po sezonie mam niedosyt biegów indywidualnych, bo w tym roku wychodziły mi słabo – sztafeta była dużą motywacją do tego, by też w kolejnym sezonie się starać i zasuwać.
Wspomniałaś, że pobiegłaś dobrze w eliminacjach. Ale widziałem też, że nieco na ten start narzekałaś.
Bo on nie był jakiś bardzo dobry. Międzyczas zmiany był w porządku, ale gdyby nie pojawiły się w jego trakcie błędy, mógłby być jeszcze lepszy. Miałam tam trochę przepychanek z Jamajką, był też kontakt z Holenderką. Gdyby ona trąciła mnie jeszcze mocniej, mogłoby się skończyć problemem z utrzymaniem pałeczki. Na szczęście wygrało racjonalne myślenie i wszystko skończyło się dobrze.
Kiedy dowiedziałaś się, że pobiegniesz najpierw w eliminacjach, a potem w finale?
Trener mówi nam to zawsze dzień przed startem albo w rano tego samego dnia. O tym, że to ja wystartuję w finale, dowiedziałam się w niedzielę rano. Nie ukrywam, że było to dla mnie, i zaskoczenie, i gratyfikacja, mobilizacja, by pokazać się tam jak najlepiej. Bo wiem przecież, że biegnę tam nie tylko dla siebie, ale i dla wszystkich dziewczyn. Co do eliminacji, mogłam się tego nieco spodziewać, widząc, że dziewczyny szykują się do startów indywidualnych. Trener chciał je oszczędzić.
To, że widzisz Igę czy Justynę w finale indywidualnym, też jest dla ciebie motywacją?
Przede wszystkim to radość. Jak zobaczyłyśmy, że dziewczyny weszły do finału, byłyśmy w sporym, pozytywnym szoku. Cieszyłyśmy się razem z nimi. To pokazuje tylko, że tak jak kiedyś bieganie na wysokim poziomie było szczytem naszych marzeń, tak teraz można biegać w tej światowej czołówce i mieć szanse rywalizacji o indywidualne medale.
Skoro mówisz o dopingowaniu – miałaś możliwość kibicowania Marcinowi Lewandowskiemu? Biegł przecież w ten sam dzień, co wy w finale.
Z trybun nie mogłam mu kibicować. Kiedy biegł, ja już rozgrzewałam się przed sztafetą. Ale na hali rozgrzewkowej były dwa duże telebimy, na których transmitowano na żywo zawody i to, co się dzieje na stadionie głównym. Widziałam więc cały bieg. Zaszkliło mi się oko, bardzo się z jego medalu ucieszyłam. Bo widziałam, jak trenuje, ile w to wszystko wkłada poświęcenia i czasu. Przecież on z dziesięć lat pracował na ten medal, to był szósty finał mistrzostw świata w jego wykonaniu. Chyba też dostałam dzięki temu dodatkową motywację, żeby trenerowi zrobić jeszcze jedną niespodziankę.
„Jak Marcin zdobył, to ja też muszę”?
Raczej „skoro Marcin zdobył, a ja trenowałam tak samo ciężko, to czemu ja bym nie miała tego zrobić?”. Na tej zasadzie. Wiadomo, że trener bardzo cieszy się z tego, że jego zawodnicy są w finałach i na podiach mistrzostw świata.
Skoro o Marcinie Lewandowskim – na treningach jego postawa też motywuje do dodatkowej pracy?
Oj, zdecydowanie. Jak widzę, jak on trenuje i ile serca w tym zostawia… Kiedy nie mam już siły wstać i pójść na kolejny odcinek, to jego postawa czasem pomaga w tym, żeby to zrobić i przekraczać swoje granice. Te, o których myślałam, że już je znam, a okazało się, że jednak nie. Mamy bardzo fajną grupę treningową. Każdy każdego wspiera, motywuje, kibicuje w trakcie treningu. To jest super, bo nie jesteśmy w tym sami. Przede wszystkim trener ma to super rozplanowane, bo mimo że Marcin biega 1500 metrów, Angelika Cichocka 800, a ja 400, robimy to razem. Trener rozplanowuje to tak, że część odcinków biegamy razem, pomagamy sobie, a każdy i tak robi trening do swojej specyfikacji. Na przykład Marcin biega długi odcinek, a ja wchodzę w jego połowie i mu pomagam. Albo na odwrót.
Nie wiem na ile to przez to, że trenujesz z Lewandowskimi właśnie, a na ile to przez to, że kilka lat temu sama coś o tym wspomniałaś, ale regularnie pojawiają się plotki o twoim możliwym przejściu do 800 metrów.
Zobaczymy, co będzie w 2020 roku. Do igrzysk w Tokio na pewno będę biegała 400 metrów, a potem życie pokaże. Trening do 400 metrów jest jednak mocno eksploatujący. Nie mówię, że tak się stanie, ale też nie mówię, że nie.
W 2017 roku, po mistrzostwach świata, dostałaś medal, ale nie stałaś na podium, wręczono ci go po dekoracji. Teraz chyba miło było móc się na to podium wspiąć i dostać to srebro bezpośrednio?
Zdecydowanie tak. To jest w tym wszystkim najważniejsze, żeby móc odebrać ten medal. Mi się bardzo podobało to, co zrobili organizatorzy w Berlinie i uważam, że powinno się to praktykować wszędzie. Tam na podium nie wchodziłyśmy w czwórkę, a w szóstkę, razem z dziewczynami, które biegały w eliminacjach. Bo gdyby nie one, finału by przecież nie było. Warto pamiętać, że ta rezerwa jest zawsze gotowa, żeby stanąć i pobiec. Tak samo przecież się dzieje, gdy są dekoracje siatkarzy czy piłkarzy. Można cały mundial przesiedzieć na ławce, a zostanie się docenionym. Bo atmosferę w grupie tworzą wszyscy, a nie tylko ta jedenastka, która gra. Wiadomo, że to sport drużynowy. My teoretycznie mamy indywidualny, ale w sztafecie tworzymy jakiś team. Uważam, że każda z nas powinna być doceniona na takiej imprezie.
Skoro zahaczyłaś. Z tego, co wiem, nie lubisz piłki nożnej…
To za dużo powiedziane. Nie jestem fanką i nie oglądam żadnej ligi, ale jeżeli grają nasi piłkarze na Euro czy mistrzostwach świata, to siedzę i kibicuję, jak pół Polski. To przecież nasi reprezentanci i warto się na tym skupić. Natomiast zdecydowanie bardziej wolę oglądać siatkówkę.
I o to chcę spytać. Będąc w Dausze miałaś okazję oglądać mecze mistrzostw Europy siatkarzy?
Niestety nie. Mieliśmy zablokowany dostęp z komputera, bo „w kraju, w którym przebywaliśmy dostęp do transmisji nie był możliwy”. A w katarskiej telewizji, oczywiście, tego nie transmitowali. Tym bardziej że nie transmitowali nawet mistrzostw świata, które rozgrywano przecież u nich.
Kończy nam się czas, więc standardowe pytanie: jakie stawiasz sobie cele na przyszły sezon? Zakładając, że już nic nie strzeli i piszczel nie dołączy do tego bingo kontuzji.
(śmiech) Chciałabym pobić rekord życiowy. Niezależnie od tego, co to da, to byłoby super. Postaram się też o to, żeby na igrzyskach w Tokio pobiec indywidualnie. No i, wiadomo, chcemy wywalczyć medal w sztafecie. Bo jesteśmy na to gotowe.
Jakikolwiek czy będzie walka o złoto z Amerykankami?
Każdy medal dla nas będzie ważny, będzie super nawet, jeśli zdobędziemy brąz. Ale jeśli będziemy przekonane, że jesteśmy w super formie i możemy powalczyć o złoto, to żadna z nas nie powie Amerykance na torze: „a nie, sorry, ja tu przyjechałam po srebro, biegnij sobie”. Sama na pewno będę starała się wyszlifować tę formę jak najlepiej i walczyć o miejsce medalowe.
ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix