Muhammad Ali, George Foreman, Joe Frazier i Lennox Lewis – tych wielkich mistrzów wagi ciężkiej łączy to, że zaczynali zawodowe kariery opromienieni złotem igrzysk. Mike Tyson i Evander Holyfield również marzyli o olimpijskich laurach i wydawało się, że mają na to realne szanse – w końcu zawody w 1984 roku zostały zbojkotowane przez mocne boksersko państwa bloku wschodniego. Na ostatniej prostej młodym zawodnikom rzucano kłody pod nogi, ale nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre. Gdy w końcu spotkali się w ringu, zmienili historię boksu. Kto wie – może niedługo zmierzą się ponownie?
Bokserskie początki Tysona to temat przeanalizowany pod każdym kątem. Duża w tym zasługa samego pięściarza, który w autobiografii odsłonił wszystkie karty. Wiemy, że możliwość walki w ringu być może uratowała mu życie, a tajniki szermierki na pięści zaczął poznawać w zakładzie poprawczym. Do statusu legendy prowadziła długa i wyboista droga, ale na szczęście młody Mike trafił na wybitnego przewodnika. Sędziwy Cus d’Amato stworzył ostatnie wielkie dzieło w swoim życiu – prawdziwą ringową “Bestię”. Największych sukcesów podopiecznego miał jednak nie doczekać.
Nie trzeba być historykiem boksu, by dostrzec, że już na pierwszy rzut oka Tysona wiele dzieli od większości legend wagi ciężkiej. Niewysoki, krępy i nabity mięśniami wyglądał na genetyczne dziwadło. Obwód karku – 52 centymetry, do tego blisko 70 cm w udzie i 33 cm obwodu pięści – a to wszystko przy wadze, która w najlepszych latach oscylowała w okolicach 98 kilogramów.
Niedostatki wzrostu (178 cm) i zasięgu ramion (180 cm) rekompensowała niezwykła dynamika i chwilami nadludzka siła uderzeń z obu rąk.
Tyson jednak nie od razu stał się postrachem bokserskiego świata. Miał takie momenty, w których wyglądał na jednego z wielu aspirujących pięściarzy młodego pokolenia. D’Amato wychował go według własnej filozofii, która opierała się na stylu peak-a-boo. Dziś w czołówkach rankingów próżno szukać pięściarzy, którzy boksowaliby w ten sposób. Wymaga on od zawodnika niesamowitej koordynacji, ruchliwości i przygotowania kondycyjnego. Paradoksalnie kluczem jest defensywa – wszystko zaczynało się od rąk szczelnie zakrywających szczękę.
Większość trenerów boksu uważała, że ten styl w kolejnych dekadach zaczął się brzydko starzeć. O ile nadal zapewniał bezpieczeństwo w obronie, tak w ataku coraz trudniej było zaskoczyć przeciwnika czymś wyjątkowym. D’Amato miał wcześniej dwóch wybitnych podopiecznych, którzy walcząc w ten sposób doszli do mistrzowskich tytułów – Floyda Pattersona i Jose Torresa. Tysona najczęściej porównywano z tym pierwszym. Albowiem obaj byli stosunkowo “małymi” ciężkimi.
Igrzyska bez Bestii
Na tle innych szkoleniowców D’Amato wyróżniał się tym, że nie próbował zrobić ze swoich podopiecznych “tylko” dobrych pięściarzy. Równie mocno – jeśli nie bardziej – zależało mu na tym, by nastolatków o trudnych życiorysach nauczyć życia. – Zaliczyłem pod okiem Cusa tysiące rund i nigdy nie słyszałem, by domagał się kombinacji ciosów. Zawsze krzyczał: ruszaj głową, nie zostawaj w środku! Nie ruszasz się! – wspominał Tom Patti, jeden z ostatnich zawodników trenowanych przez D’Amato.
Wychowujący się bez ojca Tyson zobaczył w trenerze autorytet. Zaczął mieszkać w jego domu i żyć według narzuconych zasad. W wolnych chwilach poznawał historię boksu. Wyjątkowo dużo dało mu podziwianie Jacka Dempseya, który w latach dwudziestych XX wieku wychodził do ringu z podobnym gniewem. Mike najwięcej uczył się jednak podczas sparingów. Już jako 15-latek walczył z naprawdę solidnymi zawodowcami.
Pierwsze młodzieżowe medale zdobył w 1981 roku. Poważnym graczem stał się niedługo potem – w 1983 roku wygrał krajowe “Złote Rękawice”, jeden z najbardziej prestiżowych amatorskich turniejów w USA. W kwietniu 1984 roku obronił tytuł startując w kategorii ciężkiej (limit – 91 kg). W niższym limicie 81 kilogramów po złoto sięgnął… Evander Holyfield – jego całkowite przeciwieństwo. Urodzony w Alabamie pięściarz był najmłodszy z dziewięciorga rodzeństwa. Od zawsze sprawiał wrażenie cichego i dobrze wychowanego. Wydawało się, że obaj z Tysonem są na dobrej drodze, by kolejne medale przywieźć z igrzysk w Los Angeles.
By zapewnić sobie przepustkę, trzeba było wygrać dwuetapowe krajowe eliminacje. W czerwcu podczas pierwszego turnieju Holyfield przegrał niejednogłośnie w półfinale i w teorii powinien odpaść z rywalizacji. Tyson szedł jak burza aż do finału, w nim zaś w kontrowersyjnych okolicznościach uległ Henry’emu Tillmanowi. Już w pierwszej rundzie przeciwnik znalazł się na deskach, a w kolejnych trudno było dostrzec jego wyższość. Mimo to sędziowie po trzech rundach w komplecie (5:0) punktowali na jego korzyść.
Miesiąc później doszło do ostatecznej rozgrywki. Dwudniowe zawody w praktyce były dogrywką dla finalistów poprzednich zawodów – by pojechać na igrzyska, trzeba było wygrać dwie walki. Holyfield nieoczekiwanie wrócił do gry za sprawą kontuzji Benniego Hearda, który powinien walczyć w finale. Dzięki temu mógł się zrewanżować Rickowi Womackowi, który miesiąc wcześniej pokonał go minimalnie (3:2) w półfinale. Tym razem stalowe nerwy Evandera wzięły górę – zdołał dwa razy wygrać i ostatecznie to on wywalczył przepustkę, by reprezentować Stany Zjednoczone w kategorii półciężkiej.
Tyson miał mniej szczęścia. O 6 lat starszy Tillman kontrolował drugi pojedynek lewym prostym i wygrał w stosunku 4:1. – Mike był bestią – koniec, kropka! Potrafił się bić od najmłodszych lat. Niektórzy są świetnymi amatorami, ale nie radzą sobie na zawodowstwie. Wszystko zależy od stylu – Mike był po prostu stworzony do ringów zawodowych – wspominał po latach Tillman.
Inaczej zapamiętał to wszystko Cus D’Amato, który zdawał sobie sprawę z tego, jak wielka okazja przeszła właśnie koło nosa. – Igrzyska w Los Angeles byłyby dla Mike’a wyjątkowe. Pięściarze rzadko mają szanse, by wziąć udział w takim turnieju przed własną publicznością, a on zdobyłby złoty medal. Kiedy padasz ofiarą takiego oszustwa, zostajesz poddany ostatecznemu testowi charakteru – komentował rozczarowany wychowawca “Bestii”.
Oszukany we własnym domu
Same igrzyska były popisem Amerykanów, ale chyba nie mogło być inaczej. Po bojkocie turnieju w Moskwie tym razem na “rewanż” zdecydowali się Kubańczycy i Sowieci. Legendarny Teofilo Stevenson stracił w ten sposób szansę na czwarty złoty medal w najcięższej kategorii. Pięściarze z USA w sumie zgarnęli aż 9 złotych medali na 12 możliwych, ale nie wszyscy doceniali ten sukces.
– Pomimo tej całej euforii związanej z machaniem flagami, w związku ze zdobywanymi medalami, igrzyska olimpijskie w Los Angeles były co najwyżej filmową reprodukcją prawdziwych zawodów, którą stworzono w Disneylandzie. Zabrakło sowieckich biegaczy, kubańskich pięściarzy i pływaków z NRD – ubolewał amerykański dziennikarz George Vescey.
Mimo to w Los Angeles rozbłysło kilka wielkich gwiazd. Pernell Whitaker zdobył złoto w kategorii lekkiej, a potem został jednym z najlepszych pięściarzy lat dziewięćdziesiątych na zawodowstwie. Swoje piętno odcisnęli także inni – jak choćby Meldrick Taylor i Mark Breland. Nikt jednak nie zarobił potem takich pieniędzy, jak Evander Holyfield, choć jemu igrzyska przyniosły przede wszystkim rozczarowanie.
Wystarczył jeden rzut oka na turniej kategorii półciężkiej by dostrzec, że Amerykanin nie ma za bardzo z kim przegrać. Wtedy do akcji wkroczył… sędzia. W półfinale Holyfield obijał Kevina Barry’ego i był o włos od wygranej przed czasem w drugiej rundzie. Rywal został ukarany odjętymi punktami i sprawiał wrażenie człowieka, który nie wie gdzie się znajduje. Na 13 sekund przed końcem starcia Evander rzucił na deski rywala. Arbiter najpierw zaczął liczyć, a po chwili… zdyskwalifikował gospodarza za rzekomy cios po komendzie „stop”.
O dalszej walce nie było mowy. Był jednak pewien problem. Powtórki telewizyjne pokazały, że Holyfield najpierw doprowadził do celu feralny cios, a dopiero potem padła komenda. Walkę oglądało na żywo ponad 11 tysięcy widzów, a decyzję przyjęto gwizdami i buczeniem.
– Wygrałeś tę walkę uczciwie
– powiedział przeciwnikowi Barry, a potem podniósł do góry jego rękę przepraszając fanów.
Odwołanie od decyzji nic nie dało i doprowadziło do kuriozalnej puenty. “Pogromca” Holyfielda w praktyce został znokautowany, więc zgodnie z przepisami… nie mógł wystąpić w kolejnej walce. Dzięki temu złoto otrzymał automatycznie drugi finalista – reprezentujący Jugosławię Anton Josipović. Podczas ceremonii triumfator zaprosił pokrzywdzonego gospodarza na najwyższy stopień podium, ostatecznie uznając jego kunszt.
Nastoletni Mike Tyson oglądał olimpijskie zmagania kolegów w telewizji i zastanawiał się nad przyszłością. Miał zaledwie 18 lat. W teorii mógł więc poczekać kolejne cztery lata i spróbować sił na następnych igrzyskach w Seulu 1988. Ten pomysł wisiał w powietrzu, bo pięściarz jeszcze kilka miesięcy po turnieju w Los Angeles boksował z amatorami. W październiku 1984 roku wygrał nawet jeszcze zawody dla amatorów w dalekiej Finlandii.
Długo odwlekane spotkanie
Kilka miesięcy później w końcu zaczął bić się z dużymi chłopcami. Od marca 1985 roku do września 1986 roku zaliczył 27 walk. Wygrał wszystkie i tylko dwóch nie udało mu się rozstrzygnąć przed czasem. Momentami zdarzało mu się walczyć nawet co dwa tygodnie, a takie tempo odchodziło wtedy do lamusa. W kolejnym występie Tyson pobił czempiona federacji WBC Trevora Berbicka, zostając najmłodszym mistrzem w historii królewskiej kategorii. Miał dokładnie 20 lat i 145 dni.
Zbliżający się w tamtym momencie do 24. urodzin Evander Holyfield od kilkunastu tygodni był już mistrzem świata w kategorii junior ciężkiej. Wtedy limit wagi wynosił jeszcze 190 funtów (86,1 kg), a na horyzoncie szybko zaczęło brakować odpowiednich wyzwań. Brązowy medalista igrzysk w Los Angeles jako pierwszy w historii zebrał w tej kategorii wszystkie pasy i zaczął planować zamach na Tysona, który dokonał tego samego w królewskiej kategorii.
Evander przybrał kilka kilogramów mięśni i najpierw sprawdził się z kilkoma mniej wymagającymi przeciwnikami. W lutym 1990 roku wszystko było już podpisane. Tyson (37-0) miał skrzyżować rękawice z Holyfieldem (25-0) w historycznej batalii dwóch niekwestionowanych mistrzów. Mike musiał tylko uporać się z ostatnią przeszkodą, niedocenianym Jamesem “Busterem” Douglasem (30-4-1).
Nie wyszło – w jednej z największych sensacji w historii sportu skazywany na pożarcie pretendent oswoił „Bestię“ jak nikt wcześniej. Evander z pierwszego rzędu oglądał, jak miliony dolarów uciekają mu sprzed nosa. Douglasa znokautował bez większych problemów już pół roku później, ale na Tysona musiał czekać jeszcze sześć długich lat.
Mike nigdy nie zdecydował się na rewanż z “Busterem”. Zamiast tego wybrał… pojedynek z Henrym Tillmanem. Rewanż z człowiekiem, który wybudził go z olimpijskiego snu, był wyjątkowo jednostronny i zakończył się nokautem już w pierwszej rundzie. Po kilku kolejnych zwycięstwach znów pojawił się pomysł walki z Holyfieldem, który wciąż dzierżył wszystkie mistrzowskie pasy. Pojedynek miał się zmaterializować pod koniec 1991 roku, ale Mike najpierw nabawił się kontuzji, a potem trafił do więzienia.
Gdy wrócił do gry zastał nowe realia. Pasy przechodziły z rąk do rąk, a Holyfield od dawna nie był już postrachem. Karty rozdawali inni – Riddick Bowe i Lennox Lewis. Jesienią 1996 roku Tyson znów był mistrzem i wtedy walka z dawnym kolegą wreszcie doszła do skutku. Evander był skazywany na porażkę – kilka miesięcy wcześniej Bowe dotkliwie go pobił, zwycięsko puentując ich wyniszczającą trylogię. Spekulowano, że dawny mistrz ma problemy z sercem i powinien zakończyć karierę, a walkę wziął tylko dla pieniędzy. Mike zarobił 30 milionów, Evander prawie 3 razy mniej.
Ring po raz kolejny zweryfikował wszystko. Okazało się, że dawna “Bestia” ma w sobie nieoczekiwanie dużo pluszu, z kolei Holyfieldowi daleko do łatki “pięściarza skończonego”. Tyson szybko wystrzelał się z amunicji i został zatopiony w 11. rundzie. Choć nie było specjalnych sportowych podstaw do rewanżu, to w puli znalazło się zbyt dużo pieniędzy, by przejść obok takiego pomysłu obojętnie.
Pół roku później spotkali się ponownie – Tyson znów zaksięgował 30 milionów, Holyfield aż 35. To bezprecedensowe wypłaty, które zostały wyśrubowane dopiero po 10 latach. Do dziś nikomu nie udało się przebić tego, co “Żelazny Mike” zrobił wtedy w ringu. Sfrustrowany kolejnymi niepowodzeniami odgryzł rywalowi kawałek ucha. Potem tłumaczył się, że dokonał odwetu za ataki głową, które miały ujść uwadze sędziego.
Jak wiadomo czas leczy rany – tak było i tym razem. Po latach relacje dawnych kolegów wróciły do normy, a pamiętny incydent potrafili nawet obśmiać w reklamie. Połączyło ich to, że boksowali o kilka lat za długo, a mimo to i tak kończyli z boksem jako bankruci. Niewykluczone jednak, że ich rywalizacja doczeka się ciągu dalszego – i to już wkrótce.
Na początku maja Tyson pokazał w mediach społecznościowych fragment treningu, na którym wyprowadza zabójczą kombinację. Oprócz zachwytów nad formą 53-latka pojawiły się nieśmiałe teorie o kolejnym występie. To wszystko przybrało na sile, gdy kilkanaście godzin później Holyfield wrzucił zdjęcie z wymownym napisem “comeback”. Nie można wykluczyć, że starsi panowie dwaj (razem mają 110 lat!) już wkrótce zmierzą się w pokazowym pojedynku, za który znów dostaną miliony.
KACPER BARTOSIAK
Fot. Newspix.pl