Oscar Schmidt. Święta ręka Brazylii

Oscar Schmidt. Święta ręka Brazylii

Łączył w sobie brazylijską charyzmę oraz amerykańską pewność siebie. Jako trzynastolatek zakochał się w koszykówce i już nigdy nie chciał jej porzucić. Podobno był fantastyczny. Podobno był najlepszym zawodnikiem, który nigdy nie zagrał w NBA. Stał się królem igrzysk olimpijskich, mimo że nigdy nie dotarł w nich do półfinału. Miał świętą rękę, ale tworzył głównie dla siebie. Pomnik Oscara Schmidta ma na sobie wiele rys, ale nikt nie ma wątpliwości co do jego wielkości.

Nie przepadał za grą w obronie. Przypominał nieco drzwi obrotowe, to co z jednej strony wpadało, po chwili wypadało. A kiedy zbliżał się koniec lat dziewięćdziesiątych, a on miał już ponad czterdzieści lat, o jakiejkolwiek defensywie nie mogło być mowy. To nie wyraz krytyki, tylko fakt z którego sprawę zdaje sobie sam koszykarz. Pytany przez Grantland o to, jak był w stanie rywalizować ze znacznie młodszymi rywalami, oznajmił: – Nie marnowałem swojej energii. Byłem bardziej precyzyjny, a bronić zaczynałem dopiero w drugiej połowie.

Potrzeba niezwykłej pewności siebie, a przede wszystkim odpowiedniego statusu, aby wypowiedzieć takie słowa. Który inny sławny sportowiec przyznał kiedyś, że celowo nie dawał z siebie stu procent? Nierzetelna postawa w obronie była jego pierwszym grzechem. Drugim było niechętne dzielenie się piłką. Niczym brazylijski napastnik chciał tylko strzelać, tudzież wypuszczać koszykówkę w kierunku kosza. Dość powiedzieć, że w ciągu 38 spotkań na igrzyskach olimpijskich, zanotował zaledwie 35 asyst! A przecież choćby Kobe Bryant, do którego przylgnęła metka wielkiego samoluba, notował w swojej karierze średnio niemal pięć końcowych podań na mecz.

Już w tamtych czasach Oscar bywał krytykowany za swoją łopatologiczną i egoistyczną postawę na parkiecie. Odpowiadał na to: – Jedni są do noszenia fortepianu, drudzy do grania na nim.

On nie był ani tragarzem, ani nawet dyrygentem. Święta ręka została stworzona do wyższych celów.

Wciąż mówimy o wybitnym zawodniku. Według wielu, najlepszym jaki nigdy nie miał okazji zagrać w NBA. Czym zapracował sobie na miano Mão Santa, czyli Świętej Ręki? Rzutem. W koszykówce liczy się wiele elementów, ale w gruncie rzeczy najważniejsza jest umiejętność umieszczania pomarańczowej piłki między obręczą. A Oscar był w tym dobry jak mało kto. Wypuszczał piłkę z bardzo wysokiego pułapu, co w połączeniu z 203 centymetrami wzrostu, sprawiało że zatrzymanie go blokiem graniczyło z cudem.

Jeśli odpalicie sobie powtórki akcji Michaela Jordana, Diego Maradony, czy innych kultowych postaci światowego sportu, będziecie pod niemałym wrażeniem. Nieważne, że minęły dziesiątki lat. Nieważne, że sport od lat osiemdziesiątych zmienił się, a przede wszystkim wszedł na znacznie wyższy poziom. Geniusz jest nieśmiertelny. W przypadku Oscara, nic nie podniesie was z krzeseł. Po prostu, znajdował sobie odpowiednią pozycję, dostawał piłkę i rzucał w kierunku kosza. Piekielnie skutecznie, ale również nieco archaicznie. Jego gra wyglądała jak odtworzona w zwolnionym tempie.

Brazylijczyk nie należał do wybitnych atletów. Nie był szybki, zwrotny czy agresywnie atakujący kosz. Nie dysponował wyskokiem pozwalającym mu sięgać chmur. Jego sylwetka nie przypominała tych stworzonych w siłowniach i laboratoriach NBA. W sporcie liczą się jednak umiejętności. Umiejętności wypracowane setkami powtórzeń. Nie nauczysz się czegoś robić, jeśli nie będziesz tego robił. Oscar nieustannie pracował nad swoim rzutem. Zaangażował w to nawet swoją żonę, której nadał przydomek… “Rebounding Machine”. Maria Cristina Victorino Schmidt biegała za piłkami i podawała je Oscarowi, a ten rzucał i rzucał.

Brazylio, marzenie intensywne, żyjący płomień

Wspomnieliśmy o Kobe’m Bryancie? Tak się składa, że jeden z najsłynniejszych koszykarzy w historii jako młody chłopiec przez siedem lat mieszkał wraz ze swoją rodziną we Włoszech. Wszystko za sprawą ojca, który również był koszykarzem. Jak się okazało, znacznie gorszym od syna. Po ośmiu sezonach spędzonych w NBA, wyjechał grać zawodowo do Europy. Gdyby nie to, młody Bryant prawdopodobnie nie potrafiłby dziś mówić po włosku, a jego idolem nie byłby Oscar Schmidt.

Kiedy NBA znajdowała się w okresie olbrzymiego wzrostu popularności, czarnoskóry amerykański chłopak wpatrywał się z podziwem w białego, powolnego Brazylijczyka. Sympatyzował też z Lakersami, ale dopóki jako nastolatek nie wrócił do Filadelfi, nie miał pojęcia kim jest Michael Jordan. W Europie królowali Aryvydas Sabonis, Drazen Petrovic i właśnie Oscar. Tylko ostatni występował jednak na włoskich parkietach, na których z piłką w przerwach meczów bawił się mały Kobe.

To ciekawe, ale o żadnym z najwybitniejszych europejskich koszykarzy tamtych czasów, nie można powiedzieć że zrobił karierę na miarę swojego potencjału. Petrovic zginął tragicznie w wieku 28 lat w wypadku samochodowym. W momencie kiedy jego przygoda w Ameryce nabierała prawdziwego rozpędu. Sabonis jako 21-latek zerwał ścięgno Achillesa, co w dużej mierze odbiło się na jego mobilności, a problemy z kontuzjami nie opuściły go do końca kariery. Oni jednak w NBA zagrali. Oscar nigdy tego nie doświadczył.

Brazylijczyk nie był ofiarą polityki i autorytarnych rządów, które uniemożliwiały mu wyjazd za granicę. W 1984 roku (tym samym kiedy do ligi trafili Michael Jordan czy Charles Barkley) został wybrany w drafcie NBA przez New Jersey Nets. Od gry w najlepszej lidze świata dzieliła go tylko odległość. Wystarczyło polecieć do Nowego Jorku, pojawić się na treningu, pokazać pełnię swoich możliwości. To jeszcze zrobił. W momencie kiedy klub zaoferował mu kontrakt, na podstawie którego zarabiałby trzy razy mniej niż w Europie, rozmowy można było jednak uznać za zakończone.

Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze? Nie w tym przypadku. Duma Oscara co prawda mocno ucierpiała przez uwłaszczającą ofertę Nets, ale w NBA rzeczywiście nie zagrał z innego powodu. W tamtym czasie zawodnicy występujący w najlepszej lidze świata nie mieli prawa występować w rozgrywkach podlegających FIBA (Międzynarodowej Federacji Koszykówki). Prościej mówiąc, bronić barw swoich reprezentacji na mistrzostwach świata albo igrzyskach olimpijskich. Wielki patriota, jakim był Oscar, nie mógł na to przystać.

Jego ojciec był żołnierzem w marynarce wojennej. Pochodzący z Niemiec dziadek zakochał się w Brazylii i znalazł w niej swój drugi dom. Oscar cenił swój kraj nad życie, a reprezentowanie go w międzynarodowych rozgrywkach od zawsze było jego marzeniem. Realizował je przez ponad dwadzieścia lat. Koszulkę w kanarkowym kolorze założył po raz pierwszy jako dziewiętnastolatek. Po raz ostatni w 1996 roku, kiedy na karku miał już ponad 38 wiosen. – Narodowa kadra nie ma swojej ceny. To duma. To coś dla czego żyjesz – mówił.

W reprezentacji rozegrał w sumie 326 meczów, w czasie których zdobył 7693 punktów. Brał udział w aż pięciu igrzyskach olimpijskich (1980-1996), które trzykrotnie kończył jako najlepszy strzelec turnieju. Imponujące? Mało tego. Podczas swojej kariery rzekomo uzbierał około 49 tysięcy punktów. To liczba nieoficjalna, bo ciężko zliczyć wszystkie kosze zdobyte w ciągu trzydziestu lat tułaczki po ligach brazylijskich, włoskich i hiszpańskich.

Oficjalny jest za to fakt, że Oscar jest rekordzistą punktowym w historii igrzysk. Liczba 1,093 robi wrażenie i prawdopodobnie nigdy nie zostanie pobita. Dla porównania, najlepszy strzelec Stanów Zjednoczonych – Carmelo Anthony, dopisał do swojego konta “zaledwie” 336 oczek. W amerykańskiej kadrze grał z przerwami od 2004 do 2016 roku. Nie pominął w tym czasie żadnych igrzysk. Prosta matematyka mówi nam, że aby wyprzedzić lidera musiałby polecieć jeszcze do Tokio, Paryża, Los Angeles i w pięć innych destynacji.

Oscar zapracował sobie na miano absolutnej legendy igrzysk olimpijskich. Mimo niebywałych umiejętności nigdy nie skończył ich wyżej niż na piątym miejscu. Jak do tego doszło?  Przede wszystkim, Brazylia nie była w tamtym czasie koszykarskim mocarstwem. Z drugiej strony, może gdyby Święta Ręka tworzyła również dla innych, medale nie byłyby jej obce?

Pośród gigantów

Wymienianie trofeów i statystyk bywa nudne, ale wypada poczynić powinność. Oscar uzbierał w sumie szesnaście ligowych tytułów króla strzelców. Osiem w Brazylii, siedem we Włoszech i jeden w Hiszpanii. W 1991 roku został wybrany do grona pięćdziesięciu najwybitniejszych koszykarzy w historii FIBA. Jeśli chodzi o drużynowe osiągnięcia, laurki nie wyglądają już tak okazale. Mistrzem Brazylii został trzy razy – w 1977, 1979 i 1996 roku. W lidze włoskiej i hiszpańskiej nigdy nie kończył sezonu jako triumfator. Przynajmniej jeśli mówimy o ekstraklasie. Dwukrotnie bowiem świętował awans do najwyższej klasy rozgrywek. Jeden z najlepszych koszykarzy w Europie występował w drugiej lidze? Znak czasów.

Podczas igrzysk w Barcelonie zmierzył się z Dream Teamem, nazywanym przez wielu najlepszym zespołem wszech czasów. Mimo tego, że Brazylia sromotnie przegrała spotkanie ze Stanami 82:105, sam Oscar zdobył 24 punkty. Amerykanów pokarał za to pięć lat wcześniej na igrzyskach panamerykańskich. W meczu decydującym o losach złotego medalu, był absolutnie nie do zatrzymania. Zanotował aż 44 oczka, a skazywane na pożarcie kanarki sensacyjnie pokonały faworyzowanych gigantów. Po latach Oscar wspomina to jako największe osiągnięcie w swojej sportowej karierze.

Należy do niego również rekord najdłuższej kariery w zawodowej koszykówce. Zaczynał w latach siedemdziesiątych, skończył w XXI wieku jako 45-latek. Chciał zrobić to rok wcześniej, ale sezon 2002/2003 finiszował w kiepskim stylu. Podczas jego ostatniego (planowo) meczu w karierze na parkiecie wybuchła awantura, w ramach której kilku kolegów z drużyny Oscara zostało wyrzuconych z parkietu. Brazylijczyk zaczął dowcipnie klaskać, co nie umknęło uwadze sędziemu, który oznajmił legendzie koszykówki, że tam są drzwi. I również odesłał go do szatni.

Oscar wrócił więc na swoje ostatnie rodeo, po czym w 2004 roku finalnie zawiesił buty na kołku. Jaki był sekret jego długowieczności? Poza wspomnianym oszczędzaniem się na parkiecie, Oscar absolutnie stronił od alkoholu. Co niespotykane u Brazylijczyka, nie pił również kawy. Jadał za to często i dużo, bo jak sam mówił, potrzebował paliwa. Bez niego ani rusz.

Największego zaszczytu w swojej karierze dostąpił dopiero w 2013 roku. Trafił wtedy do grona najlepszych z najlepszych, czyli Koszykarskiej Hali Sław. Na mównicę zaprowadził go sam Larry Bird. Ulubiony koszykarz Oscara, do którego był zresztą nieraz leniwie porównywany. Podczas przemówienia błyszczał charyzmą, opowiadając o swojej karierze w sposób pełen pasji i humoru. – Zawsze marzyłem żeby to zrobić – powiedział, rozpoczynając swój osiemnastominutowy monolog.

Jego głowę ozdabiał melonik, który był absolutnie nieprzypadkowy. W 2011 roku wykryto u niego guza mózgu. Niedługo później przyszła arytmia serca. Przezwyciężył wszystko. W tym samym roku w którym przemawiał przed największymi gwiazdami koszykówki, lekarze przeprowadzili udaną operację mózgu. Pozostawiła ona skrytą pod nakryciem głowy, bliznę. Jak sam to określił, tamte wydarzenia nie pozostawiły po nim traumy, ani nagłego poczucia jasności i zmiany sposobu myślenia. To prostu coś co miało miejsce i coś z czym trzeba było sobie poradzić. Jeśli żyjesz wystarczająco długo, zaczynają się dziać złe rzeczy.

Nie byłoby dziesiątek tysięcy punktów, setek meczów i masy wyróżnień, gdyby nie odpowiednie geny. Święta ręka dorastała w Brazylii, gdzie królował futbol. Jeden z milionów dzieciaków marzących o byciu kolejnym Pele, okazał się jednak za wysoki na kopanie piłki. Rósł jak na drożdżach, a wieku trzynastu lat odkrył swoją nową pasję, koszykówkę. Niedługo później trafił do klubu i pracował ciężej niż ktokolwiek. A potem zostawał po treningach. I rzucał. I nie mógł przestać.

KACPER MARCINIAK


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez