Lata lecą, a Oscar de la Hoya wciąż pozostaje ważnym punktem odniesienia na mapie bokserskich osobistości. W ostatnich tygodniach były pięściarz rzucił kuriozalne wyzwanie… Conorowi McGregorowi. Jeszcze więcej pisało się o specyficznym sposobie, w jaki traktuje Ryana Garcię (20-0, 17 KO) – jedną z największych gwiazd prowadzonej przez siebie grupy Golden Boy Promotions.
– Daj spokój, stary. Dwie rundy! Zawsze wychodziłem do ringu po to żeby mordować. Spójrz na Conora… Kocham go, gdy bije się w oktagonie – oglądam to cały czas. Ring bokserski to jednak zupełnie inna sprawa – zaatakował w rozmowie z CBS jak za najlepszych lat de la Hoya. Pocisk zaskoczył fanów sportów walki i branżowych ekspertów. Jasne, wszyscy zdążyli się przyzwyczaić do zapowiedzi Oscara, że jeszcze kiedyś wyjdzie do ringu, ale ostatni pojedynek stoczył przecież w 2008 roku!
“Wyzwanie przyjęte” – zareagował krótko i konkretnie McGregor w mediach społecznościowych, ale kilka tygodni potem… zakończył karierę. To wcale nie musi o czymkolwiek rozstrzygać – w końcu Irlandczyk zapowiadał rozstanie ze sportami walki już przy kilku okazjach. Problem w tym, że de la Hoya jeszcze przed tą nieoczekiwaną deklaracją zdążył się zaplątać we własnych zeznaniach.
Dzień po słowach McGregora były pięściarz przyznał, że… wcale nie wyzywał go do walki – po prostu tak sobie teoretyzował. Nie wygląda to dobrze pod względem PR-owym, bo wcześniej zdążył przecież zadeklarować, że jest w życiowej formie. Choć od lat jest na sportowej emeryturze, to podobno codziennie ciężko trenuje w ukrytym miejscu i ma być “szybki i silny jak nigdy”.
Nawet jeśli Oscar opowiada bajki o potencjalnej walce z McGregorem, to o ewentualnym powrocie do ringu mówi ostatnio coraz częściej. Jako inspirację wskazuje… Mike’a Tysona, który wcale do boksu nie wrócił, ale coraz dosadniej to zapowiada. – Ostateczną decyzję podejmę, jak zobaczę go w akcji – przekonuje 47-latek, który w życiu po karierze błądził już wiele razy.
Ameryka wybacza mu jednak wiele – w końcu mowa o pięściarzu, który przez lata był “Złotym Chłopcem” i jedną z największych gwiazd dyscypliny. De la Hoya był nie tylko największą gwiazdą Pay-Per-View – z tym wszystkim wiązał się także poziom sportowy. Magazyn “The Ring” pod koniec lat dziewięćdziesiątych uznawał go za najlepszego pięściarza świata bez podziału na kategorie wagowe przez dwa lata z rzędu.
Walcząc o swoje
Kariera Oscara wystrzeliła jednak dużo wcześniej. Decydujące okazało się wiele czynników – także tych pozasportowych. Pięściarz urodził się w rodzinie, która do USA wyemigrowała z Meksyku tuż przed jego narodzinami. To wiązało się z pewnymi kontrowersjami – de la Hoya przez całe życie był traktowany przez część rodowitych Meksykanów jako ktoś trochę obcy. W praktyce jednak mieliśmy do czynienia ze sportowym produktem idealnym, który przemawiał do przedstawicieli wielu grup demograficznych.
To wszystko nie miałoby jednak znaczenia, gdyby nie talent i umiejętności. Pod względem bokserskim młody de la Hoya był fenomenem. Wychował się pod czujnym okiem ojca – Joel w latach sześćdziesiątych sam próbował boksu, ale bez większych sukcesów. Syn zaczął wyjątkowo wcześnie – pierwsze krajowe turnieje wygrywał już jako 15-latek.
W 1990 roku 17-letni Oscar został mistrzem kraju w kategorii piórkowej i pokazał się na arenie międzynarodowej. Był najmłodszym członkiem bokserskiej kadry na Igrzyskach Dobrej Woli – multidyscyplinarnej imprezie, którą powołał do życia Ted Turner by zasypać polityczne podziały. Nastolatek w wielkim stylu sięgnął po złoto, a wkrótce jego historią zaczęły żyć media – niestety głównie za sprawą rodzinnego dramatu.
Po wygranym turnieju pięściarz musiał się bowiem odnaleźć w nowych realiach. U jego matki wykryto zaawansowanego raka piersi. Na łożu śmierci Cecilia de la Hoya podzieliła się ostatnim marzeniem – o olimpijskim złocie syna. Decydujący akt amatorskiej kariery miał miejsce kilkanaście miesięcy później w Barcelonie. Zanim do tego doszło niewiele brakowało, by Oscar… stoczył pojedynek w Polsce.
Spełniona przepowiednia matki
W styczniu 1992 roku w Białymstoku doszło do meczu Polska kontra USA. Rywale przylecieli w niezwykle silnym składzie – z późniejszymi mistrzami świata zawodowców pokroju Shane’a Mosleya i Shannona Briggsa. De la Hoya wypadł na ostatniej prostej z powodu kontuzji. Zamiast niego pojawił się Patrice Brooks – wicemistrz kraju, który uległ Oscarowi kilka miesięcy wcześniej. W Polsce Amerykanin przegrał jednak z Dariuszem Snarskim.
Podczas igrzysk olimpijskich znów była szansa na pojedynek Polaka z de la Hoyą. Wszystkie plany pokrzyżował jednak Marco Rudolph – mistrz świata z 1991 roku. W Barcelonie w drugiej rundzie był dla Snarskiego bezlitosny, wygrywając wysoko na punkty.
Olimpijski turniej obfitował jednak w niespodzianki. Szybko odpadł między innymi inny mistrz świata – Kubańczyk Julio Gonzalez Valladares. W drugiej rundzie przegrał także kolejny z faworytów – Artur Grigorian, późniejszy mistrz świata w gronie zawodowców. Po dwóch stronach drabinki furorę robiło dwóch 18-latków – Marco Rudolph i Oscar de la Hoya.
Finał długimi momentami był naprawdę wyrównanym starciem. Wszystko rozstrzygnęło się w ostatniej rundzie – Amerykanin rzucił rywala na deski firmowym lewym sierpowym. Rudolph wstał, ale nie doszedł do siebie i zasłużenie przegrał na punkty. Tym samym Oscar zrewanżował mu się za porażkę z MŚ ’91 – Mama była ze mną podczas całego turnieju. Czułem jej obecność w Barcelonie – tłumaczył de la Hoya wiele lat później.
Największy sukces w karierze uczcił pokazem autentycznego młodzieńczego entuzjazmu. W rękach trzymał dwie flagi – amerykańską i meksykańską. Wtedy po raz pierwszy media nazwały go “Złotym Chłopcem” – pseudonim utrzymał się przy Oscarze przez całą zawodową karierę. Ostatnią walką w Barcelonie podsumował wybitną karierę amatorską, na którą złożyły się 234 zwycięstwa przy zaledwie sześciu porażkach.
– Do wywalczenia złota potrzebowałem pewności siebie. W Barcelonie towarzyszył mi jednak także strach przed porażką. Sprawiłem, że to uczucie cały czas było ze mną i dzięki temu nauczyłem się reagować instynktownie. Właśnie przez to stałem się lepszym pięściarzem. (…) Złoto igrzysk to najbardziej wyjątkowy moment w całej mojej karierze. Każdy bokser to powie – nic nie jest w stanie przebić tego uczucia – wspominał de la Hoya.
Droga ekspresowa na zawodowstwie
Złoto przywiezione z Katalonii było dopiero początkiem triumfalnego pochodu. Po kilku miesiącach nastolatek był już zawodowcem i wybrał przyspieszony kurs dojrzewania. Już w piątym występie zmierzył się z doświadczonym Jeffem Mayweatherem (23-2-2). Siedem walk później przyszła pierwsza mistrzowska szansa – de la Hoya zdemolował Jimmy’ego Bredahla (16-0). Wywalczył pas organizacji WBO w kategorii superpiórkowej, ale ta federacja nie była wówczas uważana za pełnowartościowego gracza.
Oscarowi to nie przeszkadzało – tytuł obronił tylko raz, a potem kolejnych wyzwań postanowił szukać w wyższym limicie. Po wkroczeniu na mistrzowską ścieżkę nie było odwrotu – de la Hoya znalazł się na szczycie i postanowił zagościć tam na dłużej. Przełomowy był dla niego 1996 i 1997 rok. Zaczęło się od wygranej z Julio Cesarem Chavezem (96-1-1) – żywą legendą meksykańskiego boksu i idolem kibiców. Kilka miesięcy później Oscar zdominował Miguela Gonzaleza (41-0), innego niepokonanego czempiona z Meksyku.
Druga z tych wygranych była ważna z jeszcze jednego względu – znakomicie sprzedała się w Pay-Per-View. De la Hoya wkrótce został jedną z największych gwiazd HBO. Okazało się, że mimo obaw potrafi dotrzeć do meksykańskiej społeczności w USA – zwłaszcza do nieco zaniedbywanej przez speców od marketingu (ale wyjątkowo licznej) grupy młodych kobiet. Oscar znakomicie to rozumiał – nie miał problemu nawet z tym, by pokazać się w sesji dla magazynu “Playgirl”.
O reklamę było łatwiej, bo cały czas wygrywał. Czasami nieco szczęśliwie – jak w 1997 roku z Pernellem Whitakerem (40-1-1). Według wielu ekspertów był to pojedynek, którego stawką miał być tytuł najlepszego zawodnika w światowym boksie bez podziału na kategorie wagowe. Po dwunastu ciężkich rundach de la Hoya wygrał, ale większość fachowców oglądających to starcie na żywo punktowało wygraną rywala. Najważniejsze, że widzowie dopisali – zysk ze sprzedanych przyłączy Pay-Per-View wyniósł prawie 30 milionów dolarów.
“Złoty Chłopiec” miał jeszcze jeden cenny atut – w przeciwieństwie do wielu mistrzów naprawdę nie bał się wyzwań. Jeśli na horyzoncie pojawiał się groźny rywal, to można było mieć przekonanie, że hitowa walka z udziałem Oscara prędzej czy później dojdzie do skutku. Obok pojedynku z unikanym przez elitę Whitakerem szansę dostali między innymi niewygodny Ike Quartey (34-0-1) i niedoceniany Oba Carr (48-2-1).
Sędziowie patrzą inaczej…
W 1999 roku de la Hoyę w jakimś sensie zgubiła pycha. Felix Trinidad (35-0) był innym niepokonanym mistrzem kategorii półśredniej. Unifikacyjne starcie zostało nazwane przez HBO “Walką Millennium” i przyniosło rekordowe w tamtym czasie dochody. Oscar zaczął znakomicie, ale w drugiej połowie walki… wsiadł na “rowerek”. Bezpiecznie oddawał kolejne rundy, przekonany o wysokim prowadzeniu na punkty. Zdziwił się, gdy ogłoszono werdykt – sędziowie punktowali niejednogłośnie na korzyść rywala.
Większość ekspertów uważała, że de la Hoya nie zasłużył w tej walce na porażkę. Harold Lederman – ekspert stacji HBO – wypunktował remis. Na pocieszenie została wypłata – przegrany zarobił trzy razy więcej niż zwycięzca, inkasując około 25 milionów dolarów. – Domagam się rewanżu! – grzmiał Oscara, ale ta perspektywa nigdy się nie zmaterializowała. Trinidad wkrótce zmienił kategorię wagową, więc trzeba było poszukać nowych wyzwań.
Nie było to trudne zadanie. W wadze półśredniej pojawił się niepokonany Shane Mosley (34-0), który w czasach amatorskich dwukrotnie pokonywał de la Hoyę. “Złoty Chłopiec” znów miał do podniesienia gigantyczne pieniądze – 15 milionów dolarów. Kolejny raz spotkał jednak równorzędnego rywala, którego efektywny styl bardziej przemawiał do sędziów. Walka potrwała 12 rund, a po wszystkim znów ogłoszono niejednogłośny werdykt na korzyść rywala.
– Jeśli Oscar chce tego rewanżu, to go dostanie. Muszę pamiętać, że on też dał mi szansę, a nie musiał tego robić – tłumaczył po walce skromny Mosley. Do drugiej walki doszło jednak dopiero ponad trzy lata później. Tym razem wydawało się, że de la Hoya zrobił wystarczająco dużo, by wygrać. Wszyscy trzej sędziowie punktowali jednak 115:113 na korzyść przeciwnika. – Coś strasznego! Nie tego oczekujemy od boksu… Coś tu musiało się wydarzyć za kulisami – przekonywał George Foreman, który komentował ten pojedynek w HBO.
W sporcie jednak suma szczęścia najczęściej wychodzi na zero – Oscar też się o tym przekonał. W kolejnym występie zaatakował tron kategorii średniej. Felix Sturm (20-0) miał być jednak tylko przetarciem – wszyscy zacierali ręce na walkę z Bernardem Hopkinsem (43-2-1), który wystąpił podczas tej samej gali. Wyniki zostały więc w jakimś sensie rozpisane na długo przed wyjściem do ringu. Sturm dominował w większości rund, ale tym razem wszyscy sędziowie punktowali minimalnie na korzyść gwiazdy.
Dzięki dyskusyjnemu werdyktowi bezprecedensowa unifikacja stała się faktem – Hopkins i de la Hoya wnieśli do ringu komplet mistrzowskich pasów. Oscar za ten występ zarobił 30 milionów dolarów, ale uległ starszemu przeciwnikowi. Walkę rozstrzygnął lewy na wątrobę, po którym “Złoty Chłopiec” dał się wyliczyć. Mimo wszystko pozostał w boksie, ale bardziej dla pieniędzy niż dla kolejnych wyzwań.
Skok na kasę z Floydem
Choć z ringu podniósł już ponad 100 milionów dolarów, to mógł liczyć na jeszcze więcej. Skokiem na bank było starcie z Floydem Mayweatherem (37-0). Pojedynek był przełomowy z wielu względów. W jakimś sensie doszło do zmiany warty – ustępująca gwiazda Pay-Per-View spotkała się z niepokonanym młodym mistrzem, który znajdował się na fali. Po twardej i wyrównanej walce dwóch z trzech sędziów wskazało na Floyda, ale to Oscar zarobił więcej – grubo ponad 50 milionów dolarów. W tamtym momencie była to największa pojedyncza wypłata w historii boksu!
Po wszystkim znów mówiło się o rewanżu, ale po raz kolejny do takiej walki nie doszło. Tym razem przez decyzję Mayweathera, który postanowił zakończyć karierę – ale tylko na kilkanaście miesięcy. De la Hoya nie czekał i zdecydował się na inne wyzwanie. Manny Pacquiao (47-3-2) podbijał kolejne kategorie wagowe, ale wydawało się, że Oscar będzie dla niego po prostu zbyt duży. W ringu okazało się, że jest zupełnie inaczej – Filipińczyk brutalnie porozbijał rywala i wygrał przed czasem.
To był koniec zawodowej kariery “Złotego Chłopca”. Analizując chłodno jego dokonania trzeba stwierdzić, że nawiązał do swojego pseudonimu. Odchodził jako największa gwiazda boksu pod względem komercyjnym. Wystarczy powiedzieć, że do 2008 roku tylko cztery walki odbywające się poza kategorią ciężką sprzedały ponad milion pakietów Pay-Per-View w USA, a de la Hoya wziął udział w każdej z nich!
Karierę kończył z bilansem 39-6 (32 KO). Aż 29 razy brał udział w pojedynkach, których stawką były mistrzowskie pasy. W okolicach bokserskiej elity znajdował się nieprzerwanie przez 14 lat! Przez połowę tego okresu magazyn „The Ring” klasyfikował go w TOP 10 najlepszych pięściarzy świata bez podziału na kategorie wagowe. Oscar pozostał przy boksie – powołał do życia grupę Golden Boy Promotions, która jest jednym z najważniejszych graczy na scenie promotorskiej. Silny charakter Oscara co i rusz wpędza go jednak w wizerunkowe kłopoty.
Gwiazdy na krótkiej smyczy
Największym echem odbiła się pewna niecodzienna sesja zdjęciowa. W 2007 roku sieć obiegły zdjęcia dawnego mistrza w bokserskiej pozycji, ale… przebranego za kobietę. Fotomontaż? Początkowo tak tłumaczono ten wybryk. Po pewnym czasie de la Hoya przyznał jednak, że nietypowy pomysł był mocno podlany alkoholem i podsypany kokainą. Z tym narkotykiem miał zresztą poważny problem. Do tego stopnia, że musiał przerwać promocję walki największej gwiazdy swojej grupy – Saula “Canelo” Alvareza. Okazja była wyjątkowa, bo młody zawodnik próbował pomścić swojego mentora w starciu z Mayweatherem.
Oscar nie obejrzał tej walki, ale nie wyszedł do końca na prostą. W 2017 roku został złapany za kierownicą w stanie nietrzeźwości. Kilka miesięcy później miał znów sięgnąć po kokainę. Być może to właśnie używki stoją za kontrowersyjnymi pomysłami pięściarza, który w tym okresie publicznie zaczął snuć wizję… rzucenia wyzwania Donaldowi Trumpowi w najbliższych wyborach prezydenckich.
Polityka chyba nie jest drogą dla kogoś, kto tyle w życiu nawywijał. “Złoty Chłopiec” ma na koncie nie tylko narkotyki i dziwaczne sesje. Doczekał gromadki dzieci z wieloma kobietami, ale tajemnicą poliszynela jest, że wobec niektórych partnerek stosował przemoc fizyczną. Regularnie potrafił także pogubić się w biznesie. Relacje z “Canelo” z czasem stały się wręcz lodowate. Obu łączy tylko biznes – ostatnio robią go z platformą streamingową DAZN.
De la Hoya z coraz większym trudem kontroluje także młodzież. Ryan Garcia (20-0, 17 KO) to wschodząca gwiazda boksu oraz Instagrama – 20-latka śledzi na tej platformie już ponad 6,5 miliona obserwujących. W większości to także młode dziewczyny, więc analogie z początkami pięściarskiej kariery promotora nasuwają się same. Współpraca dwóch ludzi o mocnych charakterach nie jest jednak łatwa.
Obiecujący zawodnik za pierwszy występ po pandemii zażądał wypłaty wynoszącej około 500 tysięcy dolarów. Promotor tylko popukał się w czoło i zaoferował 200 tysięcy – to minimum określone w podpisanym przez Garcię kontrakcie, które w nowych realiach wydaje się zresztą dość logiczne. Przeciąganie liny trwało kilka tygodni, ale zakończyło się niekorzystną dla młodego pięściarza deklaracją i medialnym szumem.
“Zespół Ryana zdecydował, by nie akceptować oferty walki 4 lipca. W związku z tym nasza pierwsza gala po pandemii odbędzie się pod koniec tego miesiąca, a w walce wieczoru wystąpi przyszłość boksu – Vergil Ortiz” – napisał De La Hoya na Twitterze. “Ale wiesz, że powinieneś być moim promotorem, a nie hejterem?” – zareagował Garcia. Doradcy pięściarza próbowali załagodzić sytuację, ale jak w znanym dowcipie – niesmak pozostał.
Co dalej? Sytuacja jest tym bardziej absurdalna, bo Garcia kilka miesięcy wcześniej… przedłużył kontrakt promotorski z grupą Golden Boy Promotions. W sukurs zwaśnionym stronom przyszła federacja WBC, która wyznaczyła młodego pięściarza do walki o tytuł tymczasowego mistrza świata. Rywalem będzie Luke Campbell (20-3, 16 KO) – mistrz olimpijski z Londynu i niedawny rywal Wasyla Łomaczenki (14-1, 10 KO). Jeśli pojawią się odpowiednie pieniądze (a w takim wypadku raczej powinny), to De La Hoya i jego młody podopieczny znów zaczną grać do jednej bramki. Aż do kolejnej awantury…
KACPER BARTOSIAK
Fot. Newspix.pl