29 lutego 2020 roku, Atlanta. Właśnie trwają amerykańskie kwalifikacje olimpijskie w biegu maratońskim do igrzysk w Tokio. Dwie godziny i piętnaście minut – tyle wynosi krajowe minimum kwalifikacyjne w standardzie A. Na ponad dwustu czterdziestu zawodników uczestniczących w biegu, wypełnia je dziewiętnastu. W tym on – legenda. Weteran. Mentor. Ale również sportowiec niespełniony. Bernard Lagat.
Kończy się tam, gdzie mogło się rozpocząć
Na igrzyskach w Tokio go nie zobaczymy, ale w błędzie jest ten kto myśli, że biegacz pochodzący z Kaptel tylko odcinał kupony od swojej kariery wożąc się wyłącznie na nazwisku. Choć od dawna nie był żadnym dominatorem, to wciąż bardzo profesjonalnie podchodził do swojej pracy. Trenował z samym Eliudem Kipchoge – złotym medalistą z Rio de Janeiro oraz pierwszym człowiekiem, który ukończył królewski dystans w czasie poniżej dwóch godzin. Bieg kontrolny na trzydzieści kilometrów Lagat zakończył z zaledwie sześćdziesięcioma sekundami straty do najlepszego maratończyka w historii. To wtedy stwierdził, że jest gotowy do walki o udział w swoich szóstych igrzyskach.
Kenijczyk z amerykańskim paszportem co prawda spełnił podczas amerykańskich kwalifikacji warunki czasowe – wybiegał 2:14:23 – ale ogólnie w biegu zajął osiemnaste miejsce, a do Tokio pojedzie tylko trzech zawodników. Jednak taki wynik i tak jest ogromnym wyczynem. Lagat w dniu startu miał czterdzieści sześć lat. Sportowcy w jego wieku zwykle od dawna przebywają na zasłużonych, sportowych emeryturach. On zdecydował się na zawieszenie butów na kołku dopiero po tym, kiedy nie wyszło mu w Atlancie.
To miasto może kojarzyć mu się z innym niepowodzeniem. Bo przecież na igrzyska w Atlancie w 1996 roku – które byłyby pierwszymi w jego życiu – nie pojechał. Miał dwadzieścia dwa lata, więc już wtedy nie był juniorem. Studiował informatykę na Uniwersytecie Rolnictwa i Technologii im. Jomo Kenyatty w Nairobi, a jego marzeniem był wyjazd na amerykański turniej. Wystartował nawet w kenijskich próbach przedolimpijskich, dostał się do finałowego biegu na 1500 metrów, ale w nim już przepadł. Ukończył go na siódmej pozycji. Potem tłumaczył, że wykręcenie dobrego czasu w półfinale kosztowało go zbyt wiele sił, ale zwracał uwagę też na inną rzecz.
– Moi rywale mieli modne buty i ładne ciuchy. Ja startowałem w starych, podarowanych kolcach – wspominał po latach swój występ. Kolce podarowała mu siostra, Mary, jego pierwsza i być może największa inspiracja, która sama biegała. W późniejszych latach dokładała się Lagatowi do czesnego w szkole – tak bardzo w niego wierzyła.
Choć czas osiągnięty w półfinale (3:37.7) przekreślał jego dobry występ w finałowym biegu, to jak na ironię zapewnił mu w roku olimpijskim wyjazd do Stanów Zjednoczonych… ale nie na igrzyska. Ówczesny trener Bernarda załatwił mu miejsce na waszyngtońskim uniwersytecie stanowym, gdzie przebywało już kilku innych kenijskich biegaczy. Z igrzyskami w Atlancie miał zatem tyle wspólnego, że w telewizji oglądał finał biegu na 1500 metrów. Noureddine Morceli walczył w nim o złoto ze wschodzącą gwiazdą biegów średniodystansowych i rówieśnikiem Lagata – Hichamem El Guerroujem. Chociaż Morceli był trzykrotnym mistrzem świata, to Marokańczyk dorównywał mu osiąganymi czasami. Ale przed wejściem w ostatnie okrążenie popełnił błąd. Zahaczył o bardziej doświadczonego, biegnącego z przodu rywala i upadł. Tym sposobem prysły jego marzenia o medalu.
Cztery lata później Lagat i El Guerrouj kwestię złotego medalu igrzysk olimpijskich mieli rozstrzygnąć pomiędzy sobą.
Lagat vs El Gerrouj, starcie pierwsze
Bernard przez czas między igrzyskami studiował we wspomnianym Waszyngtonie, z powodzeniem reprezentując go w rozgrywkach ligi NCAA. W końcu miał dobre warunki treningowe, ale był na zupełnie innym etapie kariery od Hichama. Jego rywal w tym okresie rozpoczął swoje rządy na dystansie 1500 metrów, bardzo niechętnie dzieląc się zwycięstwami z resztą stawki. W latach 1997-2000 przegrał zaledwie dwa biegi, w jakich dane mu było wystartować. Ustanowił wtedy rekordy świata w biegach na 1500 i 2000 metrów oraz jedną milę. Każdy z nich do dziś nie został poprawiony.
Zastanawiacie się zapewne, które z dwóch startów Marokańczyk mógł przegrać. Pierwszy z nich miał miejsce w Japonii, podczas finałów Grand Prix IAAF w 1997 roku, drugi trzy lata później w australijskim Sydney.
W idealnym scenariuszu na film doszłoby do sytuacji, w której pokonywać Hichama zacząłby Bernard Lagat. W olimpijskim finale w Sydney wszystko wskazywało jednak na Marakończyka. Szczególnie że jego kolega z kadry – Youssef Baba – zrobił rzecz niespotykaną. W olimpijskim finale zdecydował się wejść w rolę pacemakera faworyzowanego Guerrouja, dyktując tempo przez ponad połowę biegu.
Ale za dwoma Marokańczykami trzymali się Kenijczycy – Bernard Lagat oraz Noah Ngeny. Pierwszy z nich w roku olimpijskim był już coraz bardziej rozpoznawalny, jednak to drugi podczas igrzysk imponował formą. Zachował więcej sił i na finiszu – jako dwudziestodwulatek – utarł nosa prowadzącemu przez sporą część dystansu El Gerroujowi. Lagat musiał zaś zadowolić się trzecim miejscem.
Jeśli porównamy ten bieg z późniejszymi występami, zobaczymy największą zaletę Bernarda. Po Sydney jego trener James Li postanowił wyrobić w nim cechę, która stała się dla niego wręcz charakterystyczna – zabójczy finisz. To końcówka biegu miała być najpotężniejszą bronią w drugim olimpijskim starciu naszego bohatera z genialnym Marokańczykiem.
„…mała cząstka mnie wciąż wierzy, że wygram”
Cztery lata do kolejnych igrzysk upłynęły tak podobnie, a jednak tak różnie w porównaniu do okresu pomiędzy Atlantą a Sydney. Na pięćdziesiąt siedem startów w latach 2001-2004 El Guerrouj meldował się na mecie pierwszy aż czterdzieści siedem razy. A dodajmy, że wpadł wtedy na szalony pomysł zdobycia złotych medali na igrzyskach zarówno w biegu na 1500, jak i 5000 metrów. Ta druga konkurencja była dla niego nowa i to w niej poniósł więcej porażek. Jeśli jednak ograniczylibyśmy się tylko do występów na 1500 metrów, Marokańczyk zaledwie dwa razy musiał uznać wyższość rywali.
Jeden z nich miał miejsce podczas mityngu w Zurychu – na dwa tygodnie przed igrzyskami. Przegrał wtedy właśnie z Bernardem Lagatem. I tu zaczynają się różnice. Kenijczyk – wtedy wciąż reprezentował swój macierzysty kraj – był już innym, bardziej kompletnym zawodnikiem. A przecież jeszcze do niedawna Lagat mógł czuć się niczym Adaś Miauczyński w filmie „Nic śmiesznego” – ciągle drugi. Swoją drogą, tu mała dygresja w formie ciekawostki – główny bohater tego dzieła jako pierwszy przykład „osiąganych” przez siebie drugich miejsc podaje… bieg na 1500 metrów. Ale na największy szacunek zasługuje to, że Bernard wciąż nie dawał za wygraną.
Do Aten przyjechał zawodnik, który w końcu po wielu próbach, dwa tygodnie przed najważniejszym turniejem dopiął swego. Udowodnił, że Hicham El Guerrouj nie jest niepokonany. Na igrzyskach obaj spotkali się na bieżni dopiero w finale. Tym razem to Lagat miał większe wsparcie – grupa kenijska mocno rozpoczęła wyścig, a przewodził w niej Isaac Kiprono Songok, pochodzący z Kaptel – rodzinnej wioski Lagata.
Jednak od drugiego okrążenia to mistrz z Maroka postanowił nadać tempo biegu. Za nim ruszył Bernard, więc wiadomo było pomiędzy kim rozstrzygnie się walka o złoto. El Gerrouj przyspieszył na ostatnich trzystu metrach, ale Kenijczyk nie odpuszczał, wyczekując swojej szansy. I taka nastąpiła – na ostatniej prostej delikatnie wyprzedził Hichama. Obaj biegli bark w bark, ale z minimalną przewagą Lagata. Lecz wtedy w sobie tylko znany sposób El Guerrouj odparł atak wbiegając na metę zaledwie o jedenaście setnych sekundy szybciej od swojego rywala. Jedenaście setnych. Na dystansie tysiąca pięciuset metrów to jest nic. Wystarczyłby jeden dłuższy krok lub różnica w kolejności ich stawiania względem rywala – a obaj biegli jakby byli zsynchronizowani – i Lagat mógłby to wygrać. Koniec końców, złoty medal wywalczył El Guerrouj, który w Atenach dokonał rzeczy wielkiej – cztery dni później dołożył drugie złoto w biegu na 5000 metrów. Kenijczyk, który ostatni raz reprezentował ten kraj na igrzyskach – posiadał również obywatelstwo amerykańskie i od 2005 roku biegał dla tego kraju – musiał zadowolić się srebrem.
Sam zainteresowany mówił, że oglądał ten bieg setki, jeśli nie tysiące razy. Za każdym razem charakterystycznie pochylony do przodu (na pewno znacie tę pozę, kiedy oglądacie, coś co wywołuje w was emocje). I zawsze miał tę samą, złudną nadzieję.
– Za każdym razem mała cząstka mnie wciąż wierzy, że wygram – powiedział swego czasu w artykule do magazynu Runner’s World.
Mężczyzna plemienia Nandi
Oczywiście, można powiedzieć że drugie miejsce to również świetny wynik. Ale nie dla kogoś o ambicjach Lagata. W 2001 roku podczas zawodów rozgrywanych w Brukseli przebiegł 1500 metrów w czasie 3:26.34 – zaledwie o 34 setne sekundy wolniej od rekordu świata El Guerrouja. Ten wynik do dziś czyni go drugim najszybszym biegaczem w historii tej konkurencji. Nie zgadniecie na której pozycji zameldował się wtedy na mecie oraz kto przebiegł przed nim… Więc z jednej strony były świetne wyniki. Z drugiej – mogła w nim narastać frustracja, po której wielu ludzi dałoby za wygraną. Tu pomogło wychowanie Bernarda.
Pochodzi on z plemienia Nandi – jest to szczególna grupa etniczna, która zajmuje się głównie pasterstwem, a w latach minionych trudniła się również… kradzieżą bydła. Według relacji Brytyjczyków, których kolonią była dawniej Kenia, ichniejsi rabusie potrafili w ciągu jednej nocy przemierzyć wiele mil, ukraść drogocenne krowy i tej samej nocy wrócić z nimi do swojej wioski. Oczywiście, obecnie ten proceder praktycznie nie występuje, jednak członkowie plemienia posiadają idealne geny do uprawiania biegania. W dodatku ziemie, które zajmują są położone około dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Te dwa czynniki stanowią najlepszą możliwą podstawę do stworzenia świetnego biegacza.
Ale Nandi to nie tylko geny i warunki geograficzne. To również tradycja i kultura, która w szeroko pojętej cywilizacji zachodu byłaby nie do zaakceptowania. Na przykład plemię cały czas kultywuje rytuał obrzezania nastoletnich chłopców. Mężczyznami stają się wtedy, kiedy przejdą przez ów rytuał nie zdradzając oznak bólu. W przeciwnym razie nadaje im się imię Kipitet – są uważani za tchórzy, którzy tracą prawo do założenia rodziny. Taki rytuał w wieku czternastu lat przeszedł również Bernard Kipchirchir – bo tak brzmiało jego nazwisko przed obrzezaniem. Dopiero po nim został uznany za mężczyznę, mogącym mienić się synem Lagatu.
– Kiedy nie jesteś już chłopcem, musisz być twardy. Bez względu na to, jak bardzo coś jest bolesne, musisz to przyjąć. Widziałem to u obojga moich rodziców. Wystarczyło ich obserwować, by nauczyć się wytrwałości. Jednak najważniejszą rzeczą w społeczeństwie Nandi nie jest po prostu trwanie. To również znalezienie odpowiedniego rozwiązania – mówił Lagat po latach.
Ponadto w Nandi obowiązuje ścisła hierarchia społeczna – starsi ludzie są bardzo poważani, traktowani jak drogowskazy i źródła wiedzy. I w taki sposób przez całą swoją karierę postępował również Lagat. Nigdy nie bał się korzystać z doświadczeń tych, którzy zjedli zęby na bieganiu. Cały czas miał głowę otwartą na rozwój. Te wszystkie czynniki zahartowały go nie tylko jako sportowca, ale po prostu jako człowieka.
Takie wychowanie pomogło mu przetrwać 2003 rok, kiedy przed mistrzostwami świata w Paryżu został zdyskwalifikowany. To były dla niego ważne zawody – zaprosił na nie swoich rodziców, dla których była to pierwsza podróż poza Kenię. Aż tu nagle przeżył szok – jego próbka A pobrana podczas kontroli antydopingowej wykazała obecność EPO w organizmie. Lagat utrzymywał swoją niewinność, ale to i tak był dla niego ogromny cios – zhańbił się na oczach własnej rodziny. Próbka B potwierdziła jego niewinność, jednak do czasu jej otwarcia upłynęło pięć tygodni. Mimo wszystko pozbierał się po tym ciosie i postawił sobie za cel by wrócić silniejszym. Od tego momentu psychicznie już nic nie było w stanie go złamać.
Chociaż w 2008 roku, na trzecich kolejnych igrzyskach Lagata, los wystawił go na następną próbę.
Stopniowanie medali – brąz, srebro, nic
Po zdobyciu podwójnego złota, Hicham El Guerrouj postanowił zakończyć sportową karierę. Odchodził jako legenda i jeden z najwybitniejszych biegaczy średniodystansowych w historii. W takim wypadku Lagat z miejsca urósł do rangi faworyta do ostatecznego triumfu na następnych igrzyskach w Pekinie. W dodatku jak wspomnieliśmy, Bernard nie bał się korzystać z doświadczeń innych osób. I tak idąc za przykładem swojego wielkiego rywala, postanowił połączyć dwa dystanse. Zaczął biegać również 5000 metrów, co świetnie mu wychodziło.
Ze względu na zmianę obywatelstwa nie mógł wystartować na mistrzostwach świata w 2005 roku w Helsinkach. Ale dwa lata później podczas mistrzostw rozgrywanych w Osace dokonał tego, co udało się uczynić El Guerroujowi w Atenach – zdobył złote medale zarówno na dystansie 1500 jak i 5000 metrów. W tej drugiej konkurencji wygrał z Eliudem Kipchoge – tym samym, który kilka lat później zostanie królem maratonu i będzie mu pomagał w przygotowaniach do walki o igrzyska w Tokio. Na szóstym miejscu bieg ukończył dwudziestopięcioletni, wtedy nieznany szerszej publiczności Brytyjczyk – Mo Farah.
Swoją dyspozycję potwierdził podczas amerykańskich prób olimpijskich, gdzie również wygrał na obu dystansach. Wszystko zmierzało ku dobremu – wielu sugerowało, że to będzie perfekcyjne zwieńczenie olimpijskich występów Lagata, który rocznikowo miał wówczas trzydzieści cztery lata. Wielu biegaczy w tym wieku powoli schodzi ze sceny, więc i jego nie wyobrażano sobie na następnych igrzyskach w Londynie. To Pekin miał być momentem jego chwały.
Wszystko zmieniła feralna przebieżka w niemieckich lasach Schonbuch, położonych pod Tybingą (miejscu w którym Bernard posiada dom i trenuje regularnie od końca lat dziewięćdziesiątych). Trener James Li czekał na parkingu, kiedy zawodnik powrócił z przebieżki narzekając na ból Achillesa – jedną z najgorszych kontuzji dla biegaczy. Lagat przerwał treningi, poddał się żmudnemu procesowi rehabilitacji, ale zabrakło czasu by do końca wyleczyć tak poważny uraz. Zatem biegacz – kierowany chorobliwą ambicją – po prostu zataił go w obawie, że zostanie wykluczony z kadry olimpijskiej.
Na to nie mógł sobie pozwolić. Musiał przynajmniej spróbować powalczyć o wymarzone złoto. W pierwszym biegu na 5000 metrów w uzyskał kwalifikację, jednak widać było, że na poza przeciwnikami walczy również z własnym organizmem. W półfinale tej konkurencji zajął szóste miejsce – bezpośrednio do finału kwalifikowało się pierwszych pięciu zawodników z każdego biegu. Lagat z wynikiem 3:37.79 musiał liczyć na awans przez dobry czas. Niestety, do tego zabrakło mu zaledwie dwóch setnych sekundy.
Na 5000 metrów nie poszło mu wiele lepiej. Wprawdzie w pierwszym starcie przebiegł przed samym Kenenisą Bekele – rekordzistą świata na tym dystansie – jednak chodziło w nim wyłącznie o kwalifikację. W finale Bekele wykręcił czas poniżej trzynastu minut, ustanawiając rekord olimpijski. Na podium znaleźli się również koledzy Lagata z byłej reprezentacji – Kipchoge i Edwin Soi. Natomiast Kenijczyk z amerykańskim paszportem był tłem dla rywali, kończąc zmagania na dziewiątej pozycji. Po latach przyznał, że pekińskie igrzyska były największym rozczarowaniem w jego karierze.
W takiej sytuacji znalazł się trzydziestoczteroletni biegacz z kontuzją ścięgna Achillesa, który właśnie stracił największą szansę na życiowy sukces. Oraz mężczyzna żyjący według wartości plemienia Nandi – nie okazuj słabości, znajdź rozwiązanie swoich problemów, wróć silniejszy.
Nowe czasy, nowa gwiazda, stary Bernard
I powrócił już podczas MŚ w Berlinie w 2009 roku. Jako mistrz na obu dystansach miał zapewniony udział w imprezie. Na dystansie 1500 metrów wywalczył brązowy medal. To był niezły wynik zważywszy na to, że na wejściu w ostatni zakręt dał się zamknąć w środku stawki innych biegaczy i kiedy chciał przyspieszyć, nie miał na to miejsca. Zebrał się dopiero przeskakując na ostatniej prostej na trzeci tor i sprintem mknąc do mety.
Jednak i w stolicy Niemiec przytrafiła mu się kolejna pechowa kontuzja. Po półfinale biegu na 5000 metrów przypadkowo skaleczył sobie kostkę o kolce do biegania. W dodatku lekarz założył mu szwy tak nieudolnie, że mógł zaledwie truchtać – a i to nie dłużej niż dwadzieścia minut. Ostatecznie zaraz przed biegiem podano mu zastrzyk znieczulający. Pomimo tego Lagat i tak był w stanie nawiązać walkę z Kenenisą Bekele. I choć ostatecznie musiał zadowolić się srebrnym medalem, to wysłał światu jasny przekaz – nigdzie się nie wybieram. No, chyba że na igrzyska do Londynu.
Ten minimalnie przegrany bieg, a także późniejszy start na 3000 metrów w Tessalonikach – w którym również niewiele lepszy był Etiopczyk – kolejny raz pokazały zdolność zawodnika do adaptacji. Lagat miał następny materiał do analizy.
– Byłem w stanie gonić Bekele na trzy i pięć tysięcy metrów, zawsze będąc blisko i myśląc, że tak naprawdę trenuję tylko do 1500 metrów, ale mogę nawiązać z nim walkę. Teraz Bekele trenuje do swoich specjalizacji – pięć i dziesięć tysięcy metrów, a ja jestem bardzo blisko niego. Pomyśl, co może się stać, jeśli dodam więcej do tego co robię na 1500 metrów, lub skupię się bardziej na 5000 metrów – mówił dla magazynu Runner’s World.
I tak też zrobił. Widział, że nie posiada już aż tak dobrych parametrów na 1500 metrów, zatem powoli odpuszczał swój koronny dystans, skupiając się właśnie na pięciu tysiącach metrów. Za cel obrał sobie wejście na szczyt światowych list w tej konkurencji. Z roku na rok – pomimo swojego wieku – czynił w niej oszałamiające postępy. Tak, cały czas mówimy o weteranie, który miał do czynienia z biegiem na 5000 metrów już od 2005 roku. Jednak to w roku 2011 – na rok przed czwartymi igrzyskami w których miał wziąć udział – wykręcił swoją życiówkę – 12:53.60. Miał wtedy trzydzieści sześć lat i prawie spełnił swoje założenie królowania na listach najlepszych wyników. Prawie, bo właśnie w tym roku gwiazda Mo Faraha zaświeciła pełnym blaskiem.
Co prawda Brytyjczyk już w poprzednim roku zdobył złote medale mistrzostw Europy w biegach na 5000 i 10 000 metrów, ale na światowych listach ustępował biegaczom z Afryki oraz właśnie Lagatowi. Na mistrzostwach świata utarł jednak wszystkim nosa, przewodząc przez praktycznie całe ostatnie okrążenie. A co z Lagatem? Ten w swoim stylu czaił się w okolicach piątej pozycji, po czym na ostatnich dwustu metrach włączył turbo. Wystarczyło na srebrny medal.
Na igrzyska do Londynu Bernard Lagat bynajmniej nie jechał jako faworyt. Przeciwnicy byli młodsi i z pewnością bardziej wytrzymali. Natomiast nadzieję dla doświadczonego Amerykanina stanowił fakt, że podczas wielkich imprez tempo biegów zwykle nie należy do szybkich. Zawodnicy nie chcą się wychylać i ryzykować męczącego prowadzenia biegu. Większość woli nieco się przyczaić i rozegrać wszystko na ostatnich pokrążeniach. Wydawałoby się, że to sytuacja idealna dla weterana bieżni.
Lagat miał plan, aby zaatakować na finiszu, lecz schodząc na środek bieżni niefortunnie zahaczył o jednego z rywali, przez co stracił rytm biegu. I nie zdążył przez to dogonić pierwszej trójki. Kto okazał się zwycięzcą? Oczywiście Mo Farah, który zdobył swoj drugi złoty medal.
Bez medalu, ale z podniesioną głową
Po Londynie wszyscy myśleli, że tym razem Amerykanin kenijskiego pochodzenia da sobie spokój z bieganiem. Że nie może dotrwać do kolejnych igrzysk olimpijskich, bo przecież jako 41-latek stałby się najstarszym biegaczem w historii reprezentacji Stanów Zjednoczonych, który reprezentował ten kraj na najważniejszej imprezie czterolecia. Lecz metryka mówiła swoje, a wyniki na bieżni swoje. Podczas US Trials 2016 – które tradycyjnie w roku olimpijskim były również mistrzostwami Stanów Zjednoczonych – pokonał Paula Chelimo, szesnaście lat młodszego zawodnika.
Tym samym pojechał na swoje piąte igrzyska z rzędu. Do dziś bardzo dobrze wspomina atmosferę brazylijskiej imprezy, na której cieszył się ogromnym szacunkiem zarówno wśród kadrowiczów USA, jak i reszty biegaczy. W pokoju mieszkał z mistrzem dziesięcioboju Ashtonem Eatonem oraz Kerronem Clementem, który na kilka dni przed startem Lagata zdobył złoty medal w biegu na 400 metrów przez płotki. Sam Bernard mówił, że dzielenie pokoju z dwoma mistrzami olimpijskimi stanowiło dla niego olbrzymią motywację.
W biegu na 5000 metrów dostał się do finału. Wielu jego ówczesnych rywali było dziećmi, w czasie, kiedy on zdobywał swój pierwszy olimpijski medal. Jak na przykład Joshua Cheptegei, który w 2000 roku miał zaledwie cztery lata. W Brazylii biegli razem – Lagat skończył bieg na szóstym miejscu. Ugandyjczyk który wtedy stawiał swoje pierwsze kroki na seniorskich bieżniach, a dziś jest rekordzistą świata na 5000 i 10 000 metrów, zameldował się na mecie na dziewiątej pozycji. Bieg wygrał Mo Farah przed Paulem Chelimo i Hagosem Gebrhwietem.
Ale Amerykanin mógł opuścić Brazylię z podniesioną głową – czas 13:06.78 dawałby mu medale na wielu imprezach. Lecz w przeciwieństwie do typowych finałów, ten był naprawdę szybki – Farah i spółka podyktowali mocne i równe tempo. Oczywiście, ostatnie dwa kółka były szybsze od reszty, lecz nie były “sprinterskie”. Mimo wszystko Lagat zachował na tyle sił, że na ostatnim okrążeniu wyprzedził chociażby wspomnianego Cheptegeia.
„Jestem stary. I co z tego?”
Czterdziestojednolatek kasuje dwudziestolatka na ostatnim kółku w biegu długodystansowym – to musiało robić wrażenie. Oczywiście, mądra taktyka odegrała tu olbrzymie znaczenie, jednak długowieczność Lagata nie wzięła się znikąd. To niezwykłe połączenie genów, znajomości własnego organizmu oraz cech charakteru.
Geny to coś oczywistego – pochodzi z ludu, w którym bieganie wręcz wysysa się wraz z mlekiem matki. To pochodzenie go ukształtowało, wpoiło tradycyjne wartości, nauczyło poszanowania dla hierarchii, ale również nieustępliwości i chęci ciągłego dążenia do rozwoju. I to nie tylko na polu sportowym. Lagat ukończył studia, ponadto angażuje się w różnego rodzaju akcje promujące bieganie i szeroko pojęty zdrowy styl życia.
Jest również sportowcem, który zna własny organizm. W wieku trzydziestu pięciu lat potrafił całkowicie zmienić trening, by nie odstawać od młodszych konkurentów i dawać radę na dłuższym dystansie. Nie należy do rannych ptaszków, zwykle wstaje po dziewiątej, więc i pierwszy trening zaczyna dość późno. W każdym tygodniu robi sobie również dzień wolny od zajęć, w którym wykonuje tylko stretching. Resztę dnia spędza z rodziną. Zdaje sobie sprawę, że przetrenowanie jest równie niepożądanym efektem co brak treningu. Poza tym kontakt najbliższymi osobami daje mu komfort psychiczny. Jego rytuałem są też… wakacje. Po każdym sezonie zwykł robić sobie cztery-pięć tygodni przerwy. Innymi słowy – jest tytanem pracy, ale równie dobrze zarządza swoim wolnym czasem.
W kwestii długowieczności Lagata nie bez znaczenia pozostaje też fakt, że późno rozpoczął profesjonalną karierę. Oczywiście, biegał już od dzieciństwa. Podróż do oddalonej o kilka kilometrów szkoły? Bieg. Powrót? Bieg. Zabawa z rówieśnikami? Również bieganie. Ale to wszystko było naturalne, niezmącone profesjonalizacją treningu. Ten pojawił się u Bernarda dopiero po osiemnastym roku życia. To spowodowało, że jego organizm w wieku trzydziestu paru lat nie był aż tak wyeksploatowany jak ciało zawodnika który już od czternastego czy piętnastego roku życia skupia się wyłącznie na bieganiu.
Ważne jest również podejście Lagata do ludzi i świata. Twarde zasady plemienia Nandi mówią o nieokazywaniu słabości, ale nie emocji jako takich. Bernard to prywatnie bardzo spokojny człowiek, leczy nie jest mrukiem. Przeciwnie – bije od niego pozytywna aura. Posiada naturalną charyzmę, ale również empatię względem innych ludzi. W Kenii – chociaż tamtejszym kibicom przetrawienie jego zmiany obywatelstwa zajęło trochę czasu – Bernard wielu dzieciakom płaci czesne, by te mogły uczęszczać do szkoły. Jak mówi, nie może zapewnić plonów dla całego kraju. Ale jeżeli zapewni edukację nowemu pokoleniu, być może ono zadba o to w przyszłości.
Powiedzieliśmy sporo o jego rywalizacji z Hichamem El Gerroujem. Jednak była to konkurencja wyłącznie na bieżni. Po zwycięstwie Marokańczyka w biegu na 1500 metrów na mecie Lagat wręcz wpadł mu w ramiona. Tak samo reagował, kiedy Mo Farah pokonał go na mistrzostwach świata w biegu na 5000 metrów. Gdy Eliud Kipchoge ustanawiał nieoficjalny, ale jakże symboliczny rekord w biegu maratońskim – 1:59:40 – Lagat w tamtym biegu był jednym z jego pacemakerów.
A skoro już jesteśmy przy maratonach, Bernerd od lat puszcza oczko do dziadka wszystkich biegów – jak zwykł nazywać tę konkurencję. Już w 2010 roku mówił, że chciałby się spróbować w maratonie. Sporadycznie można też było zobaczyć biegacza na dystansach pięciu i dziesięciu kilometrów – ale na otwartych przestrzeniach. Na królewskim dystansie na poważnie zaczął biegać już po igrzyskach. Więc jak postanowił, tak zrobił po czym… znalazł w swoim życiu kolejną motywację do biegania. Tym razem chciał wziąć udział w szóstych igrzyskach z rzędu. W Tokio miałby bagatela czterdzieści sześć lat. Kiedy w wywiadach powracał temat jego wieku, Lagat zwykł odpowiadać: – Jestem stary. I co z tego?
I tu wracamy do początku naszej opowieści. Nie udało się i Bernard zostanie w domu. Ale nie przeżył szczególnie tej porażki. Taki ma charakter – wie, że kiedy dał z siebie wszystko, nie pozostaje mu nic innego, jak z szacunkiem pogratulować rywalom. Sam po próbie olimpijskiej zawiesił buty na kołku i zajął się trenowaniem innych zawodników w uniwersyteckiej drużynie Arizona Wildcats – tej samej w której przez długie lata pracuje jego własny szkoleniowiec, James Li. W czerwcu tego roku został trenerem głównym drużyny z Arizony, niejako przejmując schedę po Li. Zatem amerykańskie biegi średnio i długodystansowe są w naprawdę dobrych rękach.
Bernard Lagat dziś jest wzorem dla wielu biegaczy na świecie. Niewielu sportowców tak bardzo przyczyniło się do spopularyzowania biegów średnio i długodystansowych w USA jak Kenijczyk z amerykańskim paszportem. Może nie został nigdy mistrzem olimpijskim. Ale na przestrzeni lat dorobił się statusu, o jakim marzy niejeden złoty medalista – został legendą.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix