Noc z 26 na 27 lipca 1996 roku, Atlanta. Środek igrzysk olimpijskich. W mieście mnóstwo turystów. Wielu z nich odwiedziło Centennial Olympic Park. Grała muzyka, ludzie się bawili, a pośród nich tykała bomba. Wybuch zabił jedną osobę, ranił ponad sto. Ofiar byłoby zapewne więcej, gdyby nie odpowiednia reakcja służb porządkowych. Richard Jewell, który pierwszy zorientował się w sytuacji, został okrzyknięty bohaterem. Na niespełna trzy dni. Później jego życie wywrócono do góry nogami.
Igrzyska trwały już od tygodnia. Rozpoczęły się jednym z najbardziej pamiętnych momentów w historii. Janet Evans przekazała ogień olimpijski Muhammadowi Alemu, a ten – zmagając się z chorobą Parkinsona – zapalił znicz, dając tym samym początek największej sportowej imprezie świata. W Polsce informowano za to o innym, smutniejszym, zdarzeniu – podczas tej samej ceremonii otwarcia zmarł Eugeniusz Pietrasik, szef polskiej misji olimpijskiej. Zasłabł na płycie stadionu, nie udało się go uratować.
Jeszcze przed ceremonią otwarcia mieliśmy za to powody do świętowania. Złoty medal zdobyła bowiem Renata Mauer. W kolejnych dniach nasza kadra nie zwalniała tempa. W strzelaniu Mauer dorzuciła brąz, a Mirosław Rzepkowski srebro, taki sam krążek zdobyli również floreciści w drużynie, w judo zgarnęliśmy złoto (Paweł Nastula) i srebro (Aneta Szczepańska). Prawdziwe żniwa przyszły jednak w zapasach. Tam Ryszard Wolny, Andrzej Wroński i Włodzimierz Zawadzki wygrywali, Jacek Fafiński był drugi, a Józef Tracz trzeci. Łącznie na tamtych igrzyskach zdobyliśmy 17 medali. Ale te wymienione – do 27 lipca.
Bo po tej dacie wszystko miało mniejsze znaczenie. To właśnie wtedy w Centennial Olympic Park wybuchła bomba.
*****
To był zwyczajny dzień. Ciepło, ale z chłodnym wietrzykiem. Idealna pogoda, by wyjść z domów i mieszkań. Tak pomyślało jakieś piętnaście tysięcy osób, które wieczorem przyszły do parku, gdzie odbywały się koncerty. Mieszanka języków, kultur i krajów. Wszyscy w jednym miejscu. Jedni siedzieli na trawie i rozmawiali. Drudzy popijali alkohol. Trzeci zwiedzali i robili zdjęcia. Jeszcze inni biegli prosto pod scenę. W całym tym tłumie znajdował się też Eric Rudolph, 29-letni mężczyzna ubrany w jeansy i niebieską koszulkę, który z tłumu nie wyróżniał się tak naprawdę niczym.
Wcześniej miał jednak jeszcze plecak. Teraz już go nie niósł. Ale nikt nie zwrócił na to większej uwagi. Wszyscy bawili się, miło spędzali czas. Wiedzieli, że wszelkie imprezy okolicznościowe, towarzyszące igrzyskom w Atlancie, mają zapewnioną znakomitą ochronę. Zatrudniono do niej przecież 30 tysięcy osób. Nie było więc się czym przejmować. Tym bardziej że na scenę wchodził kolejny zespół i zaczynał się koncert.
W tym samym czasie w pobliżu tykała bomba.
Rudolph nastawił ją na 55 minut. Po takim czasie miała wybuchnąć. Sam Rudolph wyszedł z parku, poszedł do budki telefonicznej. Zadzwonił na policję. Raz, a potem drugi. Do tego czasu minęła już jednak ponad połowa ustawionego czasu.
W parku jest bomba. Macie pół godziny…
– rzucił do słuchawki, po czym się rozłączył. – Plan był taki, by oczyścić park. Bomba miała wybuchnąć już po tym. Chciałem wywołać stan niepokoju, niestabilności w Atlancie. Być może przerwać igrzyska, a przynajmniej obniżyć zyski, które miały przynieść. Chciałem użyć bomby jako ostrzeżenia, nikogo nie raniąc – mówił po latach Rudolph.
Plan się nie powiódł. Bomba wybuchła, gdy wokół wciąż było mnóstwo ludzi. Janet Evans, która w tym samym czasie udzielała – na szczęście kawałek dalej – wywiadu, wielokrotnie wspominała ten moment. – Na wywiadzie było ze mną około 20 przyjaciół. Wszyscy zaczęliśmy uciekać jak najdalej. Wybiegliśmy z parku trzymając się za ręce, jak dzieci w przedszkolu. Widok ludzi na ziemi uświadomił mi, jakie szczęście miałam. Gdyby bomba była umieszczona po drugiej stronie wieży telewizyjnej, która znajdowała się tuż obok, prawdopodobnie coś by mnie trafiło. Nigdy nie zapomnę dźwięku wybuchu.
– To był chaos – mówił jeden z ranionych mężczyzn. – Głośna, wielka eksplozja i mnóstwo ciepła. Przybiła mnie do ziemi. Widziałem ludzi leżących wszędzie dookoła. Wielu krzyczało i było rannych. – Odłamki trafiły 112 osób. Jedna zmarła. Była to Alice Hawthorne, 44-latka, która do Atlanty przyjechała z córką w ramach nieco przedłużonej imprezy urodzinowej nastolatki, która chciała usłyszeć jedną ze swoich ulubionych kapel. Zmarł też Melih Uzunyol, turecki kamerzysta, który dostał ataku serca, kiedy biegł na miejsce wybuchu.
– Kiedy bomba wybuchła, wyszedłem z parku. Miałem przygotowane cztery inne bomby. Zdetonowałem je w śmieciach. Nie mogłem tego nadal robić. Powiedziałem sobie: „do piekła z tym”. To była kompletna katastrofa. Nie chciałem, by stało się coś podobnego – mówił Rudolph. Po latach zmienił zdanie. W swoim życiu zdetonował jeszcze kilka bomb, zanim złapano go w 2003 roku. Ta była jednak szczególna, bo niesamowicie groźna. W środku miała trzy kanistry wypełnione odłamkami i gwoździami. W Atlancie wybuchł tylko jeden z nich, choć teoretycznie powinny wszystkie.
Biorąc pod uwagę, że ranił 112 osób, strach pomyśleć, co byłoby, gdyby bomba zadziałała w pełni sprawnie.
*****
Ofiar i tak byłoby z pewnością więcej, gdyby nie Richard Jewell. Miał wówczas 33 lata, był jednym z 30 tysięcy zatrudnionych na igrzyska ochroniarzy. W Atlancie znalazł się wtedy przypadkiem – niedługo przed igrzyskami stracił swoją poprzednią pracę. Przyjechał więc do matki, która miała mieć operację stopy. Trafił na ogłoszenie o poszukiwaniu chętnych do ochrony igrzysk. Zgłosił się i tyle. Cała historia.
Choć z Atlantą był tak naprawdę związany od szóstego roku życia. To wtedy się tam przeprowadził, właśnie z matką i ojczymem. Dzieckiem był raczej zamkniętym w sobie. Nie miał wielu znajomych. Zwykle siedział zatopiony w książkach. Fascynował się historią, na czele z wojnami światowymi i Napoleonem. Przez pewien czas chciał zostać sportowcem, ale raczej nie był dobry w żadnej z dyscyplin, których próbował. Poza tym był grzeczny, pomagał nauczycielom, brał udział w wolontariatach. To efekt domowego, surowego wychowania. – Jeśli na pytanie nie odpowiedziałbym „Tak, proszę pani” albo „Nie, proszę pani”, po chwili znalazłbym się na ziemi – wspominał.
Wkrótce trafił do szkoły, którą my ochrzcilibyśmy mianem technikum. Miał zostać mechanikiem samochodowym. Zdążył spędzić w niej trzy dni, gdy jego ojczym spakował walizkę i odszedł od rodziny. W liście napisał, że „był porażką” i dlatego się na to zdecydował. Richard wrócił do domu, zajął się naprawą samochodów. Matka opiekowała się nim, on nią. Zdaniem Richarda, wówczas stała się nadopiekuńcza. – Starała się, żebym nie zrobił takich samych rzeczy, jakie zrobił mój tata. Miałem 18 albo 19 lat. Pracowałem. Nigdy nie lubiła choćby tego, że chodziłem na randki – mówił Jewell.
Był mechanikiem, ale chciał zostać policjantem. W 1990 roku rozpoczął pracę w służbie więziennej. W kolejnym roku został awansowany. W policyjnej akademii odbył trening, który ukończył z bardzo dobrymi ocenami. To wtedy, jak sam twierdził, odnalazł swoje powołanie. I od tego momentu wszyscy przyznawali, że Jewell nie tylko zachowuje się, ale i myśli jak policjant. Ba, został nawet zatrzymany przez faktyczną policję za to, że… udawał oficera (był wtedy w dorywczej pracy), by uciszyć hałasujących ludzi. Wkrótce trafił z powrotem do pracy w więziennictwie, bo zanotował czwarty(!) wypadek swoim służbowym wozem. Wtedy postanowił odejść z biura szeryfa. Trafił do Piedmont College. Małej, liberalnej szkoły artystycznej.
Nie pasował tam. Jego surowe wychowanie dawało o sobie znać. Dzwonił do rodziców tych studentów, którzy pili alkohol czy zachowywali się choć nieco głośniej. Szkolna administracja dostawała mnóstwo skarg na jego zachowanie. „Ścigał ludzi po kampusie, źle wypełniał raporty” można było dowiedzieć się od władz uniwersytetu. Choć miał też na koncie sukcesy – choćby złapanych włamywaczy. Za pracę w wolontariacie otrzymał też tytuł „obywatela roku”. W końcu jednak sam postanowił odejść z uniwersytetu. To wtedy wrócił do Atlanty.
Jak już wspomniano – trafił do ochrony igrzysk. Gdyby nie bomba, noc z 26 na 27 lipca zapamiętałby pewnie dlatego, że miał problemy żołądkowe (i to na tyle poważne, że wpuszczono go do najbliższej toalety, do której teoretycznie nie miał wstępu), a na scenie – zresztą to dlatego chciał koniecznie patrolować właśnie tamto miejsce – wystąpić mieli Jack Mack and the Heart Attack, jedna z jego ulubionych kapel. Po kolejnej z wycieczek do toalety, Jewell zajął się grupką młodych ludzi, którzy nie dość, że śmiecili, to przeszkadzali ekipie filmującej koncerty.
Gdy prosił ich o spokój, nie posłuchali go. Zawiadomił więc o wszystkim Toma Davisa, agenta GBI (Biura Śledczego Georgii), mając nadzieję, że ten zyska u nich posłuch. Zanim ten przyszedł, większość grupki się jednak rozeszła. Jewell i Davis chwilę pogadali, a wkrótce zauważyli leżący nieopodal ciemnozielony plecak. – Pomyślałem sobie: „na pewno zostawił go ktoś, z siedzących obok. Kiedy Davis wrócił i powiedział, że tak nie jest, włosy na karku stanęły mi dęba. Pomyślałem sobie: „Ojej… nie jest dobrze” – mówił Jewell.
Z Davisem oczyścili pobliski teren i wezwali odpowiednie służby. – Tak naprawdę nie miałem czasu być przestraszonym. Moja przeszłość w służbach mundurowych zrobiła tu swoje. W mojej głowie miałem coś na kształt listy z ekranu komputera, z rzeczami, które powinienem zrobić. Po pierwsze: powiedzieć ludziom w wieży, że coś się dzieje, postępując z nimi stanowczo, ale spokojnie i profesjonalnie – dodawał. I faktycznie, pobiegł do wieży, żeby wszystkich z niej ewakuować.
Wkrótce przyjechali specjalnie przeszkoleni agenci. Jeden z nich podpełzł do plecaka, zajrzał do środka i zamarł. Wtedy wszyscy wiedzieli już, że mają problem. A gdy do tego zamruczał pod nosem jeszcze: „oj, oj, nie jest dobrze”, oczywiste było, że lepiej się oddalić. – Na treningu uczą cię jednej ważnej rzeczy – jeśli agent ATF [specjalista od materiałów wybuchowych] ucieka, to lepiej, żebyś uciekał przed nim – mówił Richard. Ale on sam nie uciekł. W dalszym ciągu zajmował się ewakuacją ludzi z najbliższego otoczenia.
Jak już wiemy, nie udało mu się. Nie wszystkich. Jednak to i tak w dużej mierze dzięki jego staraniom cała sprawa nie skończyła się masakrą o kilkukrotnie większej skali. – Wybuch brzmiał jak w filmach. Takie „KABUM!”. Widziałem eksplozje na policyjnych treningach… Wszystkie gwoździe i odłamki, które były w środku, latały dookoła. Wielu ludzi zostało trafionych – mówił. – Byłem w wieży z minutę i nagle „BUM!”. Wybuch rzucił mnie na kolana i ręce. Kiedy wstałem, spojrzałem w okolice miejsca, gdzie leżał plecak. Żołnierze stali tam, a ławki latały dookoła nich. Tak daleko je rzuciło. Zacząłem do nich biec, hej, to przecież moi ziomkowie. Dobiegłem do pierwszego, pomogłem mu się położyć. Każdy z tych gości jest o wiele większym, pieprzonym bohaterem niż ja. Jeśli ja jestem bohaterem, to brakuje mi słów, na opisanie tego, co oni zrobili.
Wcześniej, jeszcze zanim dorwali się do niego dziennikarze, Jewell zadzwonił do matki, żeby powiedzieć jej, że wszystko z nim w porządku. O tym, że to on odnalazł bombę i był w pobliżu, gdy wybuchła, nie wspomniał.
Bobi Jewell i tak nie przespała tamtej nocy.
*****
– Pamiętam wszystkich ludzi, za których byłem odpowiedzialny. Pamiętam twarze gości, którzy lecieli w powietrzu. Pamiętam krzyki. Syreny. Pewnie nigdy tego nie zapomnę. Czasem bym chciał. Myślisz sobie: „Czy mogłem zrobić więcej? Co jeśli miałbym pięć minut więcej? Może wtedy nikt by nie ucierpiał?”. Ale to tylko gdybanie. Przerabiałem to tysiąc razy. Myślę, że nie mogliśmy tego zrobić lepiej – mówił Jewell po roku.
Kiedy tylko skończyły się przesłuchania związane ze sprawę (GBI i FBI od razu rozpoczęły śledztwo), zaczęły się wywiady. Najszybciej nazwisko Jewella wymieniło CNN, które w materiale podało, że był pierwszym człowiekiem, który zauważył bombę. W gazetach, które wyszły następnego dnia, Richard był ochrzczony bohaterem. Udzielał wywiadu za wywiadem. Nie grzał się w blasku sławy, po prostu nie potrafił nikomu odmówić rozmowy.
Pierwszy wywiad wyemitowano na antenie CNN. Pod siedzibą stacji Jewell stawił się o 7:30 rano, do środka wprowadził go Bryant Steele, człowiek od media relations. Był w swoim zwykłym stroju – czarnym polo i czarnej czapce z firmy ochroniarskiej. Przez ostatnie 24 godziny niemal nie spał. – Dotarliśmy tam [wraz z matką] spóźnieni, bo nie mogliśmy zaparkować nigdzie w pobliżu. Więc dosłownie posadzili mnie na miejscu, założyli mikrofon i powiedzieli, żebym był gotowy za pięć sekund. Powiedziałem im, że nigdy czegoś takiego nie robiłem i jestem nerwowy. Odpowiedzieli, żebym po prostu był sobą.
Jewell odpowiadał więc na pytania dziennikarzy. Wypadł dobrze. Podobnie jak w kolejnych takich rozmowach. Jedną z nich obejrzał w telewizji Ray Cleere, prezydent Piedmont College, gdzie Richard wcześniej pracował. To po tym seansie Cleere postanowił zadzwonić do FBI. Byłoby przesadą napisać, że to ten jeden telefon wszystko zmienił.
Ale na pewno był istotny.
*****
Cleere podniósł więc słuchawkę i wykręcił numer. Najpierw do Dana Martina, szefa policji w kampusie. Potem do FBI. Obaj bowiem wspólnie uznali, że warto poinformować służby o tym, co wiedzą. Lub o tym, co wydaje im się, że wiedzą. Ray powiedział agentom, że Jewell to gość, który pragnie atencji (stąd miałby podłożyć bombę, by potem wszystkich uratować i cieszyć się sławą oraz uznaniem), potrafi się zachowywać dziwnie oraz nieobliczalnie i warto mu się przyjrzeć. Innymi słowy: z bohatera zrobił podejrzanego. Choć sam zaprzeczał takiej wersji wydarzeń.
– Zgodziliśmy się, że śledztwo powinno zacząć się od osób, które były w pobliżu bomby, co dotyczyło również oficerów. Czuliśmy, że powinniśmy skontaktować się z odpowiednimi służbami i oznajmić, że w razie potrzeb służymy im informacjami – mówił później Cleere. FBI faktycznie brało za podejrzanych wszystkich. W tym Jewella. Do tego znajdowało się pod sporą presją odnalezienia sprawcy. Igrzyska trwały przecież nadal, trzeba było zrobić to jak najszybciej. Ale agenci nie mieli ani jednego punktu zaczepienia. Mogli tylko przesłuchiwać świadków lub czekać na donosy i polegać na tym, co w nich usłyszeli.
Jewella brali pod uwagę dlatego, że znali podobne przypadki. Niedługo przed wybuchem w Atlancie, głośno było o sprawie strażaka, który sam podpalał domy. A w 1984 roku, gdy igrzyska zawitały do Los Angeles, jeden z ochroniarzy podłożył pod autobus sztuczną bombę, by potem móc samemu ją odnaleźć. W dalszym ciągu jednak brakowało dowodów, by Jewell mógł pójść podobną ścieżką. Ale powoli zaczynał układać się szerszy obraz.
W toku śledztwa agenci dowiedzieli się, że Jewell miał niegdyś zielony, wojskowy plecak, odpowiadający opisem temu, w którym była umieszczona bomba. I że wiedział, jak robi się bomby – jeden z jego znajomych zeznał, że Richard kiedyś powiedział mu o tym, jakie ma doświadczenia z rurobombami. Do tego przecież sam chciał zająć miejsce blisko wieży telewizyjnej i sceny. Na chwilę (toaleta) zniknął też ze służby. Jeszcze jedna osoba (niewymieniona z nazwiska), która znała Jewella, powiedziała, że ten mógłby umieścić bombę w parku, by zrobić z siebie bohatera. Tym bardziej że – jak dowiedzieli się agenci – dwa dni wcześniej Richard miał powiedzieć kolegom z pracy: „zróbcie sobie ze mną zdjęcia, wkrótce będę sławny”.
Do informacji o tym, że podejrzewa się Jewella szybko dorwały się media. Jako pierwsi podali ją dziennikarze „Atlanta Journal-Constitution”. W krótkim tekście można było przeczytać, że to na nim skupia się federalne śledztwo. Choć nie było to prawdą. Sprawdzano go, ale nie skupiano się wyłącznie na nim. Dosłownie kilka chwil później o zwrocie w sprawie informowało CNN, potem dołączyło się też Associated Press. A wkrótce niemal wszystkie media w kraju, choć niektóre – jak na przykład „New York Times” – były sceptyczne wobec nowych informacji, wedle których to Jewell miałby podłożyć bombę.
Informację o tym, że podejrzewa się Jewella otrzymała od swojego informatora Kathy Scruggs, reporterka kryminalna. Potwierdziła jej to też druga osoba z policji. Tyle tylko, że w tekście – poza faktami – znalazły się też tezy niczym niepoparte. Jak na przykład ta, że „Richard Jewell wpasowuje się w profil samotnego zamachowca”. Wkrótce – wobec informacji, że Jewell pragnął zostać bohaterem – zaczęto też mówić o „bohaterskim zamachowcu” lub „zamachowcu-bohaterze”.
– Od początku wiedzieliśmy, że Jewell wpasowuje się w profil i że jego były pracodawca zadzwonił do FBI. Wiedziałam też, że agenci mają informacje, że Jewell pomagał niegdyś zrobić komuś bombę. Nie wiedziałam jedynie, czy je zweryfikowali – mówiła później Scruggs. Teksty o Richardzie pisała razem z Ronem Martzem, innym dziennikarzem gazety, wcześniej reporterem przynoszącym wieści o wojnie w Zatoce Perskiej. Wspólnie stworzyli jeszcze kilka artykułów o Jewellu, które potem obiegły cały kraj.
– Pewnego dnia wróciłem do domu z kwatery FBI. W NBC leciał program olimpijski. Tom Brokaw powiedział w nim: „Mają teraz pewnie wystarczająco wiele, żeby go aresztować, prawdopodobnie też na tyle, by pójść do sądu, ale zawsze chce się mieć tyle, żeby skazać. W historii wciąż są dziury”. Brokaw to ulubiony prezenter mojej mamy. Spojrzałem na nią i widziałem, że krew całkowicie odpłynęła z jej twarzy, gdy to usłyszała. Zapytała: „O czym on mówi?”. Brokaw opowiadał, że jej syn to morderca. Rozpłakała się. Co miałem jej powiedzieć? – wspominał potem Jewell.
W tamtym czasie miał już prawników. Przydawali się. Choćby na takie okazje jak ta, gdy agenci FBI wparowali do domu Jewella i jego matki, żeby zabrać wszystkie rzeczy, które uznali za istotne. Przyszło czterdziestu agentów, mieli psy. Richard przez siedem godzin siedział na zewnątrz, gdy ci przetrząsali jego rzeczy. Fotografie robiło mu w tym czasie kilkudziesięciu fotoreportów ustawionych pod domem, do tego filmowały go kamery telewizyjne.
Stali tam przez 88 dni. Tyle trwał najgorszy okres w życiu Richarda Jewella.
*****
FBI tak naprawdę nic na niego nie miało. Każdy dowód, jaki znaleźli, ostatecznie okazywał się nic nie warty. Nawet kawałek płotu ocalałego po wybuchu bomby, który Jewell miał w domu, na nic nie wskazywał, choć rozpętał pewne kłopoty. Otóż Watson Bryant, jeden z prawników Richarda, powiedział Kathy Scruggs o tym, a ta zacytowała go w gazecie, mówiącego: „Tak, miał w mieszkaniu kawałek bomby”. Nie musimy dodawać, jaką wywołało to reakcję w społeczeństwie?
Media zresztą rozpoczęły prawdziwą nagonkę. Richarda porównywano do najbardziej znanych terrorystów, choćby „Unabombera”. Pisano, że jest gruby, głupi i przywoływano postać ochroniarza Tonyi Harding, który zaatakował jej wielką rywalkę, Nancy Kerrigan. Najgorsze zdanie napisał jednak Dave Kindred, porównując Jewella do Wayne’a Williamsa, znanego seryjnego mordercy dzieci. To było umyślne działanie. Ale i nieumyślnie trafiały się „piękne” kwiatki. Weźmy wspomniany wcześniej profil „zamachowca-bohatera”, do którego Jewell ponoć pasował. Problem w tym, że taki profil… nigdy nie istniał. To w mediach rozpoczął swój żywot.
Przez 88 dni Richard Jewell niemal nie wychodził z domu. Czas spędzał oglądając stare filmy (uwielbiał Johna Wayne’a), grając na Nintendo i rozmawiając przez telefon. To ostatnie robił jednak ostrożnie – nie wiedział, czy nie ma założonego podsłuchu. Zresztą nawet, gdy z matką chcieli rozmawiać o postępach w jego sprawie, raczej pisali sobie to na kartkach papieru, które ona później wyrzucała do śmietnika przy pracy, podarte na strzępy. Jeśli Richard z jakiegoś powodu wychodził z mieszkania, towarzyszyła mu cała kolumna samochodów FBI (a raz nawet mały samolot!). Po co? Dlaczego? Tego nie wiedział nikt. Jeśli wychodziła jego matka – była obrzucana stosem obelg, często przez samych fotografów. Chcieli sprowokować ją do reakcji i uchwycić to na zdjęciach.
Zdarzały się momenty lepsze – raz ochroniarz w restauracji wcisnął mu do ręki dziesięć dolarów i powiedział: – Chcę, żebyś wiedział, jak bardzo cię wspieramy. Co innego miałby zrobić ochroniarz ponad to, co zrobiłeś ty? – Takie wsparcie było jednak niewielkie. A Richard powoli wpadał w paranoję. Jeśli w jakimś filmie czy serialu ktokolwiek mówił coś o bombie, zastanawiał się „cholera, jak to zabrzmi, jeśli ktoś usłyszy”. Dodajmy, że wszystko robił przy zasłoniętych oknach. To nie dziwi. Jeden z paparazzich wynajął nawet (za tysiąc dolarów!) miejsce w mieszkaniu sąsiadów, żeby móc obserwować okno Jewellów. Gdy kiedyś wskoczył na nie kot i poruszył firanką, wspomniany fotograf z miejsca zrobił całą serię zdjęć.
– Mój syn nie ma prawdziwego życia. Jest więźniem w moim domu. Nie może pracować. Tak naprawdę może tylko siedzieć i czekać, aż ten koszmar się skończy – mówiła Bobi Jewell, która w międzyczasie prosiła nawet prezydenta Clintona o oczyszczenie imienia Richarda. Bezskutecznie. – W zeszłym tygodniu przyjaciel rodziny zrobił się naprawdę chory. Kiedy był na łożu śmierci, Richard nie chciał go odwiedzić, by nie przyciągnąć uwagi mediów. Nie pojechał do niego i nie zobaczył go, zanim ten umarł.
FBI zwodziło Richarda. Co chwila zabierało go na kolejne przesłuchania, podczas gdy sprawę tak naprawdę zawaliło już na pierwszych. Najpierw jeden z jego kumpli, Tim Attaway, z miejscowego biura, zaprosił go na obiad, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej o bombie i po prostu pogadać. Rozmowa trwała dwie godziny, Jewell chętnie opowiadał. To w końcu jego kumpel, do tego z GBI, dlaczego miałby tego nie zrobić? Sęk w tym, że Attaway był okablowany i wszystko nagrywał.
Potem FBI powiedziało Jewellowi, że chce nagrać film instruktażowy, do którego miałby się wypowiedzieć. Agenci zabrali go więc do biura i zaczęli przesłuchiwać, nie informując o tym, jak to wygląda w rzeczywistości. Co chwila dostawali też nowe pytania z Waszyngtonu. W końcu otrzymali też telefon od przełożonego, który kazał im przedstawić Jewellowi jego prawo do odmowy składania zeznań. Agenci wyszli wtedy z pokoju, weszli do niego po chwili i zaczęli właśnie od tego, podstawiając… fałszywy dokument. Chcieli, by na nagraniu można było wyciąć tę (długą, dodajmy) część, gdy Richard odpowiada na ich pytania, nie będąc świadomym tego, że jest to przesłuchanie. To wzbudziło czujność Jewella, który zadzwonił po prawnika.
– Fakt, że wkręcili go w „treningowy film”, podczas gdy nie był zatrzymany, jest naprawdę śliski, ale legalny. Jednak próba zdobycia od niego podpisu dokumentu, którego potem chcieli użyć, a który nie był prawdziwy – to pogwałcenie konstytucyjnych praw. Każdy, kto brał w tym udział, wie, że przekroczył jakąś granicę – mówił jeden z prawników Richarda. A sam zainteresowany uzupełniał: – Kiedy kazali mi to podpisać, milion myśli przeleciało mi przez głowę. Przecież nie daje się nikomu takich dokumentów do podpisu, dopóki nie jest to ktoś podejrzany. Kiedy powiedziałem, że chcę skontaktować się z prawnikiem, zaczęli mi to odradzać. Wtedy wiedziałem, że oni myślą, że ja to zrobiłem.
W trakcie całego śledztwa agenci zadawali mu bezsensowne pytania. Na przykład o czas. Chcieli wiedzieć dokładnie o której zauważył bombę, o której poszedł do toalety, o której robił cokolwiek innego. A on tłumaczył, że kiedy żołądek szwankuje, nikt nie patrzy na zegarek. Podobnie gdy trzeba szybko oczyścić teren dookoła bomby. FBI szukało luki w jego zeznaniach, bo wiedziało, że ma luki we własnej teorii. Choćby taką, że Jewell za nic nie zdążyłby “odnaleźć” bomby i dojść do telefonu, z którego ktoś ostrzegł policję o tym, że takowa jest podłożona w parku. Żeby jakoś ją zapełnić, wymyślano najróżniejsze teorie. Podobno powstała nawet taka o homoseksualnym związku Richarda, a dzwoniącym miał być jego partner.
W tym czasie media nadal robiły swoje, informując o postępach (lub ich braku) w śledztwie. Wciąż porównywano Jewella do terrorystów i zbrodniarzy. Wciąż też go wyśmiewano. Doszło do tego, że jeden z prawników Richarda miał na poczcie głosowej w telefonie taką wiadomość: „Jeśli to Atlanta Journal, ś-m-i-e-r-d-z-i-c-i-e, to jest to, co robicie cały dzień. Śmierdzicie. Śmierdzicie”. Takie podejście nie dziwi, to właśnie ta gazeta jako pierwsza raportowała o nowych szczegółach w śledztwie. Zresztą często błędnie. Dziś panuje przekonanie, że to w dużej mierze przez ich pierwszy, błędny raport (o tym, że Jewell jest głównym podejrzanym), FBI skupiło się później na nim i długo nie odpuszczało, nie chcąc – mówiąc wprost – wyjść na debili.
– Wiemy, że FBI interesowało się Richardem, ale nie zdecydowało czy był potencjalnym podejrzanym czy cennym świadkiem. Zanim jednak wcieliło w życie jakikolwiek plan, opublikowano artykuły na ten temat. I FBI zaczęło publiczne śledztwo z Richardem w roli głównej. Wszystko się wówczas zmieniło, całe podejście służb – mówili prawnicy Jewella. Wreszcie jednak nawet FBI musiało się poddać. Hipoteza z winą Richarda po prostu się nie sklejała. W międzyczasie Jewell udzielił też głośnego wywiadu w programie 60 minutes, gdzie opowiadał o tym, jak jego życie wywróciło się do góry nogami. Dwa tygodnie później FBI przesłuchiwało go przez sześć godzin. Wtedy pierwszy raz usłyszał, że agenci myślą, że tego nie zrobił. Minęły kolejne dwa tygodnie i otrzymał oficjalny list z potwierdzeniem tego faktu. 88 dni od opublikowania artykułu w „Atlanta Journal”.
Gazeta była zresztą szeroko krytykowana, podobnie jak inne media. Nie za to, że publikowała informacje od swoich źródeł, tym bardziej że zwykle starała się je zweryfikować. Chodziło o sposób narracji, robienie z Jewella winnego, a nie jedynie podejrzanego. Na konferencji prasowej, zorganizowanej po zakończeniu śledztwa, odniósł się do tego sam Richard. – To pierwszy raz, gdy proszę was, żebyście skierowali na mnie swoje kamery. Zrobiliście ze mnie sfrustrowanego człowieka, kogoś, kto chciałby być policjantem, ale nie może. To wszystko kłamstwo. Przez wiele dni czekałem na moment, w którym FBI poprowadzi śledztwo w inną stronę. Ale nic się nie zmieniało. Wciąż patrzyli na mnie. Mam nadzieję, że nikt nie będzie musiał przechodzić przez to, przez co przeszedłem ja – mówił.
Gdy w końcu się zmieniło, dzień oczyszczenia z zarzutów, był – jak wspominał sam Jewell – jednym z… najgorszych w jego życiu. Był w depresji, niemal trzy miesiące życia w strachu i zamknięciu sprawiły, że nie mógł cieszyć się zakończeniem śledztwa. Dopiero w kolejnych tygodniach jego życie wróciło do normalności.
O ile da się to tak określić.
*****
– Tragiczne w tej sprawie jest to, że jego poczucie obowiązku uczyniło go podejrzanym. Był dumny z bycia policjantem i ochroniarzem, a stał się fałszywie oskarżonym dzieckiem z plakatu – mówił John Martin, prawnik Jewella. Tragiczne było też to, że dla Richarda oczyszczenie przez FBI nie było końcem tej historii. – Nie sądzę, żebym kiedykolwiek był w stanie wrócić do miejsca, w którym byłem przed tym wszystkim. Przez trzy dni byłem ich bohaterem, kimś, kto ocalił innym życie. Teraz odnoszą się do mnie zupełnie inaczej – mówił Jewell.
FBI nigdy tak naprawdę nie przeprosiło Richarda, poza słowami na konferencji prasowej. Media również. Pozwał wiele z nich. Z kilkoma poszedł na ugody, zarobił sporo pieniędzy, ale większość przeznaczył na wynagrodzenia dla prawników. Część poszła na nowy samochód, część na zrekompensowanie matce tego nerwowego okresu. „Atlanta Journal” nie zgodziło się na ugodę i ostatecznie wygrało sprawę w sądzie. Ten uznał bowiem, że dziennikarze mieli prawo podawać informacje, o których myśleli, że są prawdziwe.
Przez kolejnych kilka lat – aż do złapania faktycznego sprawcy – Jewell miał poczucie, że niektórzy wciąż patrzą na niego jak na gościa, który podłożył bombę. Wielu innych z kolei go oceniało, zastanawiając się, czy w końcu zrobił to czy też nie. – W sklepie ludzie na mnie patrzą i szepczą moje imię. Kiedy wracam do domu z pracy, zawsze patrzę w lusterko. Jeśli widzę, że długo jedzie za mną ten sam samochód, skręcam w którąkolwiek z dróg, żeby zobaczyć, czy dalej będzie mnie śledzić. Każdego dnia wracam do domu inaczej. Kiedy wsiadam rano do samochodu, patrzę pod spód, a potem rozglądam się dookoła, żeby zobaczyć, czy ktoś siedzi w innym samochodzie – wspominał.
Jewell stał się znany i rozpoznawalny. Ale nie był z tego powodu szczęśliwy. Zaliczył co prawda epizodyczne występy w kilku filmach, pojawił się w Saturday Night Live i dostał kilka odznaczeń. Ale wciąż miał poczucie zagrożenia, aż do końca życia. Dopiero 15 miesięcy po całej sprawie znalazł pracę. Wymarzoną, został policjantem w małej mieścinie. Robił to, co kochał i miał względny spokój. Polubili go tam ludzie, jego szef wypowiadał się o nim dobrze. Wkrótce znalazł też miłość, ożenił się.
A to wcale nie było tak łatwe. Wcześniej pierwsza kobieta, z którą się spotkał od czasu całej sprawy, po jednej randce poinformowała go, że jest dziennikarką i chce opisać ich spotkanie w magazynie, dla którego pracuje. – To był, liczący sobie 200 stron, francuski pocałunek. Same komplementy. Nie wiem, na co narzeka – komentowała Hollis Gillespie, autorka. A Jewell czuł się zdradzony. Zresztą nie pierwszy i nie ostatni raz w związku ze sprawą bomby z Atlanty.
– Przez dwa dni moja matka była ze mnie niesamowicie dumna. Potem jej to zabrano. Nigdy tego nie odzyskała i nie ma możliwości, żeby tak się stało. Moje życie zmieniło się na zawsze, ale nie z mojego wyboru. Jestem dużo bardziej cyniczny niż kiedyś. Mniej ufam ludziom. Nie otwieram się tak na nich – mówił Richard.
I tak też zostało. Aż do końca.
*****
Richard Jewell zmarł w 2006 roku. Chorował, miał problemy z nerkami. Trzy lata wcześniej zatrzymano faktycznego sprawcę zamachu w Atlancie. Jewell, już pośmiertnie, dostał nieco odznaczeń, a jego nazwisko kojarzy się już raczej jako „bohaterskiego ochroniarza”, a nie „podejrzanego w sprawie bombowej”. Jego historia stała się podstawą do napisania kilku książek reportażowych, a teraz – za sprawą Clinta Eastwooda – została przeniesiona na duży ekran. Ironiczne jest to, że Jewella w tym filmie gra Paul Walter Hauser, który wcześniej w „Ja, Tonya” odgrywał rolę ochroniarza Harding. Tego samego, do którego porównywano Richarda, chcąc go ośmieszyć.
– Jewell nigdy nie otrzymał zadośćuczynienia za wszystko, co się wydarzyło – mówił Clint Eastwood na premierze filmu. I miał rację. Być może więc, choć już kilkanaście lat po śmierci Richarda, to właśnie jego dzieło stanie się pewnym zadośćuczynieniem.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Youtube
Źródła wypowiedzi: konferencje prasowe, zeznania Richarda Jewella i świadków, “The New York Times”, “Vanity Fair”, “TIME”, CNN, 60 Minutes, “Orlando Weekly”, “Washington Post”, “Atlanta Journal”, atlantamagazine.com, history.com, Guardian, FOX News, allthatsinteresting.com, walb.com, wabe.org, gpbnews.org, oficjalna strona FBI.