Postacie jak Pep Guardiola albo Jurgen Klopp, czyli najwięksi piłkarscy szkoleniowcy, potrafią wybijać się ponad piłkarzy, których trenują. Geniusz Phila Jacksona według niektórych dorównywał talentowi Michaela Jordana. A kiedy nasza reprezentacja szczypiornistów odnosiła największe sukcesy, wszyscy wiedzieli, że nie byłoby ich, gdyby nie Bogdan Wenta.
Trenerzy potrafią być gwiazdami. W wielu dyscyplinach olimpijskich bywa jednak z tym różnie. Bo – przykładowo – jak wiele wiecie o Bobie Bowmanie, który prowadził Michaela Phelpsa? Postaramy się przybliżyć wam zarówno sylwetkę tego amerykańskiego szkoleniowca, jak i innych ludzi, którzy “stworzyli” medalistów igrzysk.
Duet, nie jednostka
Wiedział, że będzie miał do czynienia z wielkim talentem. Jedenastoletni chłopak naprawdę wyróżniał się na tle swoich rówieśników. Inna sprawa, że cechował go niełatwy charakter. Kiedy rozpoczął pracę z młody Michaelem Phelpsem, ten szybko dał mu się we znaki.
Nastolatek był krnąbrny, uparty, łatwo się denerwował i wymagał wiecznej uwagi. Ale gdyby Bob Bowman nie chciał mieć do czynienia z trudną, utalentowaną młodzieżą, nie zdecydowałby się na pracę w tym w zawodzie. Zdobył wykształcenie muzyczne, obronił magistra z psychologii rozwojowej, ale koniec końców i tak postawił na pływanie. Trudno powiedzieć “nie” swojej największej pasji.
Bowman i Phelps czasami nie mogli na siebie patrzeć. Urządzali sobie festiwale krzyków, na basenie, czy podczas treningu na siłowni. Kiedy widzisz kogoś każdego dnia, a jedna strona poniekąd zmusza drugą do katorżniczego wysiłku, trudno nie miewać konfliktów. Obaj doskonale o tym wiedzieli i nigdy się siebie nie wyzbyli. Pływak, który z wiekiem zaczął osiągać coraz większe sukcesy, zawsze podkreślał – są one efektem pracy duetu, “Boba i jego”.
Swój olimpijski debiut – pierwszy jako sportowiec, drugi jako trener – zaliczyli w 2000 roku w Sydney. Phelps wystartował w jednym wyścigu indywidualnym i zajął w nim piąte miejsce. Bowman może jednak wspominać tamtą imprezę ze względu na pewien incydent. Piętnastolatek miał bowiem pojawić się na obiekcie, na którym odbywały się zawody, dwie i pół godziny przed ich rozpoczęciem. Spóźnił się jednak o… półtorej godziny.
Wszystko dlatego, że zabrał ze sobą dokumenty Aarona Peirsola, współlokatora, a swoje zostawił w pokoju. Musiał się zatem po nie wrócić. Bowman pewnie stracił sporo nerwów, ale cóż, to nie była żadna nowość.
Szczególnie że już po Sydney wszystko wyszło na prostą. Jego wychowanek zaczął jawić się jako największy talent w historii pływania. Seryjnie bił rekordy świata, zdobywał medale mistrzostw globu. A z kolejnych igrzysk przywiózł sześć złotych medali, choć w planach miał rzekomo tylko jeden.
Ich kolejnym celem było pobicie rekordu Marka Spitza, zgarnięcie ośmiu krążków z najcenniejszego kruszcu podczas olimpijskiej imprezy. I jak dobrze wiemy – ta misja zakończyła się sukcesem. Choć o tym, że żaden ze zdobytych przez Amerykanina medali nie okazał się srebrny, zadecydowały szczegóły. Na przykład heroizm Jasona Lezaka, który “uratował” swoich kolegów w sztafecie 4×100 kraulem.
Inny moment, który zapadał Amerykanom w pamięć, miał miejsce podczas wyścigu na 100 metrów delfinem. Apetyt na pokonanie Phelpsa miał Milorad Cavic. Michael wiedział o tym doskonale, wiedział, że nie będzie łatwo o wygraną. Bowman nie był typem motywatora – wolał wpajać w swoich zawodników pewność siebie, poprzez systematyczne i efektywne przygotowywanie ich do zawodów. Ale wtedy – nieco przypadkiem – udało mu się “rozpalić” swojego zawodnika.
– Jedliśmy śniadanie przed finałem na setkę delfinem i starałem się mu przekazać, że nie będzie łatwo i będzie trzeba dać z siebie wszystko. W pewnym momencie rzuciłem: wiesz, co wyczytałem dzisiaj w gazecie? To go zainteresowało. Powiedziałem, że – według Cavica – dla pływania dobre byłoby, gdyby Phelps nie zdobył ośmiu złotych medali i właśnie on by go powstrzymał. Michael się napiął i odparł: powiedział co? To wystarczyło. Nie musieliśmy już o tym gadać. Wtedy wiedziałem, że jest gotowy – wspominał Bowman.
W Pekinie Phelps zdobył wszystko, co mógł zdobyć. Taki sukces znacząco wpłynął jednak na jego motywację w kolejnych latach. Podczas przygotowań do igrzysk w Londynie denerwował się na samą myśl o ponownym wejściu do basenu. Miał dość ciągłych treningów, ale coś w środku mówiło mu, że musi kontynuować. Nie ulegało jednak wątpliwości, że Amerykanin w tamtych czasie nie był najłatwiejszą do współpracy osobą. Z Bowmanem musieli się wręcz… wzajemnie unikać.
– Nienawidziłem tego. On tak samo – wspominał Bowman. – Zabawną rzeczą na temat naszej relacji jest to, że poza sportem zawsze dogadujemy się bez problemu. Wtedy tak nie było.
Ale jak dobrze wiemy – znowu miał miejsce happy-end. Phelps w Londynie zgarnął worek medali z najcenniejszego kruszcu. Potem skończył karierę. Wrócił przed imprezą w Rio de Janeiro i, co ciekawe, nie znajdował się w formie, która zapowiadała kolejny złoty marsz. Ale ufał swoim umiejętnościom. Oraz zmysłowi Boba Bowmana.
– Wierzyłem w tego człowieka, od kiedy miałem 11 lat. I teraz się to nie zmieni. Jestem pewien, że wykombinował jakiś plan, który pomoże nam ruszyć do przodu. Nie wiem, kiedy nastąpi przełamanie. Jutro, pojutrze. Wiem, że na to czekam, bo chcę pływać szybciej niż obecnie, przed finalnym końcem mojej kariery – mówił Phelps na jednej z konferencji poprzedzających igrzyska w Rio.
Parę miesięcy znowu byli na szczycie. Po raz ostatni. Przynosząca największe sukcesy współpraca w historii igrzysk – po dwudziestu latach – dobiegła końca.
*****
Co ciekawe, Bowman nie jest jedynym utytułowanym trenerem pływania z wykształceniem psychologicznym. Podobny kierunek studiów obrał też choćby Mike Bottom – człowiek, który doprowadził do sukcesów m.in. Anthony’ego Irwina czy Gary’ego Halla Jr.
Czy można zatem powiedzieć, że trener tej dyscypliny powinien być dobrym psychologiem? Na to pytanie odpowiedzi swego czasu udzielił nam Bartosz Kizierowski, który miał okazję przez lata pracować z Bottomem.
– Przede wszystkim mówimy o niezwykle ciężkim i monotonnym sporcie. W piłce nożnej zawodnicy są pod presją każdego tygodnia, grają mecz za meczem. W pływaniu natomiast maksymalnie trzy razy w roku trzeba się przygotować do ważnych zawodów. Wszystkie inne starty mają wymiar bardziej kontrolny i zawodnicy podchodzą do nich przemęczeni. Psychologia ma więc niemałe znaczenie, bo trzeba tych ludzi przytrzymać przy tym sporcie i zmotywować, aby codziennie przychodzili na trening ze świadomością, po co to robią.
Pływanie jest specyficznym sportem, ale i tak nie ma co do tego wątpliwości: utytułowany trener – w jakiejkolwiek dyscyplinie – powinien potrafić budować więź ze swoimi zawodnikami, być w stanie ich zrozumieć i zmotywować. Takich zdolności zdecydowanie nie brakowało też Glenowi Millsowi.
*****
O kim mowa? To jamajski trener lekkoatletyki, który działać szkoleniowo zaczął już w latach siedemdziesiątych. Na swoje największe sukcesy musiał jednak poczekać nawet nie kilkanaście, a kilkadziesiąt lat. Wszystko bowiem zmieniło się, kiedy poznał pewnego smukłego i bardzo wysokiego, jak na sprintera, chłopaka. A był nim Usain Bolt.
Nastoletni Jamajczyk widział w Millsie kogoś, kto najlepiej pokieruje jego karierą. Miał bowiem oferty ze znakomitych uczelni w Stanach Zjednoczonych, które oferowały mu możliwość połączenia biegania z nauką. Ale postanowił zaufać jamajskiej myśli szkoleniowej.
To oczywiście okazało się strzałem w dziesiątkę. Bolt odnosił sukcesy już jako naprawdę młody zawodnik, pobił wiele młodzieżowych rekordów, ale do pewnego momentu męczyły go problemy zdrowotne. Choć podchodził do dużych imprez jako jeden z faworytów, często miewał po prostu pecha. Aż nie nadeszły mistrzostwa świata w Osace 2007 roku, podczas których współpraca Millisa z Boltem przyniosła pierwsze wielkie sukcesy – 21-latek został wicemistrzem świata na 100 i 200 metrów.
Co ciekawe, Millis miał wtedy pełne prawo “schować głowę w piasek”. Tak się bowiem składa, że jeszcze parę lat wcześniej namawiał Bolta na pójście w ślady Michaela Johnsona – czyli bieganie na 200 i 400 metrów. Uważał, że do tych dystansów Usain ma największe predyspozycje. Był jednak w błędzie – bo ten został najlepszym biegaczem na setkę w historii.
To jednak nie żaden atak w stronę Millisa – po prostu miał inną koncepcję, która, kto wie, może również przyniosłaby efekty. Ale z racji, że jego zawodnik chciał inaczej, to się do tego dostosował. A potem mógł czuć dumę, kiedy ten wygrywał kolejne medale.
Bolt nie jest jednak jedynym zawodnikiem, którego prowadził. Spod jego skrzydeł, jako szkoleniowca Racers Track Club, wyszedł też Yohan Blake, który w szczytowym momencie kariery był “sprinterem numer dwa” na świecie. Współpracowali z nim też Kim Collins czy Ray Stewart, a także Dwain Chambers, po tym, jak – po odsiedzeniu dyskwalifikacji za doping – w brytyjskiej federacji nie patrzono na niego przychylnym okiem.
Nazwiska mówią za siebie, choć można spekulować, że Glen Millis nie jest święty. W 2009 roku wybuchł bowiem dopingowy skandal w jamajskiej lekkoatletyce. Pięciu zawodników z tego kraju w tym samym czasie zostało przyłapanych na stosowaniu niedozwolonych środków – dwóch z nich pracowało właśnie z Millisem.
Koniec końców – Jamajczykowi nic nie udowodniono. I cóż, nikt nie odbierze mu tego, że przez lata trenował najlepszego sprintera, ba, może i lekkoatletę wszech czasów. Jak i paru innych świetnych biegaczy.
W zespole siła
W przeciwieństwie do poprzedników – Chuck Daly przez większość kariery nie był związany z igrzyskami. Pracę jako trener rozpoczął w latach siedemdziesiątych, na stanowisko głównego szkoleniowca w NBA awansował w 1981 roku, kiedy podpisał kontrakt z Cleveland Cavaliers. To jednak nie z tym klubem przyszło mu zdobyć sławę.
Daly’ego środowisko koszykarskie pamięta przede wszystkim jako “szefa” złych chłopców najlepszej ligi świata, czyli Detroit Pistons. Ta ekipa dawała się w znaki najlepszym, czy to Michaelowi Jordanowi i jego Bykom, czy to Boston Celtics Larry’ego Birda. Wszystko dlatego, że jej zawodnicy uwielbiali prowokować, grali ostro, wręcz – z obecnej perspektywy – brutalnie.
Ale jakby nie patrzeć – umiejętności koszykarskich też im nie brakowało. Pod przywództwem Daly’ego sięgnęli po dwa tytuły mistrzowskie – w 1989 i 1990 roku. Byli najbardziej znienawidzoną drużyną w NBA, ale – przez lata – jedną z najlepszych. I to mimo tego, że nie mieli w swoich szeregach gwiazdy na miarę Jordana, Birda czy Magica Johnsona. Nic dziwnego zatem, że zasługi amerykańskiego trenera doceniły władze reprezentacji USA, które zaproponowały mu posadę szkoleniowca na IO w Barcelonie.
Chuck Daly był idealnym kandydatem. Wiedział, jak kierować grupą trudnych charakterów – w Pistons musiał w końcu zmagać się choćby z Dennisem Rodmanem czy Billem Laimbeerem, którzy uwielbiali pyskówki i miłowali się w częstowaniu rywali łokciami. Kto inny lepiej nadawałby “Dream Teamu”, zespołu złożonego z najlepszych koszykarzy na świecie?
W końcu nie oszukujmy się – wielki talent często równa się wielkiego ego. Jak zatem Daly, świeżo upieczony trener kadry USA, postanowił upewnić się, że jego zawodnicy nie odlecą? Zorganizował sparing.
Po jednej stronie stanęli Jordan i spółka. Po drugiej – najlepsi gracze z uniwersytetów. Wygrali… ci drudzy. Daly się tego spodziewał. Wiedział, że młodzi będą się zabijać o każdą piłkę, robić wszystko, aby pokazać się na tle swoich, na dobrą sprawę, idoli. Tymczasem wygłodniałe koty nie będą miały motywacji, aby dać z siebie wszystko. Ale nie przegrali tylko dlatego – Daly w kluczowych momentach ściągnął z boiska Jordana, celowo nie dokonywał żadnych zmian taktycznych. – Poddał tamten mecz – wspominał Mike Krzyzewski, ówczesny asystent w zespole USA.
Porażka podziałała na Dream Team, dokładnie jak planował, czyli jak płachta od byka. Od tamtego momentu amerykańscy koszykarze wychodzili na parkiet, aby udowadniać, że są najlepsi. To nieco trywialne, ale tak faktycznie było. Daly sprawił, że ta grupa, niezwykle utalentowanych, a także doświadczonych zawodników, wciąż czuła, że ma coś do udowodnienia. Choć w karierze wygrała już sporo.
Po czasie wygrała też złoto olimpijskie. Co ciekawe, w ciągu całego koszykarskiego turnieju w Barcelonie Chuck Daly… nie użył żadnej przerwy na żądanie. Nie było po prostu potrzeby. Jego przygodę z Dreamem Teamem miło wspominają wszyscy koszykarze, którzy byli jego częścią. Są zgodni co do jednego – utytułowany trener po prostu potrafił kierować grupą ludzi.
– Podczas igrzysk w 1992 roku zarządzał tym zespołem tak dobrze, jak tylko to możliwe. Traktował nas z respektem i wyznaczył cel, do którego dążyliśmy. Z mojej perspektywy – to była wielka rzecz być jego zawodnikiem – wspominał Daly’ego Larry Bird.
– Chuck był wielkim liderem. Żałuję tylko, że nigdy nie zagrałem dla niego poza Dream Teamem – mówił Jordan.
Jeśli jesteśmy przy sportach zespołowych i wybitnych trenerach, którzy odnosili sukces na igrzyskach – trudno byłoby nie zahaczyć o Bernardo Rezende. Inna sprawa, że szkoleniowiec brazylijskich siatkarzy nieco różni się od pozostałych postaci przedstawionych w tym tekście, bo… człowiekiem z cienia nigdy nie był. Raczej jedną z największych gwiazd złotej generacji Brazylii. Ale fakt faktem – poprowadził swoje zespoły do czterech medali igrzysk – w tym dwóch złotych. Nietaktem byłoby zatem o nim w ogóle nie wspomnieć.
Świetny zawodnik, równie dobry trener
Jeśli chodzi o lekkoatletkę lat dziewięćdziesiątych – jest jedną z największych jej postaci. Zdobył łącznie osiem tytułów mistrza świata (na hali i stadionie), sięgnął też po złoto olimpijskie – w Sydney w 2000 roku. Karierę skończył nieco przedwcześnie, bo z powodu kontuzji. Co prawda miał grubo ponad trzydzieści lat, ale sport kochał na tyle, że nie zamierzał z niego prędko rezygnować. Dopóki nie zawiodło go zdrowie.
Ivan Pedroso nie zamierzał jednak w pełni żegnać się z lekką atletyką. Został trenerem. Z tym że prowadził nie skoczków w dal, czyli swoich kolegów po fachu, tylko… zaprzyjaźnił się z trójskokiem. Tłumaczył to w ten sposób, że w gruncie rzeczy wszystkie konkurencje skokowe są do siebie podobne.

Ivan Pedroso pod koniec kariery zawodniczej
Siłą Pedroso polega na tym, że zawodnicy po prostu chcą z nim pracować. Często to nie on odzywa się do nich i wystosowuje propozycję, tylko działa to w drugą stronę. Tak było choćby z Yulimar Rojas, najlepszą trójskoczkinią ostatnich lat i najlepszą lekkoatletką roku 2020 według World Athletics. Choć warto podkreślić, że Wenezuelce pomógł… przypadek. Otóż przeglądała Facebooka i nagle, w gronie osób proponowanych do listy znajomych, pojawiło się jej nazwisko “Pedroso”.
Niewiele myśląc – wysłała zaproszenie. Mistrz olimpijski z Sydney je zaakceptował. – Odważyłam się z nim skontaktować oraz powiedzieć, że go podziwiam i marzę, aby z nim trenować. On odpowiedział, że śledzi moją karierę i wierzy, że mam wielki talent – wspominała Rojas. Niedługo później przeprowadziła się do Hiszpanii, gdzie mieszka Pedroso i rozpoczęła z nim współpracę.
Podobne doświadczenie miała Ana Peleteiro – medalistka mistrzostw Europy i halowych mistrzostw świata w trójskoku. Choć w tym przypadku – to Pedroso zrobił “pierwszy krok”. – Znaliśmy się od dawna, bo oboje mieszkaliśmy w Hiszpanii. Zdarzało nam się gadać na temat lekkiej atletyki. W 2013 roku zapytał się mnie: chcesz ze mną trenować? Odparłam, że nie, obecnie się uczę w szkole, nie jestem wystarczająco skupiona na sporcie – wspominała Hiszpanka.
Po paru latach zmieniła jednak zdanie. – W 2015 roku miałam kontuzję, nie mogłam wrócić do formy. Zadzwoniłam do niego i powiedziałam: Ivan, potrzebuję twojej pomocy, naprawdę tego potrzebuję. Odpowiedział, że nie jest pewien. Że chciał mnie trenować trzy lata wcześniej i odmówiłam. Ale w końcu się zgodził. Tylko musiałam udowodnić, że naprawdę jestem gotowa do ciężkiej pracy.
– Ustalił, że rozpoczniemy treningi dopiero po tym, jak zrobię życiówkę w halowym sezonie. Miałam na to cztery miesiące. I udało mi się podczas ostatnich europejskich zawodów, w Belgradzie – podkreślała Ana.
Współpraca z Peleteiro nie przynosi Pedroso takich sukcesów, co ta z Rojas. Ale jeśli chodzi o europejską rywalizację – to wciąż niezła zawodniczka, rekordzistka Hiszpanii. Ze wszystkich lekkoatletów były kubański skoczek w dal najbardziej kojarzony jest jednak zapewne z Teddy’m Tamgho, z którym poznał się w 2010 roku. Niedługo potem doprowadził go do złotego medalu mistrzostw świata.
Tamgho skończył już karierę, ale co ciekawe… również został trenerem. I już odnosi sukcesy: jego zawodnik – Hugues Fabrice Zango – w styczniu tego roku pobił halowy rekord świata w trójskoku. Pedroso udało się zatem wychować nie tylko znakomitego zawodnika, ale człowieka, który teraz – poniekąd – z nim rywalizuje. Choćby w szukaniu nowych narybków. Podsumowując listę trójskoczków pracujących z Pedroso – warto jeszcze wspomnieć o Nelsonie Évora, czyli złotym medaliście igrzysk w Pekinie. Jak zatem widzicie – absolutnie wybitny lekkoatleta może zostać utytułowanym trenerem. A to przecież nie jest wcale takie łatwe.
Na tym kończymy nasze wyliczenia. Wspomnijmy jednak o jednej ciekawej rzeczy – trenerzy nie otrzymują medali olimpijskich. Tak po prostu działa. Medalistami zostają tylko zawodnicy. Czy słusznie? Cóż, na igrzyskach jest pełno dyscyplin, w niektórych szkoleniowcy mają sporo do powiedzenia, w innych odgrywają nieco mniejszą rolę. Koniec końców warto pozostawić ten temat subiektywnej ocenie. Nie mamy jednak wątpliwości, że ludzie, których historie opisaliśmy w tym tekście, są po prostu mistrzami w swoim fachu.
KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl