Pięciokrotny mistrz NBA. MVP ligi i dwukrotnie jej finałów. Osiemnastokrotny uczestnik Meczu Gwiazd. Kariera Kobego Bryanta obfitowała w wielkie sukcesy. Te najważniejsze zdobył jednak poza USA. Sam tak twierdził. W 2008 roku w Pekinie i cztery lata później w Londynie Kobe prowadził Amerykanów do mistrzostw olimpijskich. W historii igrzysk Bryant zapisał się więc złotymi zgłoskami.
– Kobe był najbardziej łaknącym rywalizacji gościem, z jakim pracowałem. Jedynie Michael Jordan był w tej kwestii na tym samym poziomie. Kobe rywalizował w każdym meczu. Zmienił cały nasz ruch olimpijski swoim podejściem, etyką pracy. Był graczem jedynym w swoim rodzaju. Takich się nie tworzy. Z niczym się nie pier… Nie robiło mu różnicy, czy była zima, wiosna, lato czy jesień. Gdy grał, nie brał jeńców – wspominał Bryanta Jim Boeheim, trener, były asystent w kadrze USA na łamach The Athletic.
I faktycznie, z relacji wielu osób dowiadujemy się, że Bryant – nawet jeśli nie zdobywał pięćdziesięciu punktów co mecz – był prawdopodobnie najważniejszą postacią w kadrze USA na igrzyskach w Pekinie. A cztery lata później okazał się jedną z kluczowych w decydujących chwilach. Wielu oddaje mu zasługi w zdobyciu obu tych złotych medali, sugerując, że bez niego mogłoby ich nie być. Zapytacie: ale jak to – USA bez złota w koszykówce? Tak, takie to były czasy. Bo żeby opowiedzieć o tym, co stało się w Pekinie, musimy cofnąć się w czasie o dobrych osiem lat.
*****
W 2000 roku Amerykanie co prawda złoto zdobyli, pokonując w finale Francuzów 85:75. Już wtedy w ich składzie mógł zagościć młody – ale należący do grona najlepszych zawodników ligi – Kobe Bryant. Miejsce zwolniło się bowiem, gdy kontuzję złapał Grant Hill. Wśród faworytów na wyjazd do Sydney wymieniano Eddiego Jonesa i właśnie Bryanta. Tyle tylko, że Kobe szybko rozwiał wątpliwości – on do Australii się nie wybierał.
– Jest wiele rzeczy, które chcę zrobić tego lata. Spędzić więcej czasu z rodziną. Wziąć ślub. Zrelaksować się – tłumaczył się dziennikarzom sam zainteresowany. Fani szybko zaczęli podejrzewać zawodnika Lakersów o brak patriotyzmu, a wtedy w obronę wziął go Phil Jakcson, klubowy trener. – To nie fair, mówić tak o nim tylko dlatego, że nie chce jechać na igrzyska. Kobe bierze ślub. To jego osobisty czas, specjalna chwila. Jeśli chcieli go na igrzyskach, mogli skontaktować się z nim dawno temu. Jeśli chcieli mieć go jako alternatywę, powinni zapytać go o to poprzedniego lata.
Bryant na igrzyska więc nie poleciał. Podobnie jak cztery lata później, gdy już nie było mowy o byciu alternatywą. Gdyby nie sprawy pozasportowe – poważne, to wtedy rozgrywała się afera z oskarżeniem Kobego o gwałt – na pewno byłby częścią zespołu zmierzającego do Aten. Zabrakło go tam jednak, a Amerykanie przeżyli prawdziwy dramat. Już w grupie przegrali dwa mecze – z Portoryko i Litwą. Wygrane z Grecją, Australią i Angolą pomogły im jednak w awansie do ćwierćfinału. Tam udało im się odprawić utalentowany zespół Hiszpanii i wydawało się, że weszli na właściwą drogę.
Inne zdanie miała w tej kwestii Argentyna. To właśnie ta ekipa, dowodzona przez Manu Ginobilego i Luisa Scolę, rzuciła w półfinale o osiem punktów więcej. Tim Duncan, LeBron James, Dwayne Wade, Carmelo Anthony czy Allen Iverson nie dali sobie rady z rywalami z Ameryki Południowej. Potem wygrali co prawda mecz o brąz, ale wiadomo, jak jest – USA w koszykówce interesuje tylko złoto. Porażkę tłumaczono brakiem chemii i zgrania w zespole. Głównymi oskarżonymi zostali tacy zawodnicy Iverson czy Stephona Marbury. Amerykanie mieli odkuć się dwa lata później – na mistrzostwach świata.
Tam też zabrakło Bryanta. Tym razem leczył kontuzję, przeszedł zabieg, uniemożliwiający mu wyjazd. – Wierzymy, że Kobe wykuruje się szybko i całkowicie. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że wyraził chęć pozostania częścią zespołu w ciągu całego tego procesu i że po powrocie również będzie chciał w nim być. Kobe w zespole doda tej ekipie chemii, a jego obecność pomoże nam również poza boiskiem, gdzie ważne będą jego cechy przywódcy – mówił, w bardzo optymistycznym tonie, Jerry Colangelo, menadżer kadry USA.
Optymizm może i był wskazany w oficjalnym oświadczeniu, ale faktem było, że kariera reprezentacyjna Kobego, z różnych powodów, nie zdążyła zaistnieć, choć ten na karku miał już 28 lat. W 2006 roku mógł jedynie przyglądać się bezradnie, jak świat w szoku ogląda kolejny półfinał wielkiej imprezy, w którym kadra USA sobie po prostu nie radzi. Amerykanie przegrali, odprawiła ich Grecja. W Stanach mogli mieć najlepszych zawodników na świecie, ale nie mieli najlepszego zespołu. Po raz trzeci z rzędu. Bo do porażek z 2004 i 2006 roku powinniśmy dołożyć jeszcze jedną – z 2002. Wtedy – na własnym terenie – Amerykanie ulegli Hiszpanom.
Trzy porażki na największych imprezach? Dla kraju, w którym koszykówka to narodowy sport? Nie do wybaczenia. Wszyscy wiedzieli, że w Pekinie koszykarze muszą zdobyć złoto. Innego wyniku nikt by im nie darował.
*****
Właściwie zmiany rozpoczęto już w 2005 roku. Zachęcono najlepszych zawodników z NBA, by zostali w kadrze, sprowadzono Mike’a Krzyzewskiego, genialnego motywatora i jednego z najlepszych trenerów uniwersyteckich, jakich kiedykolwiek mieli Amerykanie. Nieobca była mu też zresztą praca z kadrą – w 1990 roku doprowadził ją do trzeciego miejsca na MŚ, mimo że miał w ekipie tylko zawodników z NCAA, ligi uniwersyteckiej. W 1984 i 1992 roku był za to asystentem pierwszego trenera na igrzyskach. Jego doświadczeniu zarządzający amerykańską koszykówką zawierzali, że będzie dobrze.
Ale pierwszy sprawdzian nie wypadł tak, jak powinien. To wspomniane już mistrzostwa świata. Drugim miały być igrzyska w Pekinie. Na szczęście dla Krzyzewskiego, w ekipie pojawił się wreszcie Kobe Bryant. Amerykanie czekali na ten moment od dawna. Już w styczniu 2006 roku, niedługo po meczu z Toronto Raptors, gdy Bryant rzucił 81 punktów, z koszykarzem spotkał się Jerry Colangelo.
– Co jeśli powiem ci, że chciałbym, żebyś dostarczał piłki, a nie rzucał do kosza? – spytał Bryanta.
– Zrobię wszystko, co będzie trzeba. Po prostu chcę być w tym zespole – odpowiedział Kobe.
To była dokładnie taka odpowiedź, jaką chciał usłyszeć Colangelo. Nie było wątpliwości – Kobe musiał dołączyć do zespołu. Carmelo Anthony wspominał potem, że dziwnie było widzieć Bryanta wśród nich. Bo nikt nie spodziewał się, że największa gwiazda ligi będzie chcieć męczyć się jeszcze dodatkowo dla kraju. Kiedy się jednak pojawił, z miejsca pokazał, jak wiele potrafi wnieść do zespołu. We wspomnieniach innych osób szczególnie utkwił dwa konkretne momenty, które niemal natychmiast wyniosły Kobego na pozycję lidera drużyny i pomogły mu wkupić się w jej łaski.
Dodajmy, że to wkupienie się było naprawdę istotne. Bryant nigdy nie był zawodnikiem, który blisko trzymałby się z przeciwnikami. A większość gości w kadrze wcześniej właśnie tym dla niego była. Grali w innych ekipach, często rywalizował z nimi w najważniejszych meczach. Jasne, znał ich z All-Star Games, ale to tyle. – Kobe z jednej strony ich znał, ale z drugiej nie do końca – wspominał Nate McMillan. A przecież gość miał być najważniejszą postacią w zespole. Musiał się w nim zadomowić, nie mógł pracować w odosobnieniu.
Więc jakie dwa momenty mu w tym pomogły? Pierwszy to sytuacja z inauguracyjnej odprawy. LeBron James, Dwyane Wade czy Carmelo Anthony przyszli i od razu poszli usiąść do ostatniego rzędu, jak najdalej od mówiących. Kobe usiadł w drugim, tuż za sztabem szkoleniowym. Tak, żeby lepiej słyszeć, co Krzyzewski ma do powiedzenia. Początkowo jego zachowanie dziwiło kolegów, potem zaczęli go naśladować. Pomogła w tym druga z sytuacji. – To był jego pierwszy dzień treningów z zespołem. Od razu ustawił poprzeczkę. Piłka była wysoko w powietrzu, uderzyła w podłogę, a on zanurkował po nią, mimo że wydawała się stracona. To był początek – mówił na łamach Bleacher Report Colangelo.
Bryant dokładnie tak samo grał na mistrzostwach obu Ameryk, które USA wygrały. Naciskał na każdego kto miał piłkę. Biegał, rzucał, asystował. Był wszędzie. To były jego pierwsze mecze o coś w kadrze, czuł głód gry w narodowych barwach, nakręcał się tym. – Graliśmy z Wenezuelą. Prowadziliśmy 40 punktami, a on cały czas naciskał na jakiegoś biednego dzieciaka z drużyny przeciwnej. Taki już był – wspominali potem koledzy i trenerzy. W finale z Argentyną, tą samą, która pokonała Amerykanów na igrzyskach w 2004 roku, Bryant rzucił 31 punktów i dołożył 14 asyst. USA wygrały 118:81.
*****
Wielu podkreślało później, że Bryant miał ogromny wpływ na zespół nie tylko na boisku, ale i poza nim. Czyli robił dokładnie to, czego oczekiwał po nim Jerry Colangelo. Nie musiał zresztą niczego mówić, wydawać rozkazów. Po prostu robił swoje, a inni – obserwując go – zaczęli podążać za jego przykładem. O pracy Kobego krążyły wręcz legendy, dotyczące zwłaszcza tego, jak trenował w trakcie sezonu NBA. Ale i na obozach kadry nie zwalniał tempa.
– Jego etyka pracy, podejście i to, jak uwielbia tę grę, jest zaraźliwe. To ktoś, kto po prostu kocha grać. Dąży do perfekcji – mówił w tamtym czasie Kevin Durant. I faktycznie, sporo jest historii, które to potwierdzają. Jedną z najbardziej szalonych – choć przy okazji igrzysk z 2012 roku – opowiedział trener od przygotowania kondycyjnego, który współpracował wówczas z Bryantem i dał mu swój numer, gdyby ten czegokolwiek potrzebował. Kilka dni później Kobe zadzwonił do niego o 4:15 nad ranem, pytając, czy ten mógłby pojawić się na sali gimnastycznej. Po jakichś dwudziestu minutach już wspólnie trenowali. Sesja trwała dobrze ponad godzinę. Po jej zakończeniu Kobe postanowił jeszcze chwilę porzucać, a trener wrócił do łóżka i spał do jedenastej.
– Następną część pamiętam bardzo dobrze. Wszyscy gracze z drużyny tam byli, czuli się dobrze. LeBron rozmawiał z Carmelo, a trener Krzyzewski wyjaśniał coś Durantowi. Po prawej stronie było miejsce na treningi. Był tam Kobe, rzucający samotnie do kosza. Podszedłem do niego, poklepałem w plecy i powiedziałem:
– Dobrze pracowałeś rano – powiedziałem mu.
– Hm?
– Nad kondycją, nasza sesja. Była dobra.
– A tak, dzięki Rob. Doceniam to.
– Więc kiedy skończyłeś?
– Skończyłem co?
– Rzucać. O której wyszedłeś z budynku?
– A, właśnie teraz. Chciałem trafić 800 razy. Więc… tak, właśnie teraz.
Można by powątpiewać w prawdziwość tej historii, gdyby nie to, że Bryant dokładnie taki był i poświadczają o tym dziesiątki relacji jego znajomych. Weźmy inną, którą opowiedział na swoim blogu Chris Bosh. Akcja ma miejsce w lecie 2008 roku, gdy rozpoczęli przygotowania do igrzysk. – Pierwszego dnia treningów zszedłem na śniadanie. Byłem tam, myśląc, że jestem bardzo wcześnie. Czułem się dobrze z tym faktem. Kobe był tam jednak już wcześniej. Wstał przywitał się i wyszedł na trening. Najbardziej interesujące było jednak to, że na jego kolanach zobaczyłem torebki z lodem. Potem dowiedziałem się, że zdążył skończyć już jeden trening, indywidualny, a teraz czekał na ten z całą drużyną. A przecież to było niecałe dwa tygodnie po tym, jak Lakers przegrali w finale ligi z Celtics. […] Myślałem, że to ja pracuję ciężko. Po czymś takim musiałem postarać się bardziej.

Kobe Bryant na igrzyskach w Pekinie. Fot. Newspix
Każdy, kto miał styczność z tamtą kadrą, podkreśla, że inni gracze podziwiali Bryanta. I z czasem zaczęli go naśladować. Kobe zjawiał się wcześnie na treningu – oni też zaczęli. Kobe pracował indywidualnie więcej niż inni – inni starali się go dogonić. Kobe uważnie słuchał trenerów – reszta również. Kobe przekonywał, że nie wolno lekceważyć żadnego rywala – zgadzali się z nim. Bryant wniósł do zespołu obsesję doskonałości. Doszło do tego, że sam szukał klipów wideo przed meczami z kolejnymi rywalami. Nie zawsze mógł je dostać, bo zdarzały się ekipy anonimowe, które dla USA teoretycznie nie stanowiły żadnej przeszkody. Nawet wtedy przekonywał jednak kolegów, że nie mogą sobie pozwolić ani na chwilę relaksu w trakcie meczu.
– Ważne było dla mnie, żeby przekazać chłopakom prostą rzecz: „Słuchajcie, ci ludzie potrafią grać”. To że wielu z nich nie wyjeżdżało do NBA, nie oznaczało, że nie grali w mocnych ligach. Mieli takie możliwości. Wielu z nich postanowiło zostać i grać za oceanem, ale są naprawdę utalentowani. Jeśli nie przyłoży się do nich należytej uwagi, przetrzepią ci tyłek. Chłopaki mogli mi wierzyć, dorastałem za oceanem, widziałem, jak tam się gra. Ważne było przekazanie tej wiadomości – mówił Kobe Bleach Report.
Przy Bryancie każdy stawał się lepszy. Mówił o tym Jason Kidd, mówił Carmelo Anthony, mówili trenerzy. Ich zdaniem nawet LeBron James czerpał niesamowicie wiele ze współpracy z zawodnikiem Lakersów. Każdy pracował ciężej, bo chciał mu zaimponować. Albo zaimponować sobie, że jest w stanie dotrzymać kroku na treningu temu gościowi. Kobe idealnie wpasował się w zespół, dodając mu to, czego ten potrzebował po porażkach z poprzednich lat. Chciał rywalizować. Chciał być najlepszy. Chciał zdobyć złoto. Zawsze i wszędzie pragnął być pierwszy. Dosłownie zawsze.
– Już w Pekinie poszliśmy do wioski olimpijskiej, żeby się nieco rozerwać przed startem igrzysk. Pamiętam, że weszliśmy do salonu gier – opowiadał Chris Bosh. – Stały w nim te maszyny, na których można rzucać do kosza na punkty. Wiecie jakie, znajdziecie je w każdym takim salonie. Kobe i Michael Redd zaczęli grać, szybko przerodziło się to w zażartą rywalizację. Po paru grach znudziło mi się oglądanie ich, poszedłem się spotkać z przyjaciółmi. Nie było mnie parę godzin. Kiedy był już czas, żeby wracać do hotelu, zatrzymałem się przy tym samym salonie. Ci goście wciąż grali! Obaj byli kompletnie przepoceni i skoncentrowani na grze. Wtedy zobaczyłem, że Kobe naprawdę kocha rywalizację.
*****
Dotarliśmy do Pekinu. To tu Amerykanie mieli odkupić swe winy. Ten zwrot powtarzano tak często, że całą drużynę zaczęto nazywać „Redeem Team” – „Zespół odkupienia”. Przy okazji była to gra słowna w nawiązaniu do Dream Teamu z igrzysk w Barcelonie 1992 roku. Trzeba jednak przyznać, że jak najbardziej usprawiedliwiona. Amerykanie w składzie mieli wówczas niemal wszystkich najlepszych zawodników, jakich tylko mogli znaleźć. Na igrzyska pojechali Kobe Bryant, Carmelo Anthony, Carlos Boozer, Chris Bosh, Dwight Howard, LeBron James, Jason Kidd, Chris Paul, Tayshaun Prince, Michael Redd, Dwyane Wade i Deron Williams.
Nie było wątpliwości, że w USA myśli się tylko o jednym – złocie olimpijskim. LeBron James ujmował to wprost. – Albo zdobędziemy złoto, albo zaliczymy totalną porażkę. – Ale tym razem, zgodnie z założeniem Bryanta, podeszli do rywali z szacunkiem. Każdego z nich analizowali, do każdego się przygotowywali. Od czasów Dream Teamu, który demolował wszystkich na swej drodze, reszta świata poszła do przodu. Amerykanie już to wiedzieli. Przekonali się o tym, gdy przegrywali kolejne tytuły.
– W tych porażkach z 2004 czy 2006 roku było sporo piękna, bo znaczyło to, że nasz sport staje się globalny. Ale w tym samym czasie myśleliśmy sobie: „Okej, to piękne, ale teraz chcemy odzyskać, co nasze”. Dla nas to była osobista sprawa, chcieliśmy na powrót wyprowadzić nasz kraj na szczyt – mówił po latach Bryant. W 2008 roku naraził się za to kibicom Lakers, gdy powiedział, że medal olimpijski jest cenniejszy niż jakikolwiek sukces klubowy, w tym mistrzostwa NBA. – I co z tego? Jeśli tego nie rozumieją, to nie wiedzą, o czym mówią. To proste. Grasz dla swojego kraju – odpowiadał im.
To wtedy w pełni ujawnił się patriotyzm Bryanta, o którego brak wcześniej go oskarżano. Na igrzyskach grał głównie dla USA. Głównie, bo częściowo robił to też dla siebie – wiedział, że olimpijskie złoto ugruntuje jego pozycję w koszykarskim świecie. Pozycję najlepszego ze wszystkich. Do tego, jak podkreślał, pragnął poznać nowe środowisko. Zobaczyć tę imprezę z bliska, poznać sportowców z innych dyscyplin. Wszystkie te cele spełnił właśnie tamtego lata. Choć czasem narzekał, że nie ma na to zbyt wiele czasu, bo jeśli nie trenuje i nie gra, to zajmuje się pisaniem i tworzeniem filmów – czymś, co dziesięć lat później przyniosło mu Oscara za najlepszą animację krótkometrażową.
Na pierwszym miejscu stawiał jednak, oczywiście, mecze i doprowadzenie kadry do złota. Zaczęło się od starcia z Chinami. – Miałem gęsią skórkę, gdy po raz pierwszy dostałem koszulkę USA. Ułożyłem ją na łóżku i wpatrywałem się w nią kilka minut. […] Kiedy graliśmy pierwszy mecz na igrzyskach spojrzałem na trybuny. Zobaczyłem ludzi machających flagami USA i skandujących „U-S-A! U-S-A!”. Znów miałem gęsią skórkę. Na hymnie pociekły mi łzy, musiałem się pozbierać – wspominał po latach w rozmowie z NBC.
Pozbierał się najlepiej, jak tylko mógł. Gdy zaczął się mecz, na powrót był tym liderem, na którego liczyli wszyscy. Jego koledzy przekonali się o tym, gdy w innym meczu grupowym, z Hiszpanią, bez kompromisów odepchnął Pau Gasola, który upadł na parkiet. Dlaczego było to tak ważne? Bo Gasol był jego klubowym kolegą, obaj dopiero co doszli do finału NBA. Ale na igrzyskach dla Kobego był wrogiem. – To była jedna z pierwszych akcji w meczu. Ten gość miał w głowie tylko wygrywanie. Niezależnie od tego z kim i gdzie grał. Naprawdę zapomniał, że Pau jest jego kolegą z zespołu, że za trzy tygodnie zobaczy go w Los Angeles. Przysięgam. To było szalone – wspominał potem, na łamach cleveland.com, LeBron James.
Bryant był zaangażowany w sukces całym sobą. Trenerów codziennie wypytywał o kolejnych rywali, o to, jak będą grać, co zrobią danego dnia na treningu, jak powinien się zachowywać i całą resztę tego typu rzeczy. Właściwie nie był tylko zawodnikiem, po części stał się członkiem sztabu szkoleniowego. Nie rzucał może tyle, ile w NBA, ale był absolutnie kluczowy w odniesieniu przez Amerykanów sukcesu. Wiedzieli to wszyscy. Jego trenerzy, koledzy, rywale i fani.
A właśnie, fani. Bryant w Chinach stał się wtedy absolutną gwiazdą. Większą nawet od Yao Minga. To nie przesada – wielu fanów, pytanych przez tamtejszych dziennikarzy, wyznawało, że Bryanta uwielbiają bardziej niż swego rodaka. W Pekinie Kobe udzielał wywiadów w kilku językach, podpisywał autografy, robił sobie zdjęcia. Również z innymi sportowcami. Zdecydowana większość z nich szeroko otwierała oczy, gdy widziała Kobego. Ale naprawdę oszaleli na jego punkcie chińscy fani. Kochany tam był już zawsze, sam nazywał ten kraj „swoim drugim domem”.
I właśnie w tym drugim domu poprowadził Stany Zjednoczone do sukcesu. Po ograniu Hiszpanii Amerykanie pokonali Australię w ćwierćfinale i Argentynę w kolejnej rundzie, odganiając precz demony z 2004 roku. W finale czekali na nich Hiszpanie. Ale to był już zupełnie inny mecz niż ten, który rozegrali w grupie. Presja mu towarzysząca była ogromna, a złote pokolenie Hiszpanów było zmotywowane jak nigdy.
Bryant rzucił dwadzieścia punktów. Trzynaście z nich w ostatniej, czwartej kwarcie. W tym, uznawaną potem za najważniejszą na całych mistrzostwach trójkę, po której dorzucił jeszcze punkt z wolnego za faul. To był moment, w którym Amerykanie uciekli Hiszpanom. Moment, w którym złoto mieli już na wyciągnięcie ręki. Już je chwycili i nie wypuścili do końca. Zostali mistrzami olimpijskimi. – Bez Kobego nie poszłoby to taką samą drogą. Uwierzcie mi, to przez niego wciąż jestem trenerem. Potrafię rozpoznać takie momenty – mówił potem Krzyzewski.
– Grałem wiele wielkich meczów, ale dziś energia była zupełnie inna. Prezydent powiedział mi, że będzie na trybunach, żeby nas wspierać. Cały nasz kraj nas wspierał. Czekaliśmy na to spotkanie przez trzy lata, oszczędzaliśmy na nie energię. Wystąpiłem w czterech finałach NBA. Ale to coś innego, to są igrzyska, grasz dla kraju, dla USA. Wiedza, że ma się wsparcie całego narodu, naprawdę pomaga – mówił szczęśliwy Kobe chińskim dziennikarzom.
Miał prawo się cieszyć. Mecz, co mogliście wywnioskować ze słów Krzyzewskiego, nie należał do najłatwiejszych. LeBron James mówił po latach, że to było naprawdę trudne spotkanie, jedno z tych, które zapamiętał najlepiej z całej swej kariery. On również wymieniał akcję Bryanta jako najważniejszą w całym finale. – Wiedzieliśmy, że Hiszpanie postawią twarde warunki – dodawał Kobe. – Zagrali wspaniały mecz, udowodnili, że zasłużenie byli mistrzami świata. Nasze zwycięstwo potwierdza za to słuszność wprowadzonego systemu. Do tej pory byliśmy uważani za zlepek indywidualności, ale teraz stworzyliśmy prawdziwą drużynę.
Kobe wrócił po igrzyskach do Los Angeles. Wrócił tam też, po przegranym finale, Pau Gasol. W szatni czekała na niego niespodzianka – w swojej szafce zastał powieszony tam złoty medal Kobego Bryanta. Kobe mówił, że chciał go w ten sposób zmotywować, ale Hiszpan naprawdę się zdenerwował. Trzeba jednak przyznać, że motywacja podziałała znakomicie – Lakers wygrali dwa kolejne mistrzostwa. A Kobe i Gasol byli w ich zdobyciu absolutnie kluczowi.
*****
Cztery lata później Kobe Bryant znów jechał na igrzyska. Znów w jednym celu – by obronić zdobyte w Pekinie złoto. Był już wtedy weteranem, miał 34 lata. Jeszcze przed samą imprezą, rozpętał ogólnokrajową dyskusję, gdy przyznał, że ówczesna kadra USA byłaby w stanie ograć Dream Team. Michael Jordan takie stwierdzenie po prostu wyśmiał, podobnie Charles Barkley. A dziennikarze w Stanach i na całym świecie zaczęli wszystko analizować. Darujemy sobie jednak przywoływanie całej tej dyskusji sprzed niemal ośmiu lat.
Dodajmy więc jedynie, że Kobe ostatecznie uciszył głosy krytyki, gdy sam sprostował swoje słowa. – Nigdy nie powiedziałem, że jesteśmy lepszym zespołem. Ale jeśli ktoś uważa, że nie bylibyśmy w stanie pokonać Dream Teamu choć raz, to sądzę, że nie ma racji. Oni na pewno są lepszą drużyną. Jednak jeśli ktoś zapyta mnie o to, czy moglibyśmy z nimi wygrać, odpowiem, że tak – mówił. A dziennikarze uzupełniali jedynie, że gdyby takie same słowa wypowiedział cztery lata wcześniej, to pasowałoby bardziej.
Bo nie sposób nie zauważyć, że to w 2008 roku Amerykanie rzucili dosłownie wszystkie ręce na pokład. W 2012 była to już ekipa słabsza, choć wciąż najlepsza na świecie. Bryant od swoich kolegów, z którymi wówczas występował, dostał nowy pseudonim – „Original Gangster”. Nadano mu go ze względu na jego długowieczność i status „staruszka” w zespole. Już przed turniejem było oczywiste, że Kobe nie będzie grać tak, jak w Pekinie. Że będzie musiał nieco odpuścić, poluzować szyki w obronie, zrzucić te zadania na kogoś innego. Liczono jednak na jego geniusz w kluczowych momentach meczów i turnieju.
Ale gdy trzeba było, Kobe wciąż ruszał do akcji. Kiedy w jednym z meczów Amerykanie zmagali się z upilnowaniem konkretnego rywala, w przerwie rzucił tylko: „Załatwię to”. I załatwił, w drugiej połowie gra obronna USA wyglądała znacznie lepiej. Poza tym jednak Bryant grał… dość słabo. W meczach grupowych rzucał zaledwie 9,4 punktu na spotkanie ze skutecznością na poziomie 39%. Właściwie gdyby nie było go na parkiecie, to wiele by się nie zmieniło. Amerykanie, rzecz jasna, bez większych trudów przeszli do dalszej fazy. I zapewne przeszliby też bez niego.
To jednak wciąż był ten sam, wielki Kobe. Wciąż pracował jak szalony. Wciąż zwracał uwagę na każdy aspekt przygotowań. Tyson Chandler opowiadał potem, jak pewnego dnia siedzieli na stołówce, gdy weszła na nią reprezentacja Nigerii, ich grupowy rywal. – Stanęli w kolejce po jedzenie, my byliśmy już przy stoliku. Bryant powiedział nagle: „Muszę iść”. Zdziwiłem się, pytałem o co mu chodzi. Odpowiedział, że skoczyło mu ciśnienie. Nie wiedziałem, o czym gada, zapytałem go o to. Powiedział, że tu jest mnóstwo innych zawodników, a on nie może na nich patrzyć. To, że oni się tam zjawili, było dla niego sygnałem, że czas opuścić to miejsce. Nigdy nie miałem do czynienia z kimś tak zaangażowanym w to, co robi. Z nikim nie rozmawiał, nie rozdawał autografów, nie robił sobie zdjęć. W głowie miał tylko turniej.
Ostatnie stwierdzenie jest najprawdziwszą prawdą. O przygotowaniach Bryanta i tym razem krążyły legendy, z których większość okazywała się prawdziwa. Choćby ta, że w czasie jednej z sesji treningowych przez 90 minut grał jeden na jednego z Mike’em Hopkinsem, jednym z trenerów kadry. Po tym czasie dołączył się do nich Russell Westbrook, ale to nic nie dało – Bryant wciąż trafiał. I pewnie wszystko trwałoby jeszcze długo, gdyby nie zaplanowane spotkanie kadry z fanami, na które Kobe też musiał iść. Przywoływana była już też historia o ośmiuset treningowych rzutach. Sami widzicie – w kwestii przygotowania „Black Mamby” do igrzysk nic się nie zmieniło.
I, jak się okazało, nie zmieniło się też to, że w najważniejszych momentach pokazał się dobrze wszystkim znany mistrz. W fazie pucharowej grał już znakomicie. W drugiej połowie meczu z Australią rzucił dwadzieścia punktów, w tym trzy trójki na przestrzeni 66 sekund. Trzynaście oczek wsadził Argentynie w półfinale. I wreszcie siedemnastoma skarcił Hiszpanów. I tak, nie dziwcie się – droga Amerykanów wyglądała dokładnie tak samo jak cztery lata wcześniej.
– Zostawiał nam wykonanie całej pracy. Ale kiedy potrzebowaliśmy go najbardziej, pojawił się. To Kobe. Zawsze będzie grał najlepiej w takich chwilach – mówił potem Carmelo Anthony. I tak właśnie było. To Bryant, na spółkę z Chrisem Paulem i Kevinem Durantem, zapewnił Amerykanom triumf w finale. Kobe mówił potem, jak bardzo cieszy się z tego sukcesu, bo wie, że to zapewne jego ostatnie igrzyska. Odgonił też, choć na chwilę, problemy osobiste, jakie w tamtym czasie go dotykały. Żył wówczas w separacji z żoną, ciążyło nad nim widmo rozwodu. Nie rozwiódł się jednak ze złotem olimpijskim. Wręcz przeciwnie – poślubił je po raz drugi.
– To bardzo emocjonalny moment. Myślę o całej tej podróży, o tym, że jestem tu po mój ostatni złoty medal, mając flagę na piersi… Obiekty były niesamowite, wsparcie kibiców jeszcze bardziej. Sportowcy też wykonali fantastyczną robotę. Ale to tyle dla mnie. Byłem bardzo szczęśliwy, mogąc pojechać na igrzyska dwukrotnie. Wspaniale było tu pojawić się przy okazji zmierzchu mojej kariery – opowiadał potem dziennikarzom.
To, mimo wszystko, nie był jednak koniec jego olimpijskiej przygody.
*****
Faktycznie, na igrzyska jako zawodnik już więcej nie pojechał. Choć długo spekulowano nad tym, czy aby nie wybierze się do Rio. Kobe mówił jednak, że chciałby wywalczyć sobie miejsce w turnieju, a nie dostać je za zasługi. Forma jednak mu na to nie pozwoliła. Wraz z końcem sezonu 2015/16 zakończył też zawodniczą karierę. Swoją reprezentację wspierał już jako fan. – Miałem swój moment. Zdobyłem dwa złote medale. Dla zespołu ważne jest to, żeby poszli do przodu i grali swoje. Będę oglądać ich z daleka i w ten sposób też wspierać. Jeśli chcieliby, żebym ich odwiedził i z nimi pogadał, zrobię to. Ale to tyle – mówił.
Koledzy go nie zawiedli. W Rio de Janeiro zdobyli trzecie z rzędu złoto. A on sam w Brazylii się pojawił, odwiedzał kolejnych amerykańskich sportowców, wspierał ich, dopingował, rozmawiał. Potem zaangażował się w inne projekty – wielokrotnie, na różne sposoby, wspomagał ruch olimpijski, poparł też kandydaturę Los Angeles do organizacji największej sportowej imprezy świata. Skutecznie, igrzyska odbędą się tam w 2028 roku. Niestety, jego na nich zabraknie. Nawet w roli widza.
– Kobe był wspaniałym i prawdziwym mistrzem olimpijskim – mówił prezydent MKOl, Thomas Bach. – Wykorzystywał siłę sportu do zmiany ludzkich żyć. Po przejściu na emeryturę, nadal wspierał ruch olimpijski i pozostawał inspiracją dla organizatorów przyszłych igrzysk w Los Angeles. Będzie nam brakować jego energii i szczerej natury.
I z całą pewnością, gdy igrzyska olimpijskie zawitają za osiem lat do Los Angeles, ten brak będzie się dało odczuć. Ale u koszykarzy USA nic się nie zmieni – znów będą walczyć o złoto. Tego jesteśmy pewni. Być może kontynuując serię mistrzostw olimpijskich, rozpoczętą w 2008 roku, przez Redeem Team, dowodzony przez Kobego Bryanta.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
przeciez to nie bryant prowadzil tylko byl jednym z wielu wspanialych zawodnikow jak lebron wade durant chris paul i tak mozna wymieniac, juz nie robcie az takich laurek, bez kobiego takze by bez problemu wygrali
I oni wszyscy zgodnie przyznawali, że bez niego mogłoby nie być tytułu w Pekinie, a bez tytułu w Pekinie – tego w Londynie, gdzie – w decydujących meczach – też był kluczowy.
Ostatnio TVP powtórzyła finał Igrzysk z 2008 roku. I była to kwintesencja gry Bryanta. Nie trafiał, popełniał dużo błędów, jednocześnie cały czas mocno pracując w obronie. Aż przyszła czwarta kwarta i odpalił, m.in. trafiając w końcówce 3+1. To był typ gracza, który nigdy się nie zniechęcał i nigdy nie zwątpił w swoje umiejętności, nawet jeśli nie trafił kilku rzutów pod rząd. Przecież w jego ostatnim meczu, w którym rzucił 60 punktów, potrzebował na to 50 rzutów. Porównanie z Jordanem zasadne z wielu powodów. Jak dla mnie najważniejszym punktem wspólnym była ich ewolucja z samolubnych indywidualistów w najważniejsze elementy gry zespołowej.… Czytaj więcej »
bredzisz, kobe zawsze byl samolubem i nigdy nie wpasowal sie w zadna gre zespolowa, roznice miedzy latami 2005-2007 ktore byly kompletna klapa a 2008-2010 to przyjscie gasola za kwame, oraz dodanie weteranow jak artest i progres bynuma. kobe jest najwiekszym ceglarzem w historii nba i zarazem gosciem ktory mial swietna prace w nog (zgapiona od jordana) szkoda go, niesamowity szok nie bylo nigdy superstara ktory odszedlby w tak mlodym wieku. czy kobe jest top10 to tak naprawde setki godzin dywagacji, wg mnie nie jest lepszym iso scorerem od hardena czy duranta czy rzucajacym wogole a od currego to juz bardzo… Czytaj więcej »
TOP10 Kolejność przypadkowa: Jordan, Shaq, Magic, Bird, Jabbar, Duncan, Russell, Wilt, Bryant, LeBron.
Witam,
Zapraszam na bloga z najnowszymi typami w sieci.
Dziś 3 darmowe typy na blogu dla wszystkich o kursach 3.00 każdy!!!
Czat dla każdego.
Wysoka skuteczność.
Archiwum do wglądu dla każdego.
wejdz na : normalnetypy.blogspot.com