Jej historia doskonale pokazuje, jak szybko potrafi przeminąć lekkoatletyczna kariera. Wydaje się, że jesteś w życiowej formie. Nagle jednak parę kontuzji, trochę pecha czy spadek formy mogą sprawić, że w mgnieniu oka wypadniesz z czołówki. Polska sztafeta 4×400 metrów w 2018 roku odniosła jeden z najbardziej spektakularnych sukcesów w niedawnej historii polskiej lekkoatletyki, a obecnie znajduje się w głębokim kryzysie.
Niespodziewany szczyt
W 2018 roku czwórka Polaków nie tylko zdobyła złoty medal halowych mistrzostw świata w Birmingham, ale zrobiła to w kapitalnym stylu. Nie jest w końcu tajemnicą, że Amerykanie – jeśli chodzi o konkurencje biegowe – bywają niedoścignieni. Szczególnie na krótkich dystansach i szczególnie dla europejskich reprezentacji. A sztafeta, na którą składały się talenty Łukasza Krawczuka, Karola Zalewskiego, Rafała Omelki oraz Jakuba Krzewiny, okazała się lepsza od tej Stanów Zjednoczonych. Choć nikt przed biegiem na nią nie stawiał. Ba, nawet podczas niego wydawało się, że w zasięgu Polaków jest co najwyżej srebro. Dopóki nie stał się cud.
Jakub Krzewina, który został wystawiony na ostatnią zmianę, początkowo oglądał plecy Vernona Norwooda, dwukrotnego mistrza świata. Potem się do niego zbliżył. Aż na ostatnich metrach nie zaczął “połykać” Amerykanina. – A może by tak jeszcze wyprzedzić Amerykanina? Świetnie, Jakub Krzewina! Może będzie złoto! – komentował bieg przepełniony emocjami Przemysław Babiarz.
Polacy wygrali. Zdobyli złoto, pobili rekord świata. Filmik z ich biegu uzbierał miliony wyświetleń na YouTube. Nikomu nie przyszłoby wówczas do głowy, że sztafety 4×400 metrów zabraknie w Tokio. Raczej liczono, że powalczy na tej imprezie o medal. Ale obecne realia są brutalne.
Nie ma cudów
Oczywiście, sukces Polaków nie miałby miejsca, gdyby nie trochę szczęścia. Fakty były takie, że najgorszy Amerykanin, który biegał w Birmingham, wciąż dysponował lepszą życiówką od każdego z Polaków. Sam trener Biało-Czerwonych – Józef Lisowski – nie krył, że jego zespół po prostu trafił na wyjątkowy dzień. – Przecież nie będę kłamał, że o czymś takim marzyłem. Fuks, kosmos, przypadek – mówił w rozmowie z TVP Sport.
Było zatem oczywiste, że Polacy nie staną się nowym, globalnym numerem jeden. Ale i tak mieliśmy nadzieję na wielkie rzeczy. Przede wszystkim – pobicie rekordu Polski na stadionie, który wynosił 2 minuty i 58 sekund i został ustanowiony w 1998 roku. A jak się już uda z nim rozprawić, to czemu by nie walczyć o medale wielkich imprez, nie tylko tych halowych?
Rzeczywistość szybko zaczęła jednak weryfikować te plany. Niedługo po imprezie w Birmingham Krawczuka, Krzewinę oraz Zalewskiego dopadły kontuzje. Nie wystąpili przez to na mistrzostwach Europy w Berlinie, co zmusiło trenera Lisowskiego do wystawienia eksperymentalnego składu – złożonego z Omelki, a także Kajetana Duszyńskiego, Dariusza Kowaluka oraz Mateusza Rzeźniczaka.
Wynik – jak na zaistniałe problemy – nie był zły. Polska sztafeta zakwalifikowała się do finału, w którym zajęła piąte miejsce (choć ze sporą stratą do podium). Dało się wyciągnąć z tego biegu pozytywne wnioski – Polakom zabrakło trzech z czterech najlepszych zawodników, ale i tak udało się uniknąć specjalnej klapy. Można było mieć wrażenie, że tego momentu będzie tylko lepiej, bo kiedy znowu powtórzy się podobny pech z kontuzjami?
Ale niestety – w kolejnych latach urazy stały się regułą. Do wprost kuriozalnej sytuacji doszło podczas halowych mistrzostw Europy w Glasgow w 2019 roku. W sztafecie na 4×400 metrów musiał wystąpić… płotkarz Damian Czykier i to na dodatek specjalizujący się w dystansie 110 metrów (oprócz niego biegali Omelko, Kowaluk i Tymoteusz Zimny). Poradził sobie co prawda nieźle, ale sztafeta znowu minęła się z podium.
Na dobrą sprawę – mimo kolejnych kłód rzucanych pod nogi – odrobina optymizmu wciąż się utrzymywała. Nawet w 2020 roku, kiedy rozmawialiśmy z Łukaszem Krawuczkiem, ten stawiał – sobie oraz kolegom – poprzeczkę dość wysoko. – Nasz cel na igrzyska? Na pewno finał olimpijski i lepsze miejsce, niż zajęliśmy w Rio. Wtedy było siódme, więc myślimy w kategoriach “sześć i w górę”. Wiadomo, że każdemu marzy się medal olimpijski, ale do tego potrzeba zarówno wysokiej formy, jak i fury szczęścia – mówił.
Oczywiście – biegacz podkreślał też różne problemy. To, że nigdy nie poznał kogoś z takim pechem do kontuzji, co Krzewina. Tego, że sztafeta w składzie z Birmingham ma już swoje lata, a on sam zbliża się do końca kariery.
– Trzeba mieć świadomość, że dobra passa w danej konkurencji lekkoatletycznej, szczególnie jeśli mówimy o sztafetach, nie może trwać wiecznie – mówi nam Marcin Urbaś, ekspert lekkoatletyczny i rekordzista Polski w biegu na 200 metrów. – Nawet jak wszystko dzieje się pod komendą tego samego trenera, wiele rzeczy, choćby przez kontuzje, może się zmienić. Sztafeta 4×400 faktycznie się powoli zaczęła rozsypywać.
Niewykorzystana szansa
Podczas majowych zawodów World Athletics Relays, które miały miejsce w Chorzowie, polska sztafeta stanęła przed niełatwym, ale – wydawałoby się – wykonalnym zadaniem. Aby zapewnić sobie kwalifikację olimpijską, potrzebowała awansować do finału. Znaleźć się w gronie ośmiu drużyn. Tylko i aż tyle.
Do pewnego momentu wszystko wskazywało na to, że plan się powiedzie. Krystian Zalewski, jedyny z medalistów z Birmingham obecny w sztafecie, dobrze spisywał się na ostatniej zmianie. W końcówce wyścigu jednak osłabł i dał się wyprzedzić Włochowi. Polacy spadli przez to na trzecie miejsce w swoim wyścigu, uzyskując dziewiąty czas spośród wszystkich reprezentacji. Tym samym nie wywalczyli miejsca w finałowym biegu. Tak były rekordzista świata (rekord globu Polaków został poprawiony przez uniwersytet Houston) tłumaczył niepowodzenie:
– Poczułem, że Włoch na mnie zerka i widziałem, ze będzie chciał biec tak, by mnie „przeciągnąć”. Dlatego wyprzedziłem go od razu, żeby nie tracić czasu na pierwszej części dystansu. Tak to jednak bywa w sztafetach, że ta osoba, która biegnie na plecach prowadzącego zawodnika, na mecie ma trochę więcej sił. Niestety, troszeczkę zabrakło. Czemu nie biegłem za plecami Włocha? Jestem zawodnikiem innego typu. Jeżeli nie pobiegnę szybko 300 metrów, czas na mecie od razu spada – mówił Zalewski.
Polska sztafeta oczywiście wciąż może pojawić się na igrzyskach. Ba, na obecny moment znajduje się na premiowanym awansem miejscu w światowym rankingu – trzynastym (do Tokio poleci szesnaście drużyn). Inna sprawa, że wcale nie musi się na nim utrzymać – decydujące będą pozostałe starty w sezonie letnim.
Ale nawet, jak wszystko pójdzie po naszej myśli, w Tokio – ze starej ekipy z Birmingham – może pojawić się tylko Zalewski. Co się stało z pozostałymi złotymi medalistami HME?
Jak domek z kart
Do pewnego momentu Rafał Omelko cieszył się najlepszym zdrowiem z czwórki. Kiedy jego koledzy wypadali z rywalizacji, on był obecny. Podczas mistrzostw Europy w Berlinie, halowych mistrzostw Europy w Glasgow, mistrzostw świata w Dausze. W kwietniu tego roku zakończył jednak karierę. Powód? Żeby było ironicznie – problemy zdrowotne.
Polski lekkoatleta, który nie słynie z bycia wylewnym, nie wypowiedział się szerzej na temat swojej decyzji. Pewne jest za to, że będzie miał, co robić. Tak się bowiem składa, że Omelko… obronił doktorat. Już teraz jest zatrudniony na wrocławskim AWF-ie. Buty na kołku odwiesił z życiówką 45,14.
Kontuzje swego czasu męczyły również Łukasza Krawczuka, ale ten od 2020 roku cieszy się już niezłym zdrowiem. I wciąż biega, z tym, że… zbyt wolno. A że w tym roku skończy 32 lata, trudno spodziewać się, żeby jego dawna forma nagle wróciła. W tym roku na dystansie 400 metrów (na hali) wystąpił dwukrotnie, nie schodząc poniżej 47 sekund.
PKN ORLEN JEST SPONSOREM GENERALNYM POLSKIEGO ZWIĄZKU LEKKIEJ ATLETYKI
Rok temu zaliczył sporo startów – na memoriale Ireny Szewińskiej zajął 4. miejsce w finale (46,95), a podczas memoriału Janusza Kusocińskiego zmienił się jego czas (46,85), ale nie miejsce. W sezonie halowym skupił się natomiast na 200 metrach, traktując to jako – jak sam to określił – sprawdzian szybkościowy. Podczas mistrzostw Polski w Toruniu był czwarty (22,08). Generalnie – Krawczuk ma szansę na dalsze występy w sztafecie, ale bierze się to bardzo z jej słabości niż tego, że zawodnik WKS Śląska Wrocław znowu błyszczy.
Bez wątpienia najbardziej skomplikowana jest sprawa Jakuba Krzewiny. W maju gruchnęła wiadomość, że Polak został zawieszony przez Polską Agencję Antydopingową. Jako powód podano to, że mistrz świata z Birmingham trzykrotnie podał nieprawidłowy adres swojego pobytu (przypomina to sprawę Christiana Colemana, który nie został nakryty na dopingu, ale omijał kontrole). Więcej będziemy wiedzieć 24 maja, kiedy ma zapaść decyzja POLADA.
Biegaczowi w każdym razie grozi… nawet dwuletnia dyskwalifikacja od startów. A że ma niespełna 32 lata, może to również oznaczać koniec kariery. To realia, w jakich znalazł się chyba największy bohater pamiętnego, złotego biegu.
– Nie powiedziałbym od razu, że ci zawodnicy są przeszłością – zauważa Urbaś. – Trzeba jednak robić podwaliny pod nowy skład sztafety. Po to też w szerszym składzie trenują zawodnicy z rezerwy. Myślę, że wiele się wyklaruje na mistrzostwach Polski, zobaczymy w jakiej formie jest czołówka w tej konkurencji, i kto do niej należy. Ja bym tego trzonu starych wyjadaczy nie skreślał, ale na pewno warto przyglądać się młodym zawodnikom.
Czekamy na nowe pokolenie?
I w tym miejscu dochodzimy do kolejnego problemu – następców weteranów na dobrą sprawę nie widać. Choć jeszcze dwa lata temu mogliśmy oczekiwać, że czterystumetrowcy urodzeni w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych będą robić postępy, wszyscy zgodnie stanęli w miejscu.
Tymoteusz Zimny w lipcu 2017 roku, jako dziewiętnastolatek, ustanowił rekord życiowy wynoszący 46,04. Od tego czasu ani razu się do tego wyniku nie zbliżył. Najlepiej poradził sobie podczas młodzieżowych Europy w szwedzkim Gavle – pobiegł wówczas 46,41. W międzyczasie uzupełnił też wspomnianą polską sztafetę w Glasgow. Jego kariera znajdowała się na stosunkowo dobrych torach, ale niestety w grę weszła kontuzja. Stracił przez nią cały sezon 2020.
Starszy od Zimnego o trzy lata Kajetan Duszyński również od czterech lat nie pobił życiówki. W 2017 roku osiągnął wynik 45,98. Ostatnie dwa lata w jego wykonaniu można podsumować trzema słowami – stabilnie, ale średnio. Z jednej strony startował regularnie, z drugiej – jego czasy mieściły się zazwyczaj w przedziale 46-47 sekund. Podobnie sprawa przedstawia się u 25-letniego Dariusza Kowaluka, który swój najlepszy wynik ustanowił w 2018 roku (46,06).
Urbaś: – Trzeba by się zastanowić, czemu młodsi zawodnicy nie robią postępów. Czy to jest temat związany z programem szkolenia danego zawodnika? Czy jest to związane ze szkoleniem całej kadry? Trzeba też mieć na uwadze, że nie każde pokolenie, nie każde roczniki muszą mieć predyspozycje do biegania na europejskim czy światowym poziomie. To następuje falami. Tak więc może wypada poczekać, aż się pojawi zupełnie nowa krew? Taka, o której nikt obecnie nie myśli, ale szybko może rozdawać karty w polskiej “czterystumetrówce”.
Cóż, możemy tylko trzymać kciuki, aby polska sztafeta faktycznie znalazła się w Tokio. Jednak nawet jak jej się to uda, można mieć wrażenie, że na sukces, który dorówna temu z Birmingham, będziemy musieli poczekać parę dobrych lat. Aż zdolni młodzicy nie staną się juniorami, a potem seniorami, którzy nie tylko będą szybko biegać, ale stworzą zgraną drużynę.
KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl
Było jasne na jakich podstawach był “wykuty” ten rekord… Tylko debile myśleli że mamy sztafetę mistrzów.