Feliks “Papa” Stamm to bez dwóch zdań jedna z najwybitniejszych postaci w historii polskiego sportu. Trener, motywator i wychowawca jest najbardziej znany z olimpijskich sukcesów, do których poprowadził polskich pięściarzy w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Nie wszyscy jednak wiedzą, że prace u podstaw rozpoczęły się dużo wcześniej i mogły zaowocować olimpijskim medalem już w 1936 roku.
Boks wcale nie był jego pierwszą miłością. Po uzyskaniu pełnoletności przez wiele lat był podoficerem Wojska Polskiego, gdzie pokochał jeździectwo. Jeszcze jako nastolatek brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. W 1923 roku miał 22 lata, gdy zadebiutował w ringu jako zawodnik klub Pentatlon Poznań. Łącznie stoczył 13 pojedynków rankingowych (11 wygrał) oraz około 30 walk pokazowych. Szybko odkrył, że lepiej niż w roli pięściarza sprawdza się jako szkoleniowiec. Zauważyli to zresztą wszyscy wokół.
– Zaraz po moim pierwszym wykładzie podszedł do mnie i powiedział, że angielski system narzuca za sztywne reguły, a jego zdaniem każdy powinien boksować zależnie od swoich predyspozycji i temperamentu. Miał wtedy 24 lata, ale wyraźnie wiedział, czego chce – wspominał pułkownik Jan Baran-Bilewski. To podejście stało się znakiem rozpoznawczym Stamma i jednym z fundamentów “polskiej szkoły boksu”. Jako trener z jednej strony był wierny pięściarskim podstawom, ale potrafił je twórczo interpretować.
– Leszek Drogosz miał niesamowity refleks. Gdy Stamm zobaczył go po raz pierwszy jako 19-letniego chłopaka, to załamał ręce. ‘Chłopie, wszystko robisz źle’ – powiedział. Próbował poukładać go zgodnie z zasadami bokserskiego kanonu, ale nie przynosiło to efektów. W końcu machnął ręką i powiedział: rób wszystko jak robiłeś, ale nikogo tego nie ucz – opowiadał Janusz Pindera.
W 1926 roku zaledwie 25-letni szkoleniowiec objął dowodzenie w Warcie Poznań. Niedługo potem dołączył także do nowo powołanej kadry narodowej, gdzie sekundował Otto Nispelowi. W 1928 roku jako asystent miał wkład w wygraną z Austrią w historycznym pierwszym międzynarodowym meczu reprezentacji. Biało-czerwoni wygrali wtedy 10:6.
Główni trenerzy się zmieniali, ale Stamm wciąż był ważnym elementem tej układanki. W 1932 roku odszedł z Warty – w Warszawie zaczął wykładać w Centralnym Instytucie Kultury Fizycznej. Tym samym, który dziś jest znany jako Akademia Wychowania Fizycznego (AWF). Pod wieloma względami był samoukiem – może nie zdobył wykształcenia typową drogą, ale potrafił się dogadać w trzech językach i był człowiekiem o szerokich horyzontach.
Duże znaczenie w jego filozofii trenerskiej odgrywało podejście mentalne. “Papa” był wymagającym mentorem, który rzadko doceniał swoich podopiecznych. Nawet po największych sukcesach potrafił powiedzieć, że było “nieźle”, co w jego ustach brzmiało jak wielki komplement. Rzadko krzyczał lub podnosił głos – szybko wypracował sobie taki autorytet, że zawodnicy po prostu skakali za nim w ogień.
Złe miłego początki
W 1936 roku Stamm w końcu został głównym trenerem kadry. Obraz, który zastał, wydawał się całkiem obiecujący. Polscy pięściarze po raz pierwszy pojawili się na turnieju olimpijskim już w 1924 roku. Nie była to udana inauguracja – cała piątka zakończyła przygodę z igrzyskami już na pierwszej walce. Żaden z pojedynków nie potrwał nawet pełnego dystansu…
W tym gronie już na pierwszy rzut oka wyróżniał się Tomasz Konarzewski – pierwszy polski “ciężki” z prawdziwego zdarzenia. Na krajowym podwórku miał jednak pewien osobliwy problem – nie było dla niego godnych konkurentów. Do tego stopnia, że w 1925 roku otrzymał złoty medal mistrzostw Polski… bez stoczenia choćby jednej walki. Rywale po prostu nie stanęli na placu boju.
Na kolejnych igrzyskach w 1928 roku było widać lekki postęp – z pięciu reprezentantów dwóch wygrało pierwsze walki. Nikt nie doszedł do strefy medalowej, ale trzeba pamiętać, że boks na ziemiach polskich w usankcjonowanej formie pojawił się zaledwie siedem lat wcześniej. Czołowi zawodnicy uczyli się na robocie, przeważnie od dużo bardziej zaawansowanych technicznie rywali.
Uczył się także sam Stamm. Najpierw liznął trochę niemieckiej szkoły od Nispela, potem podpatrywał Włocha Bruno Garzenę, a następnie “zamerykanizowanego Niemca” – Billy’ego Smitha. Był prawą ręką tego ostatniego podczas igrzysk w Berlinie, które przyniosły długo oczekiwany przełom w polskim boksie. Cztery lata wcześniej w Los Angeles naszych reprezentantów zabrakło.
Biało-czerwoni na pięściarskiej mapie nie pojawili się z dnia na dzień. W 1934 roku podczas mistrzostw Europy w Budapeszcie większość Polaków wróciła do domu z medalami. Trzy brązowe medale wywalczyli przedstawiciele najniższych kategorii wagowych – Szapsel Rotholc (waga musza), Tadeusz Rogalski (waga kogucia) i Mieczysław Forlański (waga piórkowa).
O złoto bili się Witold Majchrzycki (kategoria średnia) i Roman Antczak (kategoria półciężka), ale przegrali z bardziej doświadczonymi rywalami. Dobrze rokował zwłaszcza ten drugi. Stosunkowo późno trafił do boksu, ale miał naturalny dryg. W latach 1933-34 był już najlepszy w swojej wadze w Polsce, jednak kilka miesięcy po medalu mistrzostw Europy jego ciekawie zapowiadającą się karierę przerwała ciężka choroba płuc.
„Szapsio” zainspirował Twardocha?
Lokalny krajobraz na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych w ogóle wyglądał ciekawie i różnorodnie. Dużą rolę odgrywało Żydowskie Towarzystwo Gimnastyczno-Sportowe “Makabi”, które w 1932 liczyło już około 2000 członków. Wielosekcyjny klub sportowy z czasem zaczął się specjalizować w boksie, regularnie dostarczając medalistów krajowych imprez.
Z pięściarzy o żydowskich korzeniach najbardziej wyróżniał się wspomniany już Rotholc, który jako pierwszy z tego grona sięgnął po złoto mistrzostw Polski. Popularny “Szapsio” słynął z niezwykle żywiołowego stylu walki, który przyciągał tłumy na trybuny. W 1934 i 1935 zajmował miejsca w pierwszej dziesiątce plebiscytu “Przeglądu Sportowego” na najlepszego sportowca w kraju.
O jego klasie chyba najlepiej mówi to, że w biało-czerwonych barwach nie przegrał w żadnym międzynarodowym meczu. Wydawało się, że w 1936 roku Rotholc jest jednym z faworytów do wywalczenia olimpijskiego medalu. Impreza organizowana przez III Rzeszą z wiadomych względów wzbudzała olbrzymie kontrowersje. Środowiska żydowskie wzywały do bojkotu zawodów, ale pięściarz nie chciał się podporządkować.
Ostatecznie przegrał… na obu frontach. Na igrzyskach nie wystąpił ze względu na kontuzję dłoni, a do tego i tak narobił sobie wrogów w Warszawie. Być może to właśnie kolorowy życiorys Rotholca stanowił jedną z inspiracji dla Szczepana Twardocha, który w “Królu” opisuje losy fikcyjnego pięściarza o żydowskim rodowodzie w przedwojennej Warszawie.
Ostatecznie do Berlina pojechało siedmiu pięściarzy. W najniższej kategorii (muszej) wystartował Edmund Sobkowiak i miał niesamowitego pecha. Po dwóch zwycięstwach w ćwierćfinale trafił na Louisa Lauriego. Nastoletni Amerykanin nie miał wielkiego doświadczenia – stoczył zaledwie garść walk. Mimo to wyróżniał go niezwykły styl – po prostu trafiał i nie dawał się trafić, metodycznie rozbrajając kolejnych rywali.
Kariery złamane przez wojnę…
Laurie wypunktował Polaka, a w półfinale nieoczekiwanie przegrał z reprezentantem Włoch. Werdykt był jednak kontrowersyjny – pojawiły się teorie, że chodziło o wyłonienie teoretycznie łatwiejszego rywala dla przedstawiciela gospodarzy w finale. O klasie pogromcy Sobkowiaka niech zaświadczy to, że mimo wywalczenia “tylko” brązowego medalu zapisał się w historii jako pierwszy laureat trofeum imienia Vala Barkera dla najbardziej zaawansowanego technicznie pięściarza całych igrzysk.
Nagrodę – pierwszy i jedyny raz w historii – wręczył zresztą wtedy sam Barker. Styl Lauriego do tego stopnia zachwycił miejscowych, że po zakończeniu turnieju stoczył jeszcze wiele walk pokazowych. Pierwsze szlify w Berlinie zebrał również młodziutki Antoni Czortek, który w kolejnych latach stał się czołową postacią europejskiego boksu.
Podczas igrzysk odpadł w drugiej rundzie, ale już rok później był blisko podium mistrzostw Europy. Brąz tej imprezy zdobył w 1939 roku, jednak znakomicie zapowiadającą się karierę przerwała wojna. Popularny “Kajtek” był więźniem obozu Auschwitz-Birkenau, gdzie toczył walki o życie. Najważniejszą z nich wygrał – przetrwał wojenną zawieruchę, a po wszystkim z powodzeniem walczył jeszcze w ringu na poziomie krajowym.
Wyjazd reprezentacji Polski na międzynarodowy turniej (fot. NAC)
Wojna złamała zresztą dużo więcej karier. Budzący kontrowersje Rotholc okupację przeżył w getcie warszawskim. W 1939 roku został ciężko pobity przez nazistów za ringowe zwycięstwo odniesione nad jednym z Niemców jeszcze przed wybuchem wojny. Potem był funkcjonariuszem Żydowskiej Służby Porządkowej – tak zwanej “żydowskiej policji”, która ściśle współpracowała z okupantem.
Józef Andrzej Szarzyński – nadkomisarz tej organizacji – był uważany za kolaboranta i zdrajcę. Członkowie podziemia zaocznie skazali go na śmierć, ale w 1942 roku udało mu się przeżyć zamach. Niedługo potem sam zażył cyjanek, popełniając samobójstwo. W większości gett funkcjonariusze policji żydowskiej zostali wymordowani lub wysłani do obozów. Rotholc uniknął takiego losu – przeżył wojnę, a po wszystkim osiadł w Łodzi.
W 1946 roku odpowiadał przed sądem, ale zeznania świadków nie były jednoznaczne. Pojawiły się relacje, że brał udział w biciu i prześladowaniu niewinnych ludzi. Z drugiej strony byli i tacy świadkowie, którzy utrzymywali, że uratował życie jednemu z żydowskich pięściarzy. Ostatecznie wyrok wydany na Rotholca uchylono, a on przez Belgię wyemigrował do Kanady, gdzie zaczął realizować się jako kuśnierz.
O włos od medalu
Jeszcze inaczej potoczyły się losy Henryka Chmielewskiego – naszego najlepszego pięściarza podczas igrzysk w Berlinie. Łodzianin był człowiekiem wielu talentów. Nie tylko dobrze się bił, ale specjalizował się także w fachu farbiarskim. W boksie pierwszy tytuł mistrza Polski seniorów zdobył już jako 17-latek. W 1936 roku sprawił sensację – w ćwierćfinale wyeliminował faworyzowanego Jimmy’ego Clarka.
Wygrana nad reprezentantem USA nie przyszła jednak łatwo. To była prawdziwa wojna na wyniszczenie – obaj lądowali na deskach. Według dziennikarzy obserwujących ten pojedynek sekundanci obu pięściarzy trzymali ręczniki w pogotowiu, by poddać podopiecznych gdy zrobi się zbyt gorąco. Po trzech ciężkich rundach w górę powędrowała ręka Chmielewskiego, ale szybko okazało się, że pojawił się poważny problem.
Na twardej szczęce Amerykanina reprezentant Polski mocno porozbijał sobie pięści. Mimo to zacisnął zęby i walczył o finał – jego rywalem był Norweg Henry Tiler, który w ćwierćfinale pokonał faworyta gospodarzy. Chmielewski boksował nie w swoim stylu – z nastawieniem na przetrwanie. – Mogłem go tylko trzymać. Posadził mnie na deski cztery razy, ale nie zdołał mnie znokautować – opowiadał wiele lat później pokonany.
To jednak była tylko część dramatu. W świetle dzisiejszych przepisów – które obowiązują od dobrych kilkudziesięciu lat – zawodnicy pokonani w półfinale otrzymują brązowe medale. W 1936 roku przyznawano jednak tylko jeden taki krążek, który trzeba było jeszcze wywalczyć w ringu. Dłonie Polaka były w tak fatalnym stanie, że lekarz nie dopuścił go do walki. Szansa na historyczny medal przeszła koło nosa, a brąz trafił do pochodzącego z Argentyny Raula Villarreala.
Jak dobrym pięściarzem był Chmielewski? “Walczy inteligentnie, pokaźną siłę ciosu łączy z dobrą techniką i stylem. Odwaga, energia, szybkość decyzji, wytrzymałość, bogaty repertuar ciosów, strategia i taktyka – to wszystko jego atuty. Jednym słowem jest to pięściarz tak wysokiej klasy, że polski boks już teraz może być z niego dumny” – opisywał jego styl “Przegląd Sportowy”.
Cios za cios z „Wściekłym Bykiem”
Mimo braku medalu olimpijskiego w Berlinie pojawiła się nowa gwiazda polskiego boksu. W plebiscycie “Przeglądu” na “Sportowca Roku” pięściarz zajął trzecie miejsce. Miał 22 lata i wydawało się, że najdalej za 4 lata stanie na olimpijskim podium. Tym bardziej, że rok później zdobył złoto mistrzostw Europy – w półfinale zrewanżował się zresztą Tilerowi. Dzięki temu awansował na drugie miejsce w plebiscycie “PS”, przegrywając w 1937 roku tylko z Jadwigą Jędrzejowską.
Chmielewski wybrał inną drogę niż większość ówczesnych pięściarzy. Nie doczekał wojny – postawił wszystko na jedną kartę i przeniósł się do Stanów Zjednoczonych. Tam w czerwcu 1938 roku zadebiutował w gronie zawodowców. “Jest twardy jak dąb, ma serca lwa i wytrwałość teriera” – pisały o nim amerykańskie media. Wygrał 15 pierwszych walk, ale nigdy nie został mistrzem.
Za wielką wodą stał się znany także jako “Henry Chemel”. Najcenniejsze zwycięstwo odniósł w 1940 roku, pokonując Georgiego Abramsa (48-10-3) – jednego z najlepszych pięściarzy w historii, którzy nie sięgnęli po tytuł. Dwa lata później na drodze Polaka stanęła inna legenda – sam Jake LaMotta (83-19-4). „Wściekły Byk” wyszedł do walki z Chmielewskim zaledwie kilka tygodni po pierwszym spotkaniu z Sugarem Rayem Robinsonem (173-19-6), które zapoczątkowało legendarną rywalizację.
– Zarobiłem za ten pojedynek 4 tysiące dolarów – to była moja największa wypłata. Wygrałem kilka pierwszych rund i parę razy mocno zraniłem LaMottę. On dominował w ostatnich rundach i ostatecznie wygrał na punkty, ale werdykt został przyjęty gwizdami. Kibice twierdzili, że to ja byłem wtedy lepszy – opowiadał Chmielewski. Karierę zakończył w 1949 roku z bilansem 55 zwycięstw i 23 porażek.
Nowy diament „Papy”
Po jego wyjeździe krajowy boks wcale się nie załamał. Na horyzoncie pojawił się nowy supertalent – Antoni “Kolka” Kolczyński. W maju 1938 roku przedstawił się całemu światu podczas międzypaństwowego meczu USA kontra Europa. Polak nie był gwiazdą ekipy przyjezdnych – na to miano bardziej zasługiwali mistrzowie olimpijscy, których nie zabrakło w składzie.
Wydarzenie odbyło się w Chicago w obecności ponad 20 tysięcy widzów, a rywalem “Kolki” był James O’Malley – niepokonany idol miejscowych kibiców o irlandzkich korzeniach. To miała być egzekucja i rzeczywiście była, ale na faworycie gospodarzy, a nie na niedoświadczonym przyjezdnym. Kolczyński porozbijał rywala – po piątym nokdaunie sędzia przerwał walkę. Zatroskany Polak odprowadził odciętego od świadomości O’Malleya do narożnika.
– Radość w naszej kolonii była ogromna, nie mniejsza była i w kraju. Cieszyliśmy się jak dzieci wraz z Antkiem. Sukces był wspaniały: Kolczyński zdobył nieoficjalny tytuł mistrza świata! – wspominał Feliks Stamm, współautor tego sukcesu. Wybuchowy styl Polaka zachwycił miejscowych kibiców i dziennikarzy, którzy pisali o „najmocniej kontrującym bokserze, jakiego widziało Chicago”.
Nic zatem dziwnego, że pojawiła się oferta, by “Kolka” został w USA i przeszedł na zawodowstwo. Kuszono go nawet setkami tysięcy dolarów, ale pójście tą drogą stanowczo odradził mu Stamm. Mimo to według jednej z legend Kolczyński miał powiedzieć, że nie może przyjąć oferty… bo koledzy na warszawskiej Pradze czekają na jego powrót.
Legendarny szkoleniowiec doskonale wiedział, że ma pod ręką kolejny diament. Konsekwentnie szlifował wybuchowy styl “Kolki”, który w kwietniu 1939 roku jako jedyny reprezentant Polski wrócił do domu ze złotym medalem mistrzostw Europy. Kochali go kibice i dziennikarze – wydawało się, że w 1940 roku to właśnie on wywalczy pierwszy dla kraju medal igrzysk. Te i inne plany pokrzyżowała jednak wojna. Kolczyński w boksie nie powiedział ostatniego słowa, ale nigdy nie nawiązał już do formy z tamtych lat.
KACPER BARTOSIAK
BBTS potęga w kraju w owym czasie lali wszystkich !
super artkul