Dziewiętnaście. To liczba, od której trzeba rozpocząć pisanie tego tekstu. W tylu dyscyplinach sportu Polacy zdobywali dotąd medale na igrzyskach olimpijskich. W każdej z nich trafiał się więc ktoś, kto przecierał szlaki. Zwykle za tym pionierem szły – już w późniejszych latach – kolejne osoby. A zdobywca (czy też zdobywcy) pierwszego medalu nikł czasem w mrokach historii, szczególnie, gdy na kolejnych igrzyskach ktoś przebijał jego osiągnięcia. Postanowiliśmy rozjaśnić te mroki. I przypomnieć tych, którzy tworzyli historię polskiego sportu. Od samego początku.
W części pierwszej pojawiło się dziewięć dyscyplin. W tej będzie ich dziesięć. Wszystkie pionierskie medale zdobywaliśmy w XX wieku. W trwającym stuleciu wyłącznie powtarzaliśmy przeszłe sukcesy. Jednak pomiędzy pierwszym z polskich medali (1924), a ostatnim, dodającym kolejną dyscyplinę do polskiej kolekcji (1996) i tak upłynęło sporo lat. To przecież kilka pokoleń wielkich sportowców. Kto wie, być może to właśnie w tym, które rywalizuje teraz, doczekamy się kogoś, kto stanie na podium w jubileuszowej, dwudziestej dyscyplinie?
Na razie jednak przypomnijmy sobie, kto rozwiązywał worki z medalami w tych sportach, które przynosiły nam wiele radości w przeszłości.
KAJAKARSTWO (Daniela Walkowiak) – 1960
O tym, że to właśnie ta zawodniczka zdobyła pierwszy w historii Polski medal w kajakarstwie, zadecydowali… organizatorzy igrzysk. Jeszcze tego samego dnia, ledwie godzinę później, swój start zaliczali w dwójce Stefan Kapłaniak i Władysław Zieliński, którzy również stanęli na podium. Jedynie kolejność rozgrywania konkurencji w Rzymie sprawiła, że nie o nich teraz piszemy. Pionierką stała się tu bowiem Daniela Walkowiak.
Polka na pierwsze igrzyska pojechała cztery lata wcześniej, do Melbourne. Nie odniosła tam sukcesu, ale mogła znaleźć nowy dom. Rodzina polskich emigrantów proponowała jej… adopcję. Oferowali miejsce w ich domu. Zresztą wielkim, bo byli bogaci, mieli kilka samochodów. Mało kto oparłby się takiej pokusie w tamtych czasach. Walkowiak wolała jednak wrócić do Bydgoszczy i własnej rodziny. No i treningów, bo przygotowywała się w końcu do kolejnych igrzysk – w Rzymie.
To tam miała odnieść swój sukces i zgarnąć brązowy medal. Choć, oczywiście, nie zabrakło przy tym problemów. Jeśli chodzi o jej medalowy występ – największe kłopoty sprawiło jej dotarcie na start. Przed finałem powiedziano jej, by spokojnie poczekała na start razem z Janiną Mendelską, z którą dzieliła pokój, a równocześnie pływała w „dwójce”. Potem ktoś miał po nie przyjechać. Ale gdy nikogo nie było, a do startu Danieli zostawała godzina, zaczęły się denerwować. Do toru regatowego w Castel Gandolfo z hotelu był bowiem niezły kawałek do pokonania. W końcu wzięły sprzęt i wyszły przed budynek. Gdy sytuacja się nie zmieniała, wpadły na ryzykowny pomysł związany z jadącym w pobliżu Włochem.
– Zatrzymałyśmy go i gorączkowo zaczęłyśmy tłumaczyć, dokąd chcemy jechać. Trochę po angielsku, trochę po niemiecku; włoskiego w ogóle nie znałyśmy. W kółko powtarzałam tylko “kajak” i “finał”. Dał się w końcu przekonać. Chwilę potem pędziłyśmy już przez polne drogi tak, żeby tylko nie spóźnić się na mój start. Wskoczyłam do kajaka w ostatniej chwili. Miałam w zwyczaju treningowe pokonanie dystansu, na którym płynęłam. W Rzymie zabrakło czasu nawet na najzwyklejszą rozgrzewkę. Zdenerwowana, bałam się falstartu. To nerwy poniosły mnie po brąz. Po wyjściu z kajaka cała się trzęsłam. Nie wiem nawet, o czym wtedy myślałam. Czy byłam zła, czy szczęśliwa? Emocje były ogromne – opowiadała „Gazecie Pomorskiej”.

Daniela Walkowiak (po prawej) na podium igrzysk. Fot. Wikimedia
Na pomoście już czekali na nią ludzie z kadry, by cieszyć się z jej medalu. Był tam też… Włoch od podwózki, również szczęśliwy. Potem, gdy Walkowiak wróciła do wioski olimpijskiej, dostała dużą laurkę, którą namalował Jerzy Pawłowski, spory tort oraz serię braw. Choć jeszcze po latach wspominała, że perspektywa spóźnienia się na start (a wywołano ją już dwukrotnie, zostało ostatnie powtórzenie) prześladowała ją w koszmarach. Nie było tak z rywalizacją w dwójkach, choć tam medal wraz z Mendelską straciły w jeszcze bardziej niecodzienny sposób.
Mendelska bowiem panicznie bała się żab. I na dziesięć dni przed wyjazdem do Rzymu zobaczyła taką pod prysznicem. Krzyknęła, odskoczyła i upadła na leżącą obok drewnianą kratkę tak, że ręką trafiła na spory gwóźdź. Skończyło się szyciem i raną, która z trudem się goiła (na co pewnie wpływał fakt, że gwóźdź był zardzewiały). Gdy startowały we Włoszech, Mendelska wiosłowała w rękawiczce na zranionej dłoni. Pomogło to walczyć z bólem, ale do podium nieco zabrakło. Przypłynęły bowiem czwarte. Choć to i tak sukces, biorąc pod uwagę, że Ninie zaczęły pękać szwy i nie była w stanie odpowiednio trzymać wiosła. W Tokio, cztery lata później, Walkowiak nie udało się za to ukoronować kariery, bo trenerzy w ostatniej chwili zamieszali składami osad. W jej dorobku widnieje więc jeden medal, za który dostała całe… 25 dolarów.
Swoją drogą Daniela Walkowiak do dziś pozostaje swego rodzaju ewenementem. Nigdy bowiem nie nauczyła się dobrze pływać. Na wodzie, gdy tylko była taka możliwość, ktoś ją asekurował. I choć czasem ludzie do tego wyznaczeni mieli tego dość (próbowali nawet nauczyć Walkowiak pływać, ale ich wysiłki spełzły na niczym), ostatecznie się opłaciło. Bo w pewnym stopniu i ich zasługą był pierwszy z dwudziestu polskich medali olimpijskich w kajakarstwie.
ZAPASY (Tadeusz Trojanowski) – 1960
Zapasy stały się w pewnym momencie jednym z filarów naszych olimpijskich sukcesów. Wystarczy wspomnieć igrzyska w Atlancie i tamtejszy deszcz sukcesów, który zafundowali nam nasi zapaśnicy. W 1960 roku obecność któregoś z Polaków na olimpijskim podium w tej dyscyplinie była jednak zaskoczeniem. Udało się na nie wspiąć Tadeuszowi Trojanowskiemu, specjaliście od stylu wolnego.
Startował w kategorii do 57 kilogramów. Olimpiada w Rzymie była jedyną, na którą pojechał. Miał nieco szczęścia, sporo umiejętności i wielkie ambicje. To dało medal. Choć nie było o niego łatwo, poczynając od faktu, że rzymski turniej odbywał się w Termach Caracali, obiekcie antycznym, bez dachu, gdzie słońce mocno grzało. Powietrze miało więc dobrych 30 stopni, a maty, na których walczyli zapaśnicy, jeszcze więcej.
Trojanowski w tych warunkach wygrał trzy pierwsze pojedynki – ze Szwajcarem Hannim, Australijczykiem Jamesonem i Niemcem Kaemmererem. W czwartej kolejce przydało się wspomniane szczęście – wyciągnął wolny los. W piątej i szóstej nie dał już rady – pokonali go Nedżet Zalew i Terrence McCann, zdobywca złotego medalu. Ale mimo tych dwóch porażek Polak zgarnął brązowy medal. Przez 12 lat – do brązów Kazimierza Lipienia i Czesława Kwiecińskiego – był to nasz jedyny medal w tej konkurencji sportu. Trojanowski wyrastał ponad własne pokolenie, wyprzedzał swoje czasy.
A przecież eksperci przewidywali, że kariery nie zrobi. Gdy zapisał się na treningi, po tym jak przypadkowo zobaczył zapaśnicze pojedynki w lasku bielańskim, był chudy i mizernej budowy. Uprawiał styl klasyczny, który jednak niezbyt mu pasował. W 1954 roku – miał wtedy 19 lat – przerzucił się na wolny. I tam szło mu już znacznie lepiej. Pasował do niego. Miał długie nogi i spory zasięg ramion. A to w zapasach wolnych się liczy. Wkrótce był znakomitym technikiem – podcięcia czy suplesy nie sprawiały mu problemu, a i w parterze znakomicie potrafił punktować rywali. Miał przy tym wielką wyobraźnię – wielu przeciwników potrafił zaskoczyć niestandardowymi rozwiązaniami.
Tak też było w Rzymie, gdy zdobywał brąz. Potem, gdy już zakończył karierę, próbował tego uczyć innych. W Polsce czy poza jej granicami – choćby w Maroku i Austrii. Ale i w kraju działał prężnie – czy to jako trener, czy jako działacz. Wiele klubów rozwinęło się właśnie za jego sprawą. Nasze zapasy sporo mu zawdzięczają.
SIATKÓWKA (Krystyna Czajkowska, Maria Golimowska, Krystyna Jakubowska, Danuta Kordaczuk, Krystyna Krupa, Józefa Ledwig, Jadwiga Marko-Książek, Jadwiga Rutkowska, Zofia Szcześniewska, Maria Śliwka) – 1964
Wagner i jego zawodnicy nie byli pierwsi. Ba, kiedy oni sięgali po złoto, nasze siatkarki miały już na koncie dwa medale. Co prawda brązowe, ale to one jednak jako pierwsze stanowiły o sile naszej olimpijskiej siatkówki. W 1964 roku był to nasz jedyny medal w sporcie drużynowym i równocześnie pierwszy taki w historii.
Szermierze, robiący furorę w Tokio, podobno byli bliskimi przyjaciółmi naszych siatkarek. One dopingowały ich, gdy walczyli o medale, a oni siedzieli na hali, gdy Polki zdobywały brąz. To była pierwsza taka okazja w historii – siatkówkę włączono dopiero do programu japońskich igrzysk, robiąc tym samym ukłon w stronę organizatorów. Japończycy bowiem ten sport kochali, zwłaszcza w kobiecym wydaniu, bo ich reprezentacja była wówczas zdecydowanie najlepsza. Na igrzyskach to zresztą potwierdziła, zgarniając złoto po bezpośrednim starciu ze Związkiem Radzieckim.
Choć mało brakowało, by nie miały tego medalu. Podobnie jak Polki brązowego. Do turnieju kobiecej siatkówki zgłosiło się wówczas bowiem ledwie sześć ekip, ale niemal w ostatniej chwili wycofały się reprezentantki Korei Północnej. Przy pięciu zespołach nie można było grać, regulamin stanowił o tym jasno. Japończycy znaleźli jednak rozwiązanie i na szybko ściągnęli na turniej reprezentantki… drugiej Korei.
Bez problemów nie obeszła się też kadra Polski. Jeśli ktoś z was jest spostrzegawczy i zna przy tym reguły świata siatkówki, może już zwrócił na to uwagę – u góry widnieją nazwiska dziesięciu naszych zawodniczek. A od początku dozwolona liczba osób w drużynie wynosiła dwanaście. Polki, mające solidną, mocną ekipę, śmiało mogłyby znaleźć jeszcze dwie siatkarki. Zresztą, nie trzeba było nawet szukać, mieliśmy je w osobach Barbary Hermel-Niemczyk i Hanny Busz. Te jednak prostu nie pojechały do Tokio. Dlaczego? Bo kilku oficjeli chciało zafundować sobie darmową wycieczkę. I nasza kadra musiała radzić sobie w mniej licznym gronie. A w dodatku ze strojami, w których trudno było występować.
– Stroje do grania dostawałyśmy w takim wielkim drelichowym worku i dobierałyśmy sobie komplety. To był “spadek” po koszykarzach albo piłkarzach. Koszulki były za duże, nie pasowały na nas, a rękawy ograniczały nam ruchy. Najgorsze były spodenki, bo zupełnie nie pasowały, fatalnie w nich wyglądałyśmy. Muszę przyznać, że na igrzyska uszyto nam specjalne stroje. Do dzisiaj mam koszulkę z Tokio. Jest gruba, nie przepuszcza powietrza. Mój syn nie może uwierzyć, że w czymś takim dało się grać – mówiła „Przeglądowi Sportowemu” Krystyna Czajkowska-Rawska.
To, że dziś trudno w to uwierzyć, nie oznacza jednak, że Polki w tych koszulkach i spodenkach nie wystąpiły. Zrobiły to i zgarnęły medal. Nie pierwszy w swej kolekcji. W czasach powojennych Polki były naprawdę piekielnie mocne i na koncie do początku lat 70. zdołały zgromadzić: srebro i dwa brązowe medale z mistrzostw świata; cztery srebrne i cztery brązowe medale mistrzostw Europy; no i dwa brązowe krążki z igrzysk olimpijskich. Pokaźny dorobek, co? W Tokio prowadził je Stanisław Poburka i to on stoi za tamtym sukcesem Polek. W Meksyku za to, cztery lata później, sprawił naszym reprezentantkom sporo problemów, gdy trenował kadrę gospodyń.
Siatkarki, podobnie jak Trojanowski w zapasach cztery lata wcześniej, przegrały dwukrotnie. Ze Związkiem Radzieckim i Japonią. Te porażki były jednak wliczone w turniej. Ważne było to, że pozostałe mecze Polki wygrały. Józefa Ledwig opowiadał o tamtym turnieju portalowi olimpijski.pl.
– W Tokio jako jedyne “urwałyśmy” seta niedoścignionym w tamtych czasach Japonkom. One i ekipa ZSRR były poza naszym zasięgiem. Wygrałyśmy z Rumunkami (zespoły USA i Korei Płd. praktycznie nie liczyły się) i miałyśmy medal [mimo że grano systemem każdy z każdym, terminarz ułożył się tak, że to faktycznie było to spotkanie o brąz – przyp. red.]. […] Za brązowy medal nie dostałyśmy w kraju nic. Takie to były czasy. Za brązowy medal w Meksyku była już premia – podzielono 216 dolarów na cały zespół i trenera Krysika! Kupiłam wtedy na pamiątkę srebrny łańcuszek z broszką i kalendarzem Azteków. Ten drugi medal w Meksyku było trudniej zdobyć niż w Tokio. Rosjanki i Japonki były znów nie do pokonania, ale i pozostałe rywalki okazały się bardzo mocne.
Większość naszych siatkarek z tamtych lat była „wielosportowa”. Maria Śliwka pchała też kulą, podobnie jak Jadwiga Rutkowska, która jednak skakała również wzwyż i rzucała dyskiem. Krystyna Krupa uprawiała piłkę ręczną. Pozostałe także imały się różnych dyscyplin, ostatecznie jednak ściągnięto je pod siatkę. I jako jedna rodzina – bo tak to często określały – wywalczyły w cztery lata dwa brązowe medale. Dla polskiej siatkówki historyczne.
JUDO (Antoni Zajkowski) – 1972
W Meksyku w roku 1968 pionierskich medali nie było. W Monachium – na kolejnych igrzyskach – Polacy sobie to jednak powetowali. Zdobyli bowiem trzy takie krążki. Jako pierwszy cieszył się Antoni Zajkowski. W judo zgarnął wówczas srebrny medal, przechodząc tym samym do historii.
– Niesłychanie silna osobowość, bezgranicznie zakochana w judo, zwłaszcza japońskim, niezwykle pracowity i systematyczny. Ogromne umiejętności techniczne. Szczególne predyspozycje do walki w ne-waza (parterze). Bardzo łatwy do prowadzenia. Cichy, spokojny, bardzo koleżeński, z pozoru niemrawy, robiący wrażenie zagubionego, ale konsekwentnie dążący do celu – taki opis Zajkowskiego znaleźć możemy na portalu olimpijski.pl. To wszystko, co tu opisano, widać było szczególnie w trakcie turnieju olimpijskiego w Monachium.
Nie byłoby jednak sukcesu Zajkowskiego, gdyby nie Japończyk Hiromi Tomita, który trzy lata wcześniej został mianowanym trenerem naszych judoków. Niektórzy sugerowali, że sama narodowość nowego trenera da naszym zawodnikom medale. Tomita tak nie sądził. Zamiast tego zaaplikował swoim podopiecznym reżim treningowy, jakiego ci wcześniej nie zaznali, a który on znał doskonale. Zresztą sam miał wtedy 24 lata, był czynnym zawodnikiem i Polacy widzieli, że dobrze znosi takie treningi.
– Przed jego przyjazdem wykonywaliśmy na treningu dwadzieścia „pompek”, on wymagał stu. Przed jego przyjazdem trenowaliśmy raz dziennie, on wprowadził trzy treningi w ciągu dnia. Wcześniej miałem już sukcesy sportowe, ponieważ w Mistrzostwach Europy w Lizbonie w 1967 r. „otarłem” się o medal, a już w Mistrzostwach Europy w Ostendzie w 1969 r. zdobyłem srebrny medal w seniorach. Treningi z Hiromim Tomitą w przygotowaniach do igrzysk olimpijskich w Monachium były naprawdę mordercze. Niektórzy z zawodników nie wytrzymywali takiego reżimu treningowego, ale ci, którzy wytrzymali, byli później dobrymi zawodnikami odnoszącymi sukcesy na matach całego świata – wspominał Zajkowski, cytowany przed judoinfo.pl.
Choć w wielu miejscach przyznawał, że nie był to jednak trening, który rekomendowałby zawodnikom. Sam doznał przez niego wielu kontuzji, z których jedna – kolana – niemal nie zabrała mu startu w monachijskich igrzyskach. Druga to zrobiła, tyle że cztery lata później, gdy miał jechać do Montrealu. Wszystko to jednak dla medalu olimpijskiego. Cel został więc osiągnięty. Choć potrzebne były do tego niesamowicie trudne treningi na zgrupowaniach w Gdańsku. Dodajmy, że zgrupowania te… niemal się nie kończyły. Judocy przez cały rok trenowali pod okiem Tomity.

Antoni Zajkowski. Fot. Newspix
W Monachium na tym systemie skorzystał właśnie Zajkowski. Choć mógł równie dobrze Marian Tałaj, który był jego wielkim rywalem w kategorii do 67 kilogramów. Zajkowski jednak ich wewnętrzną rywalizację wygrał, a Tałaj wywalczył sobie start w niższej wadze. Miał tam zresztą szanse na sukces, ale – zdaniem jego rywala i przyjaciela – zabrakło mu dwóch rzeczy: większego rozsądku przy zbijaniu wagi i przychylności sędziów. Zajkowski zbijać kilogramów nie musiał, a sędziów miał po prostu dobrych i bezstronnych.
Wygrał trzy pierwsze pojedynki, czwarty przegrał. Ówczesny system sprawiał jednak, że porażka nie eliminowała go jeszcze z walki o złoto, mógł dostać się do niej przez repasaże. Wielki pojedynek stoczył w nich z Węgrem Hetenyim. Wcześniej bez wyjątku go pokonywał, ten jednak znakomicie się na igrzyska przygotował. Tyle że Polak jeszcze lepiej. – Węgier walczy rozpaczliwie. Szarpie, napina grzbiet, byle tylko uwolnić się od stalowego uścisku Polaka – relacjonował polski komentator, który chwilę później mógł dodać, że Węgrowi ta sztuka się nie udała. Podobnie jak Dietmarowi Hoetgerowi z NRD, z którym Zajkowski łatwo wygrał. I po tym zwycięstwie był już w finale.
Tam – po raz drugi w tym turnieju – zmierzył się z Toyokazu Nomurą z Japonii, wielkim faworytem. I po raz drugi przegrał, dość gładko zresztą. – Z perspektywy czasu sądzę, że gdybym był bardziej wypoczęty (od walki z Hoetgerem do finału minęło tylko 5 minut) i bardziej skoncentrowany, to może finał wyglądałby inaczej. Jednak Nomura w tym dniu był świetny. Wszystkie walki wygrał „przed czasem”. Mimo przegranej byłem szczęśliwy. Pierwszą moją myślą było: „Wreszcie te mordercze treningi się skończyły i będę mógł wypocząć”. W pierwszym odruchu chyba powiedziałem nawet: „koniec z judo”. Moim głównym celem były igrzyska olimpijskie. Byliśmy mocno zmotywowani na osiągnięcie sukcesu w Monachium. Z jednej strony była to pewna presja polityczna, ponieważ igrzyska rozgrywane były w tej „gorszej” części Niemiec – RFN-ie. Z drugiej zaś były to pierwsze igrzyska olimpijskie, w których judo zostało na stałe włączone do programu – mówił (cytat za judoinfo.pl).
Radość ze zdobycia medalu przyćmiono mu już następnego dnia, gdy w Monachium Palestyńczycy z organizacji „Czarny Wrzesień” przeprowadzili zamach terrorystyczny na izraelskich sportowcach. Zajkowski kilku reprezentantów tego kraju w Niemczech poznał, niektórzy mówili po polsku, porozmawiali chwilę. Po zamachu atmosfera po prostu była już inna i nikt nie mógł się temu dziwić.
Jedno się jednak nie zmieniło – Zajkowski odniósł historyczny sukces i wracał do Polski z medalem.
ŁUCZNICTWO (Irena Szydłowska) – 1972
Nie jest to pewnie dyscyplina, która kojarzyłaby się z polskimi sukcesami, a jednak zdobyliśmy w niej na igrzyskach dwa medale. Ten pierwszy to dzieło Ireny Szydłowskiej, która trenować łucznictwo zaczęła… w wieku 31 lat. Postacią była zresztą niezwykle barwną.
Wcześniej pływała, startowała nawet w akademickich mistrzostwach Polski, gdzie zdobyła medal. Dawała też sobie radę w siatkówce, grała w pierwszoligowej ekipie Budowlanych Warszawa. Latała również na szybowcach, bo gdy tylko zainteresowała się tym sportem, natychmiast zdobyła uprawnienia. Trenowała też wioślarstwo, ale od tego odwiódł ją ojciec (zresztą działacz i sędzia piłkarski, kolega Wacława Kuchara), który obawiał się, że… córce nadmiernie rozrosną się barki. Ale siła wypracowana na wiosłach pewnie przydała się przy naciąganiu łuku.
Choć tak naprawdę nieco zakrzywiliśmy kolejność – bo po wioślarstwie najpierw była jeszcze siatkówka, w którą Szydłowska grała przez sześć lat, do 1956 roku. Ta data jest ważna, wtedy bowiem rozpoczęła naukę w Państwowej Szkole Technicznej w Warszawie. Trzy lata zajęło jej uzyskanie dyplomu, po którym mogłaby śmiało szukać zatrudnienia w wyuczonym zawodzie. Ale znów zachciało jej się uprawiać sport. I wtedy trafiła na łucznictwo.
Jak się okazało, był to strzał w dziesiątkę, a ona sama przez kolejne lata też miała trafiać idealnie. Do tarczy. Jej talent szybko stał się widoczny. Już po czterech latach była mistrzynią Polski, startowała też na mistrzostwach świata, gdzie plasowała się w szerokiej czołówce. Wciąż trenowała, nie odpuszczała ani na moment. Niemal od początku przygody z łucznictwem była w kadrze Polski i szybko stała się jej podporą. Jej 38 rekordów kraju, jakie ustanowiła w trakcie swej kariery, najlepiej o tym świadczy. – Szydłowska była jedną z ostatnich przedstawicielek odchodzącej w przeszłość generacji, dla której sport jest świętością i rytuałem, namiętnością i sensem życia, a stadion świątynią – pisali o niej ówcześni publicyści.

Irena Szydłowska. Fot. Newspix
Jako zawodniczka RKS Marymont zdobyła Drużynowe Mistrzostwo Świata i brązowy medal w rywalizacji indywidualnej w 1967 roku. Przy okazji ustanowiła też pierwszy rekord świata, jeszcze drużynowy. Już wtedy była w Polsce rozpoznawalną postacią. Na największy sukces wciąż jednak czekała. Równocześnie pracowała, była kierowniczką Zespołu Usług Projektowych Warszawa-Wola. Godziła czas w zawodzie z ciężkimi treningami, wyjazdami i rywalizacją przy tarczy. Zdarzało się, że na treningi chodziła o szóstej rano, bo inaczej nie mogła zmieścić ich w napiętym kalendarzu.
Taki system przynosił jednak efekty. W 1971 ustanowiła swój pierwszy indywidualny rekord świata. Stała się wówczas faworytką do złota w Monachium. Tam łucznictwo miało zadebiutować na igrzyskach. Tyle tylko, że po drodze doznała kontuzji łokcia, która mogła ją nawet całkowicie wyeliminować z uprawiania tej dyscypliny. Kończynę udało się jednak poskładać, choć konieczna była operacja. Rehabilitacja przebiegła pomyślnie, niepokoiła jednak przerwa w treningach i forma – na mistrzostwach Polski zajęła dopiero piąte miejsce. Była wówczas po niemal półrocznym okresie bez startów. Przed olimpiadą Szydłowska była więc kompletnie przybita i nerwowa. A w tym sporcie nerwy to najgorsze, co człowiekowi może się przytrafić.
Na igrzyska wyruszyła tylko dlatego, że chciał ją tam zabrać trener Tadeusz Purzycki i zgodę wyraziły na to władze. Sama nie sądziła, że może zająć wysokie miejsce, a po pierwszych dwóch dniach prowadziła. Presja, którą wtedy odczuła, odbiła się jednak na jej wyniku. Po złych strzałach spadła nawet na moment na czwarte miejsce, by jednak ostatecznie wylądować na drugim. Podniosła się po raz wtóry, trafiała tak, jak potrafiła najlepiej. Do złota zabrakło jej niewiele, ale – biorąc pod uwagę okoliczności – srebro było medalem wymarzonym. Nie żałowała, że nie udało się wygrać.
W Montrealu, cztery lata później, była daleko. Sukcesu nie udało się powtórzyć. Inna sprawa, że Szydłowska na kanadyjskich igrzyskach miała już 48 lat. Rywalizowała jednak i po pięćdziesiątce. Choć już coraz rzadziej, a w końcu zaangażowała się w działalność szkoleniową. Wstąpiła też do Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Łącznie jej kariera zawodnicza trwała ćwierć wieku. W tym czasie czterokrotnie pobijała rekord świata; dwukrotnie zdobywała mistrzostwo świata w drużynie, z którą raz też stała na drugim stopniu podium; była medalistką indywidualnych MŚ i igrzysk olimpijskich. Spory dorobek.
Zmarła niespodziewanie, 14 sierpnia 1983 roku. Do grobu, cztery dni później, złożono jej łuczniczą tarczę i trzy strzały.
PIŁKA NOŻNA (Zygmunt Anczok, Lesław Ćmikiewicz, Kazimierz Deyna, Robert Gadocha, Zbigniew Gut, Jerzy Gorgoń, Andrzej Jarosik, Kazimierz Kmiecik, Hubert Kostka, Jerzy Kraska, Grzegorz Lato, Włodzimierz Lubański, Joachim Marx, Zygmunt Maszczyk, Marian Ostafiński, Marian Szeja, Zygfryd Szołtysik, Antoni Szymanowski, Ryszard Szymczak) – 1972
Tego samego dnia co Szydłowska złoto zdobył w ringu Jan Szczepański, a jego kolega po fachu, Wiesław Rudkowski, dorzucił srebrny krążek. Ale ani na łuczniczkę, ani na bokserów nie patrzono z takim uwielbieniem, jak na tych, którzy dorzucili do tego czwarty medal – piłkarskie złoto. To w Monachium narodziły się bowiem Orły Górskiego.
Mało jednak zabrakło, by nasi piłkarze w ogóle nie pojechali na igrzyska. A gdyby tak się stało, pewnie nie byłoby kolejnych sukcesów. Nie byłoby Wembley i zwycięskiego remisu. Nie byłoby meczu na wodzie. Nie byłoby brązowego medalu mistrzostw świata. Ani pierwszego, ani drugiego. Od awansu na igrzyska w dużej mierze zależała bowiem przyszłość Kazimierza Górskiego, który – po tym, jak nie udało się wejść na mistrzostwa Europy – przez kibiców postrzegany był raczej jako niewłaściwy człowiek na tym stanowisku. Ba, otrzymywał nawet anonimowe listy, w których wysyłano go do pracy z trampkarzami.
Na igrzyska droga wiodła przez Grecję, Hiszpanię i Bułgarię. Pierwsi byli raczej chłopcami do bicia, Polacy ograli ich dwa razy – 7:0 i 1:0. Drudzy byli mocni, ale nie w futbolu amatorskim. W tym rządziły kraje z bloku socjalistycznego, więc za najgroźniejszego rywala słusznie uznawano Bułgarię. Z Hiszpanami w pierwszym spotkaniu wygraliśmy 2:0. Potem przyszedł pamiętny wyjazd do Starej Zagory. Do przerwy Polacy prowadzili tam po golu kapitana, Włodzimierza Lubańskiego.
Druga połowa była jednak tragedią. Rumuński sędzia Padureanu podyktował karnego dla gospodarzy, Lubański podszedł do niego, by zapytać za co właściwie ta jedenastka. Odpowiedzi się nie doczekał, zobaczył jedynie czerwoną kartkę i już mógł schodzić do szatni. Polacy przegrali 1:3, a oficjalny protest, jaki złożyli, nic nie dał. Trzeba było wygrać dwa pozostałe mecze. Hiszpanów pokonaliśmy bez większego trudu. Dwie bramki zdobył Zygmunt Maszczyk, a rywale nie pokonali naszej defensywy. Warunkiem koniecznym do awansu na olimpiadę była jednak wygrana z Bułgarami na własnym terenie.
Udało się. Nie tylko wygrać, ale i wyjść na prowadzenie w „dwumeczu”. Polacy ograli bowiem rywali 3:0 i wiedzieli, że pojadą na igrzyska. Górskiego mniej więcej w tamtym okresie zaczęto już nazywać „dzieckiem szczęścia”. Jednak ze szczęściem to wszystko nie miało wiele wspólnego. Selekcjoner polskiej kadry był perfekcjonistą w każdym calu. Zawodnicy powtarzali, że nigdy wcześniej nie pracowali nad takimi detalami jak z nim. Nic nie było pozostawione przypadkowi. Wielką uwagę zwrócono na aspekt przygotowania fizycznego, ale i taktyka była niesamowicie istotna. Każdego rywala analizowano, próbowano znaleźć jego słabe punkty. Zawodnicy wiedzieli, że są w stanie wygrać nawet z najlepszymi, trener Górski był też bowiem świetnym motywatorem. Tak nastawieni pojechali więc na igrzyska.
W kraju raczej nikt nie liczył na ich medal. Podium było z góry zarezerwowane dla ZSRR, NRD i Węgier. Te trzy ekipy były potęgami piłki olimpijskiej z prostego powodu – każdy, nawet najlepszy zawodnik, był u nich amatorem i mógł pojechać do Monachium. U Polaków też, ale nie byliśmy jeszcze, zdaniem ekspertów, na tym poziomie. Piłkarze znajdowali się wówczas w cieniu lekkoatletów, bokserów czy ciężarowców. Mogli pracować w spokoju.
Na pierwszy olimpijski mecz musieli poczekać kilkanaście minut dłużej, niż pierwotnie zakładano. Na swój pociąg spóźnili się bowiem Kolumbijczycy. Polakom to jednak nie przeszkodziło, wygrali gładko, 5:1, potem 4:0 ograli Ghanę. Wtedy przyszedł mecz z NRD, który miał być wielkim sprawdzianem. Górski postanowił zaskoczyć rywala – postawił na defensywę i zabójcze kontrataki z wykorzystaniem szybkich zawodników. Wygraliśmy po dwóch bramkach Jerzego Gorgonia. Zwłaszcza ta druga budziła zachwyt – w 64. minucie Gorgoń ustalił wynik meczu uderzeniem z ponad 30 metrów. Gol marzenie. Górski nazwał styl, jaki zaprezentowała Polska w tamtym meczu, „ofensywną defensywą”.
Po świetnych występach w pierwszej fazie grupowej, drugą zaczęliśmy za to od sporej wpadki – zaledwie remisu z Danią. Spotkanie z Marokiem – ostatnie w tej fazie – z góry można było dopisać do zwycięstw. Kluczowy był więc drugi mecz, ze Związkiem Radzieckim. Mało jednak brakowało, by w ogóle do niego nie doszło. Tego samego dnia miał miejsce wspomniany już zamach na izraelskich sportowców. Długo nie było wiadomo, czy igrzyska nie zostaną odwołane. Wieczorem jednak reprezentacje Polski i ZSRR wyszły na boisko. Wygraliśmy 2:1, choć pierwszego gola zdobyli rywale. Bramkę na wagę finału – choć został jeszcze mecz z Marokiem, to tak właśnie uważano – zdobył Szołtysik, który… nie miał wejść na boisko.

Powrót Orłów Górskiego z igrzysk w Monachium do Polski. Fot. Newspix
Do zmiany w końcówce nie kwapił się jednak Andrzej Jarosik. Są różne wersje – jedna mówi, że nie czuł się dobrze, inna, że po prostu obraził się na selekcjonera. W każdym razie Górski nie miał czasu i zamiaru się z nim sprzeczać. Wywołał Szołtysika, ten wszedł i został bohaterem. A Jarosik ostatecznie ani razu na tamtym turnieju nie zagrał, przez lata nawet nie ujmowano go (podobnie jak Mariana Szeję, rezerwowego bramkarza) w gronie medalistów.
Po wygranej nad Związkiem Radzieckim faktycznie gładko pokonaliśmy Maroko. Został finał z Węgrami. – Wśród zawodników właściwie obowiązywała umowa dająca się streścić w następujących słowach: Zrobiliśmy wszystko co trzeba. Na srebrny medal i tak mało kto liczył. O wynik finału powinni się martwić przede wszystkim Węgrzy. Oni są faworytami. W niedzielę rano tego typu opinii można było usłyszeć wiele. Ale były one wypowiadane raczej na pokaz. Wśród samych piłkarzy słuchano chętnie graczy Górnika Zabrze, którzy wspominali finał z Manchesterem City w Wiedniu przegrany przede wszystkim za przyczyną nastrojów samozadowolenia – pisali Maciej Biega i Krzysztof Wągrodzki na łamach „Sportowca”.
W dniu finału nad Monachium przeszła ulewa. Grano na niesamowicie nasiąkniętym wodą boisku. Robert Gadocha twierdził, że deszcz przyniesie Polakom szczęście. I przyniósł. Choć to Węgrzy, po błędzie Kazimierza Deyny, zdobyli pierwszego gola. Ale „Kaka” nie miał zamiaru tak tego zostawić. Tuż po przerwie zdobył wspaniałą bramkę – okiwał dwóch rywali, a potem z 20 metrów znakomicie uderzył swoją słabszą, lewą nogą. Dwadzieścia minut później znów trafił. Jak się okazało, był to ostatni gol w tym meczu. Polacy wygrali 2:1 i mogli świętować. Zostali złotymi medalistami, choć… nie wszyscy dostali medale.
– Otrzymaliśmy ich trzynaście, choć było nas dziewiętnastu. Klucz był taki, że krążki trafiają do tych, którzy najwięcej grali. Było trochę zamieszania po finale, bo medal Antka Szymanowskiego, który nie grał w tym spotkaniu, trafił do Ryśka Szymczaka. Ten, który zawieszono mi na szyi, nie był z kolei wygrawerowany, więc po ceremonii organizatorzy zabrali mój medal. Powiedzieli, że napiszą imię i nazwisko i oddadzą. Ale już nigdy go nie dostałem. Nie wiem, co się z nim stało. Po powrocie do kraju, podobnie jak inni poszkodowani, dostałem pozłacany medal od Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Podobno jest lepiej wykonany od oryginału – wspominał na łamach „Przeglądu Sportowego” Marian Ostafiński.
Nie przyćmiło to jednak ich radości. Podobnie jak tej, którą czuli kibice. Polacy śpiewali, bawili się, płakali ze szczęścia. Jednak szybko się z tego stanu otrząsnęli. Chcieli zawalczyć o więcej. Udało im się to dwa lata później, na mistrzostwach świata.
PIĘCIOBÓJ NOWOCZESNY (Janusz Pyciak-Peciak) – 1976
To był nasz pierwszy złoty medal na igrzyskach w Montrealu. Potem okazało się, że był początkiem pasma sukcesów, które doprowadziło do tego, że kanadyjska impreza pozostaje najlepszą taką w historii polskiego sportu. Możliwe, że do medalu doprowadziła go zadra z Monachium. Tam prawdopodobnie byłby na podium, gdyby nie problem z pistoletem, na który nałożył się jego własny błąd.
– Strzelaliśmy z radzieckich pistoletów, amunicja też była tamtejszej produkcji. Naboje były pakowane w pudełkach po 50 sztuk, w jednym rzędzie było ich pięć. Otwierało się pudełko i wylatywała piątka. Wiadomo, że na igrzyskach olimpijskich człowiek automatycznie robi pewne rzeczy, więc musiałem nie zauważyć, że w rządku były tylko trzy naboje, a nie pięć. Strzelałem bardzo dobrze, a tu nagle szczęk broni, nie ma strzału. Odłożyłem pistolet, myślałem, że jest niewypał. W takim przypadku nie byłoby kary. Sędzia otworzył jednak broń, a w środku nie było naboi. Gdybym strzelał dalej i trafił nawet te ósemki, to spokojnie miałbym brązowy medal – mówił Onetowi po latach.
Tamtą porażkę przeżywał mocno. Tym bardziej, że w Niemczech wykręcił życiówkę w dwóch konkurencjach, które raczej nie należały do jego mocnych stron – szermierce i jeździe konnej. Ale równocześnie czerpał z tego mobilizację. Wiedział już, że jeśli tylko da z siebie wszystko, może osiągnąć wielki sukces. Więc trenował, przygotowywał się. Tyle tylko, że już rok później nastąpiła kolejna porażka. Tym razem nie z jego winy.
Na mistrzostwach świata dostał świetnego konia, z którym idealnie się zgrał, a którego… po chwili mu odebrano. Organizatorzy tłumaczyli, że to wina błędu w losowaniu i podstawili mu wierzchowca, którego powinien był otrzymać. Ten jednak kompletnie nie chciał słuchać się jeźdźca. Na tyle, że w ogóle nie powinien być brany pod uwagę w stawce. A jednak przypadł Pyciakowi-Peciakowi. Polak próbował i próbował, ale nie był w stanie przeskoczyć na nim którejkolwiek z przeszkód. Otrzymał dyskwalifikację. Organizatorzy potem oficjalnie go przeprosili, ale dyskwalifikacji nie cofnęli.
Przez kolejne lata harował z jednym celem w głowie – Montrealem. Wszelkie niepowodzenia chciał sobie odbić właśnie tam, choć tak naprawdę zaczął robić to już wcześniej. Nie zdobywał jeszcze tytułów na imprezach mistrzowskich, ale wygrał m.in. prestiżowe zawody w Armenii, gdzie wcześniej nie triumfował nikt spoza Związku Radzieckiego. Rywale widzieli to i mówili, że Polak w Kanadzie będzie groźny. Takie zdanie powtarzali nawet oficjele z Rosji. Zaciętość Pyciaka-Peciaka imponowała wszystkim. Jego talent też było widać gołym okiem. Znakomicie pływał, świetnie też biegał – a bieg był przecież kluczowy, można było odrobić w nim nawet spore straty, był bowiem ostatnią z rozgrywanych konkurencji. Nasz pięcioboista przed rywalizacją za oceanem trenował z Bronisławem Malinowskim, bliskim przyjacielem, genialnym średniodystansowcem, który został nawet chrzestnym jego syna.
W Montrealu zaczął średnio, ale wiadomo było, że w szermierce i jeździe konnej raczej wiele nie ugra. Dopiero trzeciego dnia zaczął nadrabiać dystans do rywali. A zostały jeszcze pływanie i bieg. W obu tych konkurencjach mógł liczyć na znakomite wyniki. I takie faktycznie uzyskał. Na pływalni pobił życiówkę, odrobił mnóstwo punktów. Do prowadzącego Pawła Ledniewa tracił już tylko 72. To różnica, którą był w stanie zniwelować, wiedział o tym. Znał swoje możliwości, choć widok mdlejącego ze zmęczenia tuż za metą Krzysztofa Trybusiewicza, mógł zasiać w jego głowie wątpliwości.
Nawet jeśli te się pojawiły, to jednak zupełnie nie było tego widać. Pyciak-Peciak biegł jak po swoje. Gdy wpadł na metę, był już pewien, że ma złoto. Jako pierwsi gratulowali mu go szczęśliwi Węgrzy. Cieszyli się sukcesem Polaka, jakby był ich. A on sam mógł się uśmiechnąć. Miał upragniony tytuł, który zresztą pociągnął za sobą kolejne – po Montrealu pięciokrotnie zostawał mistrzem świata. Dwa razy indywidualnie, trzy razy drużynowo. A w samej Kanadzie dostał jeszcze jedną nagrodę. Mówił o niej „Przeglądowi Sportowemu”.
– Po zdobyciu złotego medalu, kiedy już spałem, przyszli do mnie w nocy w wiosce olimpijskiej szefowie PKOl i wręczyli mi kopertę. Byłem zaskoczony, co to jest? Nie wiem już dokładnie, ile tam było w tej kopercie, chyba tysiąc dolarów. Dla mnie liczył się przede wszystkim medal.
PIŁKA RĘCZNA (Zdzisław Antczak, Janusz Brzozowski, Piotr Cieśla, Jan Gmyrek, Alfred Kałuziński, Jerzy Klempel, Zygfryd Kuchta, Jerzy Melcer, Ryszard Przybysz, Henryk Rozmiarek, Andrzej Sokołowski, Andrzej Szymczak, Mieczysław Wojczak, Włodzimierz Zieliński) – 1976
Aż do czasów Bogdana Wenty tamte lata pozostawały najlepszymi w historii naszego szczypiorniaka. Ale nawet reprezentacja Wenty nie osiągnęła tego, co zrobili piłkarze ręczni w 1976 roku, gdy stanęli na podium igrzysk olimpijskich. Co prawda jego najniższym stopniu, ale w niczym nie ujmowało to ich osiągnięciu. Tym bardziej, że dopełnili tym samym swego rodzaju olimpijski hat-trick. W Montrealu jedyny raz w całej naszej historii zdobyliśmy trzy medale w sportach drużynowych: złoto siatkarzy Wagnera, srebro (uznane za porażkę) Orłów Górskiego oraz brąz szczypiornistów, prowadzonych przez Stanisława Majorka i Janusza Czerwińskiego.
Kadrę mieliśmy wtedy piekielnie mocną. Do dziś w zestawieniach najlepszych w historii wymienia się choćby Andrzeja Szymczaka. Nieżyjący już bramkarz jest legendą dyscypliny. W swych najlepszych latach bronił absolutnie genialnie. Zwłaszcza rzuty karne. W środowisku mówiło się, że rywale licytowali się miedzy sobą o to, kto będzie musiał podejść na siódmy metr, bo nie chcieli mierzyć się z Szymczakiem. Ten miał na karne patent – na mistrzostwach świata w 1974 roku obronił 19 z 27 takich rzutów!
Te mistrzostwa były zresztą pierwszym sygnałem, że w polskim szczypiorniaku zaczynają się dziać rzeczy wielkie. Polacy zajęli tam czwarte miejsce i udowodnili, że są w stanie walczyć z najlepszymi. Z tyłu mieli Szymczaka, a z przodu choćby wspaniałą drugą linię z Alfredem Kałuzińskim, Janem Gmyrkiem i Jerzym Klempelem. Ostatni był prawdziwym bombardierem, prawdopodobnie największą gwiazdą tamtych lat. Uwielbiał kolekcjonować trafienia, po latach, gdy grał już w Bundeslidze, trzykrotnie zostawał jej królem strzelców, choć ekipa Frisch Auf Goeppingen do potentatów nie należała. W 1978 roku wydatnie przyczynił się za to do pierwszego w historii polskiego szczypiorniaka finału Pucharu Mistrzów, do którego doszedł wraz z kolegami ze Śląska Wrocław.
My jednak skupiamy się na tym, co działo się dwa lata wcześniej. A wtedy igrzyska Polacy rozpoczęli od meczu z Tunezją, w którym Klempel rzucił 15 bramek. Tyle że potem – z powodu bojkotu igrzysk przez afrykańskiej kraje – wynik ten anulowano. Nasz prawy rozgrywający ponoć długo nie mógł tego przeboleć. Zmobilizował się jednak i w kolejnych spotkaniach dorzucał, co było potrzebne. A były to znacznie trudniejsze mecze.

Reprezentacja Polski piłkarzy ręcznych w 1976 roku. Fot. Newspix
Z Węgrami Polacy urządzili sobie prawdziwy pościg. Gdy do końca meczu zostało dziesięć minut, wciąż przegrywali czterema bramkami. Mimo tego wygrali dwoma trafieniami. Z Czechami też walczyli do ostatnich minut, ale udało się ich pokonać. Lepsi okazali się za to Rumuni, tym razem to my przegraliśmy w końcówce. I tego spotkania naprawdę można żałować – gdyby udało się choćby zremisować, to Polacy graliby o złoto. A tak zostało starcie o brąz z RFN, przez którym byli… nietypowo motywowani, tak to nazwijmy.
– Trener Majorek starał się w ten sposób zagrzać nas do walki „przeciwko krajowi tych, co mordowali nasze rodziny”. Patrzyliśmy na to trochę przez palce, ale faktycznie zawsze na mecze z Rosjanami i Niemcami byliśmy porządnie zmobilizowani. Chociaż na przykład wśród NRD-owców miałem kilku kolegów i to naprawdę nie były złe chłopaki. Jednak przed ważnymi meczami, w turniejach, to jak nie ci sami ludzie. Nie było żadnego cześć, jak leci. U nich bielmo na oczach, piana na ustach. Szprycowali się na potęgę, to było widać. Ale kto by tam kiedyś Ruskich czy Niemców kontrolował – wspominał w „Przeglądzie Sportowym” Szymczak.
Motywacja, choć niecodzienna, najwyraźniej zadziałała. Polacy wygrali 21:18 i mogli cieszyć się z brązowego medalu. W pełni zasłużonego, potwierdzili bowiem, że należą do światowej czołówki. Później nie było już jednak tak kolorowo. Owszem, świetnie grały nasze kluby – czy to wspomniany Śląsk Wrocław, czy krakowskie ekipy, czy (już później, w połowie lat 80.) Wybrzeże Gdańsk, które dwukrotnie doszło do finału Pucharu Mistrzów, ale reprezentacja odniosła tak naprawdę jeszcze tylko jeden znaczący sukces – w 1982 roku sięgnęła po brąz mistrzostw świata.
Później wszystko się zacięło i musieliśmy czekać. Długo – aż do 2006 roku początku kadry Bogdana Wenty. Szkoda jedynie, że tej nie udało się stanąć na podium igrzysk. Bo do dziś medal szczypiornistów jest jedynym polskim krążkiem z grona pionierskich, który nie doczekał się towarzystwa kolejnego medalu zdobytego w tej samej dyscyplinie.
PŁYWANIE (Agnieszka Czopek) – 1980
Pewnie nie zdobyłaby tego medalu, gdyby nie bojkot państw zachodnich z USA na czele i trochę na medal z pływalni byśmy jeszcze poczekali. Pewnie tak. Ale choć igrzyska w 1980 roku nie były rozgrywane w pełnym składzie, to medal olimpijski pozostaje medalem olimpijskim. W Moskwie Agnieszka Czopek ustanowiła rekord Polski na 400 metrów stylem zmiennym i to dało jej brąz. Miała wtedy zaledwie 16 lat.
Żeby było ciekawiej, gdy zaczynała treningi, bardzo bała się wody. Trener Jacek Choynowski, do którego trafiła, potrafił jednak wzbudzić jej zaufanie. A skoro ufała jemu, to zaufała i wodzie. Trzy miesiące później pływała już wszystkimi stylami, a jej ojciec – kierujący karierą córki – usłyszał po pierwszych zawodach, na których wystąpiła, że „Agnieszka pojedzie na olimpiadę”. Choć chyba nawet on nie spodziewał się, że nastąpi to tak szybko.
Czopek trenowała bardzo intensywnie, sama dziś powtarza, że nie uważa, jakoby miała przesadnie duży talent. Raczej powtarza, że to wszystko przez ciężką pracę – ten krążek z igrzysk, ten z Pucharu Świata w Tokio i dwa z mistrzostw Europy. Wszystkie brązowe. – Teraz wiem, że ze względu na budowę ciała, byłam za ciężka do pływania, trochę za niska. Miałam jednak predyspozycje wytrzymałościowe. Musiałam włożyć w trening bardzo dużo pracy, aby osiągnąć dany pułap wynikowy. Widziałam, że koleżanki taki sam efekt osiągały przy połowie tego wysiłku co ja. Oprócz treningów w szkole, dodatkowo ćwiczyłam z ojcem. Totalne przemęczenie organizmu dawało o sobie znać. W roku olimpijskim przepłynęłam 3600 km. To olbrzymi dystans, teraz rzadko się zdarza takie coś – mówiła „Dziennikowi Polskiemu”.
Choynowski eksploatował jej organizm, co miało się odbić w późniejszych latach. Ale na razie Czopek o tym nie myślała. Widziała bowiem, że osiąga coraz lepsze wyniki i już jako nastolatka może pojechać na igrzyska. Kto by tego nie chciał? Moskwa była przecież marzeniem, które – jak się wkrótce okazało – udało się zrealizować. Potem to marzenie się rozrosło, choć o medalu raczej nie śmiała myśleć. – Dla mnie nigdy zdobywanie medali nie było czymś ważnym, nie brałam tego pod uwagę. Dla mnie bardziej liczyło się to, żeby pokazać sobie, że robię systematyczne kroki do przodu, że się rozwijam. W pływaniu można sobie prognozować wynik, w momencie kiedy udało mi się zdobyć ten prognozowany wynik odnosiłam sukces – mówiła w wywiadzie dla bloga Na Moje Oko.
Dobrze pływała każdym z czterech stylów. Najlepiej na plecach, świetnie też motylkiem – w obu była rekordzistką Polski. Przy tych dwóch zyskiwała przewagę. W żabce i dowolnym jej celem było za to nie pozwolić rywalkom uciec. Trener mówił jej, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, to faktycznie może zawalczyć o podium. Tyle że dobrze nie było już przed igrzyskami – na kilka tygodni zatrzymało ją wówczas zapalenie zatok, nie mogła nawet myśleć o treningach w wodzie. Kiedy już wyzdrowiała, recepta była jedna – jeszcze cięższa harówa.
Udało się nadrobić braki, pojechała do Moskwy. Igrzysk nie wspomina z wielką estymą, bo była tam mniej więcej trzy dni. Nie miała nawet czasu niczego zwiedzić, z jej perspektywy wyglądało to jak każde inne zawody – ledwo skończyła swój finał, a już jechała na mistrzostwa Polski. Takie to były czasy. Inna sprawa, że ona sama powtarzała: „każde zawody są dla mnie jak igrzyska, zawsze chcę osiągnąć swój cel”. W Moskwie udało jej się nawet przebić własne oczekiwania.

Agnieszka Czopek. Fot. Newspix
– W eliminacjach poszłam na maksa, bo celem był finał. Nie mogłam zostawić sobie żadnej rezerwy. W momencie finału, gdzieś tam może w głowie tlił się medal, ale ja chciałam poprawić wynik z półfinału i zobaczymy co się stanie. […] W tym finale pamiętam, że 350 metrów płynęłam o własnych siłach, ale ostatnie 50 metrów to już miałam mroczki przed oczami, nadludzki wysiłek – mówiła na łamach Na Moje Oko. Przez wspomniane mroczki straciła srebro. Cały wyścig płynęła na drugim miejscu, aż w końcówce została wyprzedzona przez Sharron Davis z Wielkiej Brytanii. Wygrała, oczywiście, Petra Schneider z NRD. Ale brąz i tak był ogromnym sukcesem, choć była tak zmęczona – a po drodze miała jeszcze kontrolę antydopingową – że nie miała nawet specjalnie okazji się nim nacieszyć.
– Byłam skromną, małomówną, nieśmiałą osobą. Nie umiałam się cieszyć wtedy z tego osiągnięcia, nie wiedziałam, co to oznacza. Dopiero gdy osoby znające się na sporcie, dziennikarze, podkreślali, że to pierwszy medal w historii polskiego pływania, zaczęłam się zastanawiać, jaki w ogóle ma to wyraz. Dla mnie to był po prostu najważniejszy start w sezonie, chciałam poprawić swój rekord życiowy. A czy to da finał, czy medal, to już było prezentem – opowiadała „Dziennikowi Polskiemu”. Wielokrotnie wspominała też, że za medal dostała nagrodę w rublach. Zainwestowała ją w meblościankę. Nie skorzystała za to z wczasów w Grecji, oferowanych medalistom. Samochodu, którym ich motywowano, nie dostał z kolei nikt, bo kraj „był w trudnej sytuacji ekonomicznej”.
Po Moskwie odniosła jeszcze dwa duże sukcesy na mistrzostwach Europy w 1981, gdy na 400 metrów stylem zmiennym i 200 motylkowym była trzecia. Potem jej organizm zaczął się buntować, ciężki trening dawał efekty, ale głównie negatywne. Przeszła operację. Niby udaną, jednak lekarz powiedział jej, że lepiej byłoby, gdyby już nie startowała. Sama czuła ból i choć próbowała, to nie była w stanie rywalizować. Uznała więc, że posłucha tej rady. Skończyła karierę. Może byłoby inaczej, gdyby nie polski bojkot igrzysk w Los Angeles. A tak rozstała się z zawodowym pływaniem w wieku zaledwie 20 lat.
Choć nie rozstała się całkiem z pływalnią – dziś trenuje młodzież. Stara się to robić jednak inaczej, niż trener Choynowski. Bez takich obciążeń. Spokojniej. Krok po kroku. Sama do wody raczej nie wchodzi. Swoje już w niej zrobiła.
ŻEGLARSTWO (Mateusz Kusznierewicz) – 1996
Mówi się, że musiał zostać żeglarzem, bo chciał tego jego ojciec, fan sportu. Sam przyszły mistrz olimpijski urodził się w… Warszawie. Ci, którzy pamiętają młodego Mateusza, często mówią, że warunki miał idealne do tego, by zostać pływakiem. Ale żeglarstwo już zdążyło go wciągnąć. Miał dziewięć lat, gdy mama zapisała go na kurs żeglarski w Nieporęcie. Wkrótce Kusznierewicz był jednym z bardziej uzdolnionych młodych wodniaków w kraju i zbliżał się do światowej czołówki.
Jako junior zaczął pływać na Finnie, najbardziej prestiżowej, ale i trudnej klasie. Kolejne sukcesy w gronie młodzieżowców i juniorów potwierdzały jego talent. Szybko dostał się na igrzyska, gdzie jechał bez wielkich aspiracji. Miał 21 lat, a żeglarstwo to sport długowieczny. W Atlancie mógł wdychać atmosferę igrzysk i zachwycać się tym, jak to wszystko wygląda. Choć zaczęło się jednym z bardziej traumatycznych przeżyć w jego sportowej karierze. Na ceremonii otwarcia szedł tuż obok Eugeniusza Pietrasika, szefa misji olimpijskiej PKOl, który nagle zasłabł. Okazało się, że doznał zawału, nie udało się go uratować.
Po takim otwarciu, tym większy szacunek budzi to, jak znakomicie Kusznierewicz żeglował. Już na konferencji przed igrzyskami mówił, że chciałby powalczyć o medal. Ale wierzył w to chyba tylko on sam. Miał jednak niesamowite wyczucie tego, co należy zrobić na wodzie. Wzorował się przy tym na rywalach. – Mimo młodego wieku potrafiłem świetnie przygotować się do tych igrzysk. Nie mogłem bazować na doświadczeniu, dlatego podglądałem innych. Hiszpan pływał znakomicie przy słabych wiatrach, Szwed przy silnych, a Kanadyjczyk przy średnich. Od każdego wziąłem coś dla siebie. W zatoce Wassaw Sound panowały zmienne warunki, dlatego te “szpiegowskie” informacje bardzo mi pomogły – mówił po latach Onetowi.
Do tego był wręcz pedantycznie dokładny i zorganizowany. Niczego nie zostawiał przypadkowi, wszystko musiał wykonać idealnie. Dlatego już w tak młodym wieku znacznie przerósł oczekiwania. Nawet swoje, bo, jak wielokrotnie potem przyznawał, nie liczył na złoto. W medal, owszem, wierzył, ale nie w zwycięstwo. Tym bardziej, że na olimpijskiej łódce pływał przecież ledwie cztery lata. Choć, dodajmy, doświadczenie miał już spore. Inna sprawa, że w samej Atlancie podobno zdarzyło mu się korzystać z uroków życia – chodził na dyskoteki, do kina czy nawet podrywał dziewczyny. Jednak umiał przy tym skupić się na sporcie. I to dało efekt.
– Po igrzyskach w Atlancie wypłynąłem na szerokie wody. Wielu osobom sprawiłem niespodziankę dzięki medalowi zdobytemu na igrzyskach. Ba, sam sobie sprawiłem niespodziankę. […] Atlanta była wspaniałym wydarzeniem, ciekawym i na pewno jedynym w swoim rodzaju. Była trampoliną w moim życiu. Mając 21 lat zostałem mistrzem olimpijskim – wow. W dalszym ciągu uważam, że to mój najbardziej wartościowy sukces. Może nie najważniejszy, ale najbardziej wartościowy – mówił na łamach prostozboku.pl.
Tomasz Holc, były żeglarz, a wówczas wiceprezes Polskiego Związku Żeglarskiego, wspominał w naszej rozmowie, że medal Kusznierewicza był przełomowy. – Za punkt honoru wziąłem sobie, by zmienić sytuację finansową PZŻ. Wiedziałem, że albo wykorzystamy szansę i aspiracje by jakieś wyniki zrobić, albo będziemy się tłukli w ogonie do końca. Prezesem GKKFiT był Stefan Paszczyk, do którego, po ogłoszeniu programu finansowania związku, wybrałem się i to parokrotnie. Zasygnalizowałem mu problem, że z takim finansowaniem nie mamy szans zrealizować jakiegokolwiek programu szkoleniowego, że taka kampania olimpijska byłaby mimo wszystko pewnego rodzaju oszustwem. Po kolejnym takim spotkaniu, po kolejnej flaszce wina – przepraszam za ten kolokwializm, ale tak było – przyjęliśmy dżentelmeński zakład. Potrzebowaliśmy wielokrotności oferowanej sumy, ale jeśli żeglarze z Atlanty nie przywieźliby żadnego punktu, mogliśmy zostać usunięci w przyszłości z programu finansowania jako dyscyplina olimpijska w związku z tym, że nie spełniamy jakichkolwiek nadziei. Musiałem zwołać zarząd PZŻ, aby to przeszło oficjalnie. […] W rezultacie złoto Mateusza zmieniło całkowicie naszą pozycję w rankingu dyscyplin i znaleźliśmy się bodaj na trzecim miejscu wśród sportów olimpijskich. W każdym razie w samej czołówce.
Kusznierewicz w Savannah musiał radzić sobie z wielkim stresem. Zrobił to jednak koncertowo. Tak, że został jeszcze jeden wyścig, a już nikt nie mógł mu odebrać zwycięstwa. Ba, myślał nawet przez chwilę, by ostatni start po prostu sobie odpuścić, ostatecznie jednak wziął w nim udział przez wzgląd na szacunek dla rywali. Poza tym mógł się w ten sposób nacieszyć sukcesem. Bo potem rozpoczęło się prawdziwe szaleństwo. W trudnym dla polskiego sportu okresie Kusznierewicz – młody, przebojowy, dobrze wyglądający i utalentowany – stał się prawdziwą gwiazdą. Co rusz udzielał wywiadów, odpędzał się od fanek (jedna, by się z nim zobaczyć, podała się nawet za francuską dziennikarkę) i musiał uważać, by nie stracić z oczu kolejnych sportowych celów.
W Sydney, przy swoim drugim olimpijskim starcie, był faworytem. Tam jednak zajął czwarte miejsce, minimalnie przegrywając walkę o podium, co przez lata przeżywał. Odbił to sobie w Atenach, gdzie skończył trzeci, ale bardzo cenił sobie ten medal. W Pekinie i Londynie nie stał już na podium. I choć bez problemu mógłby pływać jeszcze dłużej, zakończył olimpijską karierę. Startuje jednak do dziś, tyle że na igrzyska się nie wybiera. Swoją drogą za największy sukces sportowy uważa mistrzostwo świata z roku 2008 w większej, silniejszej stawce, nie medale igrzysk.
Niecodziennie? Pewnie tak. Ale może to po prostu taki człowiek, który lubi nieoczywiste wybory – w końcu całe sportowe życie spędził na wodzie, mimo że… cierpi na chorobę morską.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix