O tych, którzy przecierali szlaki. Medaliści-pionierzy polskiego olimpizmu (część I)

O tych, którzy przecierali szlaki. Medaliści-pionierzy polskiego olimpizmu (część I)

Dziewiętnaście. To liczba, od której trzeba rozpocząć pisanie tego tekstu. W tylu dyscyplinach sportu Polacy zdobywali dotąd medale na igrzyskach olimpijskich. W każdej z nich trafiał się więc ktoś, kto przecierał szlaki. Zwykle za tym pionierem szły – już w późniejszych latach – kolejne osoby. A zdobywca (czy też zdobywcy) pierwszego medalu nikł czasem w mrokach historii, szczególnie, gdy na kolejnych igrzyskach ktoś przebijał jego osiągnięcia. Postanowiliśmy rozjaśnić te mroki. I przypomnieć tych, którzy tworzyli historię polskiego sportu. Od samego początku.

KOLARSTWO (Józef Lange, Franciszek Szymczyk, Jan Łazarski i Tomasz Stankiewicz) – 1924

To medal podwójnie ważny. Nie dość, że pierwszy w historii tej dyscypliny, to pierwszy dla Polski na igrzyskach w ogóle. Trudno zresztą, żeby było inaczej, skoro niepodległa Rzeczpospolita na olimpiadzie w 1924 roku debiutowała (choć warto tu wspomnieć o Jerzym Gajdziku, który na igrzyskach był w 1908 roku i zdobył brąz w skokach do wody, ale że Polska nie istniała na mapach, to zrobił to w barwach USA). Już cztery lata wcześniej istniały plany, by wysłać naszych sportowców do Antwerpii, ale z powodu wybuchu wojny polsko-bolszewickiej legły one w gruzach. Do Paryża pojechać już się udało.

Kolarze wzięli tam wszystkich z zaskoczenia. Nikt bowiem nie oczekiwał, że zdobędą medal.  – I przyszły ostatnie dnie Igrzysk, a niebo było dla nas równie ciemne… I zdawało się, że już nie zabłyśnie nic, gdy na kilka godzin przed zakończeniem ciągnących się tyle miesięcy Igrzysk, doczekaliśmy się na koniec i my, że nam promyk światły zajaśniał, że sztandar polski załopotał na maszcie olimpijskim – pisał wydawany w tamtych latach „Stadjon”. Taka narracja dziwić nie może, skoro nawet sami kolarze wiedzieli, że mogą mieć problemy.

Wystartowaliśmy z wiarą, że jednak nie sprzedamy darmo swojej skóry, chociaż poprzedni dzień nie rokował zbyt dobrych nadziei ze względu na słabszą formę Stankiewicza – mówił po latach Franciszek Szymczyk Polskiemu Radiu. Słabsza forma Stankiewicza wzięła się z udziału w zawodach w Kopenhadze, rozgrywanych niedługo przed igrzyskami olimpijskimi. Szymczyk, wypowiadając te słowa, miał jednak na myśli już pojedynek półfinałowy z gospodarzami igrzysk. Ale i wcześniej trzeba było powalczyć.

Polacy jechali na dystansie 4000 metrów. Rywalizację rozpoczęli od zwycięstwa z Łotyszami, zresztą raczej zgodnego z oczekiwaniami. Ale już kolejnej fazy mieli nie przejść, bo na ich drodze stanęli Belgowie. I faktycznie, pojedynek z nimi nasi reprezentanci przegrali. Pojechali jednak na tyle dobrze i szybko, że do półfinału weszli jako szczęśliwi przegrani. Tam natknęli się na Francuzów, zdecydowanych faworytów tej rywalizacji. Sprawdziło się też to, o czym mówił Szymczyk – szybko odpadł Stankiewicz. Ale rywale mieli pecha – jeden z nich złapał gumę. Zamiast ośmiu, na torze rywalizowało więc już tylko sześciu kolarzy. I to Polacy okazali się lepsi, czego przez ponad kwadrans nie mogła zaakceptować miejscowa publika. Postulowano nawet o odwołanie wyniku i restart wyścigu. Ale ostatecznie niczego nie zmieniono. W finale byli Polacy.

Tam nie dali już jednak rady. Lepsi od nich okazali się Włosi. Szymczyk po latach twierdził, że nasza reprezentacja popełniła prosty błąd – Lange z rozpędu przejechał za duży dystans na prowadzeniu grupy, a potem oddał Stankiewiczowi zmianę w momencie, gdy jechano pod wiatr. Stankiewicz, słabszy, niemal stanął, przez co Łazarski nie był w stanie go wyprzedzić i nasi kolarze stracili na tym kilka cennych sekund. Ale i tak osiągnęli najlepszy wynik ze wszystkich Polaków na tamtych igrzyskach. W kraju o tym sukcesie… przez jakiś czas nie wiedziano. Polska Agencja Telegraficzna w swoich depeszach informowała bowiem o indywidualnych wynikach Szymczyka czy Łazarskiego, którzy w konkurencjach nieolimpijskich stawali na podium, a nie wspomniała o wywalczonym medalu igrzysk.

Zupełnie pominięto też w tych depeszach Józefa Langego. A to był przecież najzdolniejszy kolarz tamtego pokolenia, któremu niewiele zabrakło do medalu indywidualnego na 50 kilometrów. Znów decydował błąd taktyczny. Polak w pewnym momencie był bliski zdublowania rywali, ale stwierdził, że na nich zaczeka i rozstrzygnie sprawę na finiszu, by nie zużyć przedwcześnie wszystkich sił. Pod koniec nie wyczuł jednak momentu, w którym należało ruszyć – finiszować zaczął po prostu zbyt późno. I zajął ostatecznie piąte miejsce, choć do zwycięzcy stracił ledwie kilka metrów.

Ale na podium stanął. Tyle że wraz z Szymczykiem, Łazarskim i Stankiewiczem. A kilkanaście minut później Polacy cieszyli się po raz drugi.

JEŹDZIECTWO (Adam Królikiewicz) – 1924

Tego samego dnia co kolarze, Polakom powody do radości i dumy dał też Adam Królikiewicz, jeden z najzdolniejszych jeźdźców tamtego pokolenia, weteran I wojny światowej i wojny polsko-bolszewickiej. To on zdobył pierwszy z sześciu medali, jakie przyniosła nam w historii igrzysk jazda konna. Choć Polacy liczyli, że w Paryżu osiągną więcej. Nasi jeźdźcy byli wtedy bowiem jedną z najmocniejszych reprezentacji. Regularnie wygrywali najbardziej prestiżowe konkursy na całym świecie – w Nicei (Królikiewicz wygrał tam tyle razy, że w końcu… nie mógł w nim więcej wystartować, istniał odpowiedni zapis w regulaminie), Rzymie, Nowym Jorku, Sztokholmie i wielu innych miejscach.

W środowisku prędko zaczęto się liczyć z Polakami, jednak niektórzy wciąż lekceważyli możliwości naszych reprezentantów, bo Polska na mapie była przecież nowością. 123 lata zaborów zrobiły swoje. Dlatego pokazanie się na igrzyskach było tak ważne i dlatego bardzo liczono na olimpijskie medale. Ale kolejni reprezentanci zawodzili. Aż przyszedł czas indywidualnego konkursu skoków. Królikiewicz startował tam jako ostatni. Dobrze wiedział, co musi zrobić, znał wyniki rywali.

Dziś mówi się, że to pierwszy medal indywidualny w historii polskich startów na igrzyskach i oficjalnie faktycznie tak się go traktuje. Choć sam Królikiewicz pewnie by się z tym nie zgodził, a wspomniałby o roli Picadora, swojego ukochanego konia, którego dosiadał wtedy w Paryżu. Znali się doskonale, jeździec wiedział, na co stać wierzchowca. Od początku narzucił więc wysokie tempo, a Picador osiem pierwszych przeszkód mimo to pokonał bezbłędnie. Dopiero na dziewiątej przytrafiło się strącenie, wciąż jednak to Polak prowadził w konkursie.

Adam Królikiewicz. Fot. Wikimedia

To zmieniło się na dwunastej przeszkodzie. Druga zrzutka, spowodowana poślizgiem konia, oznaczała koniec marzeń o złocie. Ale można było nadal walczyć o srebro. Kolejne dwa punkty karne doszły jednak na pechowej, trzynastej przeszkodzie. Zaczęły się wielkie nerwy. Królikiewicz miał bowiem tylko pół punktu przewagi nad kolejnym zawodnikiem. Gdyby wraz z Picadorem popełnił najmniejszy błąd, nie stanąłby na podium. Ostatnie trzy przeszkody jeździec wraz z koniem pokonali jednak czysto. I zdobyli brązowy medal dla Polski.

– Rezultaty osiągnięte przez polskich kawalerzystów zadziwiły świat sportowy, bo cóż to za rzadki gość zatrzepotał na olimpijskim maszcie zwycięzców? Często widziano tam barwy amerykańskie, fińskie, angielskie, francuskie, włoskie. Cu to robi chorągiew biało-czerwona? To rotmistrz Królikiewicz nasze barwy narodowe umieścił na olimpijskim maszcie w Paryżu – relacjonował jeden z polskich sprawozdawców. Królikiewicz za to jeszcze po latach twierdził, że to nie brąz, a srebro powinno przypaść Polsce.

– Przynosząc mi tytuł drugiego wicemistrza i brązowy medal w skokach na Olimpiadzie w Paryżu, Picador zakwalifikował się tym samym na trzeciego konia świata, a powinien być drugim. Przez niewybaczalne przeoczenie olimpijskiego jury Polska straciła wtedy srebrny medal… Świetnemu jeźdźcowi włoskiemu kapitanowi Lequio została podczas przebiegu na stadionie Colombes udzielona pomoc przez fotografia, który w pewnym momencie podtrzymał spadającego z konia Włocha, wsadzając go z powrotem w siodło. Według ówczesnych i obecnych przepisów udzielenie tego rodzaju pomocy wyłącza jeźdźca bezapelacyjnie z konkursu – pisał w swych wspomnieniach.

Nie zmieniono jednak klasyfikacji. Pierwszy medal w historii polskiego jeździectwa pozostał brązowym, nawet jeśli Królikiewicz nie był z tego zadowolony. Dziś pewnie cieszylibyśmy się niesamowicie choćby z takiego. Ostatnimi były dwa krążki z Moskwy 1980: zespołowe srebro skoczków i złoto Jana Kowalczyka w indywidualnym konkursie skoków. Na kolejne medale  w tej dyscyplinie czekamy więc od 40 lat.

LEKKA ATLETYKA (Halina Konopacka) – 1928

Jeśli pisaliśmy o „postaciach, które nikły czasem w mrokach historii”, to ona z pewnością się do nich nie zalicza. Konopacka pozostaje jedną z największych legend polskiego sportu. Głównie za sprawą swojego medalu z Amsterdamu, który – jak i wcześniejsze dwa, które tu opisaliśmy – uznać trzeba za historyczny. Bo raz, że był to pierwszy lekkoatletyczny krążek igrzysk dla Polski. Jednak dwa, co znacznie ważniejsze, było to też pierwsze olimpijskie złoto w historii naszego kraju.

W rzucie dyskiem na igrzyskach w Amsterdamie Konopacka była bezkonkurencyjna. Nie tylko wygrała, ale też pobiła rekord świata, rzucając 39,62 metra. – A więc spełniły się nasze nadzieje i marzenia. Czerwono-biały sztandar Polski zatrzepotał na głównym maszcie olimpijskim, 20 tys. widzów stadionu amsterdamskiego wysłuchało Mazurka Dąbrowskiego. Zadecydował o tym rzut dyskiem Haliny Konopackiej, która za jednym zamachem zdobyła laur olimpijski i pobiła swój rekord świata – pisano o jej sukcesie w „Przeglądzie Sportowym”.

Konopacka, w przeciwieństwie na przykład do kolarzy z igrzysk w Paryżu, była faworytką do medalu i na jej krążek w kraju czekano. Przecież już przed igrzyskami dzierżyła miano rekordzistki świata. W tamtym czasie niezmiennie zachwycała. Była wspaniałą zawodniczką (poza dyskiem znakomicie radziła też sobie w pchnięciu kulą, a na arenie krajowej nawet wielobojach czy sztafetach), a przy tym elegancką, inteligentną osobą. Sławy dodatkowo przysparzał jej czerwony beret, w którym niezmiennie występowała i przez który nazywano ją czasem „czerbietą” (od słów „czerwony” i „kobieta”). Również na igrzyskach. Znał ją cały kraj, a na jej cześć powstało nawet słynne powiedzonko, nawiązujące do znakomitego śpiewaka Jana Kiepury występującego w Operze Wiedeńskiej – „Kiepura pyskiem, Konopacka dyskiem”.

Halina Konopacka. Fot. Wikimedia

Sukces w Amsterdamie był tym większy, że były to pierwsze igrzyska, na których konkurencje lekkoatletyczne rozegrano też wśród kobiet. Co zresztą spotkało się z falą krytyki, m.in. ze strony… Watykanu. Organizatorzy zdania jednak nie zmienili, a Konopacka mogła startować. Dopiero po igrzyskach, na łamach „Stadjonu”, wspominała, jak ważne były to dla niej zawody.

– Z szatni przez długi tunel wychodzę na boisko. Dopiero teraz widzę przytłaczającą potęgę stadionu. Wokoło szary mur ludzi, wobec którego sylwetki nasze na ślicznie strzyżonej murawie boiska gubią się. Z trudem odnajduję biało-czerwone chorągiewki na trybunach wśród rozkołysanego tłumu widzów, wyglądającego jak masa brzęczących natrętnie os, skupionych około zielonego kwiatu boiska. Z trudem tylko słyszę okrzyki: “Polska, Halina” i czuję, że ci ludzie proszą i dopominają się o „hymn i sztandar”. Jestem ogromnie podniecona. Moja mała biało-czerwona chorągiewka z boiska musi wyrosnąć w wielki sztandar i zawisnąć na najwyższym maszcie. Nie wiem, czy któraś z konkurentek przystępowała do rzutów z tak mocnym pragnieniem zwycięstwa. Wreszcie rzucam. Już pierwszy rzut przekonuje mnie, jak bardzo „chcę” pomaga do „mogę”. Zwyciężyłam i nie miałam siły cieszyć się ze swego zwycięstwa. Widziałam, jak cieszą się wszyscy wokoło mnie; oszałamiały mnie serdeczne uściski dłoni, zewsząd płynące objawy sympatii swoich i obcych, i te powodzie kwiatów.

Radość była ogromna, ale kwiaty były tylko dodatkiem. Najważniejsze było złoto. Niestety, we wrześniu 1939 roku jej medal zaginął i do dziś go nie odnaleziono. Wielka szkoda, bo to kawał pięknej historii polskiego sportu. Każdy kolejny mistrz olimpijski z naszego kraju był już przecież „po Konopackiej”. To ona to wszystko zaczęła.

SZERMIERKA (Tadeusz Friedrich, Kazimierz Laskowski, Aleksander Małecki, Adam Papee, Władysław Segda, Jerzy Zabielski) – 1928

Począwszy od lat 50. aż do 70., polska szermierka przynosiła Polsce wiele sukcesów. Łącznie na igrzyskach zdobyliśmy w niej 22 medale – cztery złote i po dziewięć srebrnych oraz brązowych. Do dziś wielu pamięta i przypomina sukcesy Jerzego Pawłowskiego, Witolda Woyda czy Egona Frankego. W historii najnowszej zapisała się za to srebrna drużyna szpadzistów z 2008 roku, która swój medal zdobyła 80 lat po pierwszym szermierczym krążku olimpijskim w historii naszego kraju.

Są różnice. W Amsterdamie był bowiem brąz. I wywalczyli go nie szpadziści, a szabliści. Jednak osiem dekad szermierczych sukcesów i tak musi robić wrażenie. Zapoczątkowano je właśnie w 1928 roku. A najważniejszą osobą z grona tych, które sięgały wtedy po medal, był bez wątpienia Kazimierz Laskowski.

To w dużej mierze za jego sprawą nastąpił nagły rozwój polskiej szermierki jako dyscypliny sportowej. Bo że Polacy władać bronią białą umieli – wiadomo było od dawna. Ale przekuć to w sukcesy na szermierczej tarczy, to już zupełnie inna sprawa. Laskowski był majorem Wojska Polskiego. Trenował też przy tym wiele dyscyplin sportowych. W latach 20. XX wieku wyjechał do Węgier, gdzie trafił do instytucji o bardzo długiej nazwie – Węgierskiego Królewskiego Instytutu Wojskowego Kształcenia Nauczycieli Szermierki i Sportu im. Miklósa Toldiego w Budapeszcie. Nie dziwi, że wybrał akurat to miejsce. Z całej Europy ściągali tam wówczas najlepsi szermierze, by szkolić swoje umiejętności.

Kazimierz Laskowski w 1959 roku. Fot. Wikimedia

Bo warto tu dodać, że początek XX wieku to w szermierce nagły rozwój myśli szkoleniowej. O ile wcześniej na planszach królowała szkoła włoska, oparta na emocjach, o tyle prym wkrótce przejęła od niej ta wywodząca się z Węgier, królująca przez odpowiednie dobranie taktyki i opracowanie strategii. Innymi słowy: wojskowa. Polakom to odpowiadało i szybko przejęli jej założenia. W dużej mierze za sprawą Laskowskiego.

Ten, wykorzystując swoje kontakty, zaprosił do Warszawy Belę Szombathelya, węgierskiego trenera, który miał przygotować kadrę szablistów do igrzysk w Amsterdamie. Jak już wiecie, udało mu się to znakomicie, więc pracę później kontynuował, doprowadzając Polaków do kolejnych sukcesów. Na igrzyskach w Los Angeles nasza kadra obroniła swój brąz. W obu przypadkach triumfowali Węgrzy, co dziwić nie może.

Wróćmy jednak do Amsterdamu. Tam o występach polskich szablistów – których medalu w kraju nie oczekiwano – Stanisław Polakiewicz pisał tak: – Wyśnione przez geniusz Sienkiewicza tradycje Wołodyjowskich, Kmiciców i Skrzetuskich grały w duszach naszych najpośledniejszą melodię, gdyśmy patrzyli w ciągu zmagań naszych szermierzy na szereg momentów, godnych epopei. – Ich zmagania trwały tam zresztą wiele dni i faktycznie przypominało to momentami epopeję.

Zaczęło się od grupy, do której Polacy trafili wraz z USA, Wielką Brytanią i Węgrami. Rywalizowano systemem każdy z każdym – a więc wszyscy Polacy walczyli z wszystkimi Amerykanami czy Brytyjczykami. Obie te reprezentacje uległy naszym zawodnikom. Z Węgrami ostatecznie się wtedy nie zmierzyli, bo wszystko było jasne już po wcześniejszych starciach – z grupy wyszliśmy my i nasi bratankowie. Potem, w ramach półfinałów, były… kolejne grupy.

Tam naprzeciw naszym reprezentantom stanęli Włosi, Holendrzy i Belgowie. Polacy przegrali co prawda z tymi pierwszymi, ale zwycięstwami nad reprezentantami Beneluksu zapewnili sobie awans do finału. Który rozgrywano, oczywiście, w formacie grupowym. Niepodzielnie rządzili w nim Węgrzy. Polacy przegrali z nimi, a wygrali z Niemcami. Podobnie Włosi. Ale z nimi o srebro się już nie zmierzyliśmy – przyznano im je automatycznie. Do dziś nie do końca wiadomo dlaczego, choć najczęściej przypuszcza się, że to po prostu z powodu wysokiego zwycięstwa (16:0), jakie odnieśli nad Polakami w półfinale.

Zresztą naszym szablistom nie przeszkodziło to specjalnie w świętowaniu sukcesu, więc może i my zostawmy tę sprawę w spokoju.

WIOŚLARSTWO (Leon Birkholz, Franciszek Bronikowski, Edmund Janikowski, Bernard Ormanowski, Bolesław Drewek) – 1928

Ostatni z pionierskich medali z amsterdamskich igrzysk. Cztery lata wcześniej polscy wioślarze odpadli już w eliminacjach. W Paryżu startowały ledwie dwie nasze osady, a w Amsterdamie ta liczba wcale się nie zwiększyła. Tyle że wyniki były dużo lepsze. Ósemce do medalu zabrakło jednego miejsca. Czwórka ze sternikiem za to już na podium wskoczyła. Choć był to medal zdobyty w dziwnych okolicznościach.

Tor w Amsterdamie generalnie nie wyglądał tak, jak to ma miejsce obecnie na zawodach. Był po prostu wąski. Jednocześnie startować mogły przez to jedynie… dwie osady. Rywalizowano więc w parach, a przegrani odpadali do repasaży. Polacy wygrali trzy pierwsze potyczki – z Japonią, Francją i Belgią. Już wówczas wiedzieli, że staną na podium. O medale w tym samym czasie walczyli jeszcze Włosi i Szwajcarzy.

Dzień przed finałem, w którym nasi reprezentanci mieli wziąć udział, komitet regat skierował do nich wniosek, by zmierzyli się w dodatkowym biegu ze Szwajcarami. Argumentowano to „duchem sportu” i zachęcano Polaków, by postąpili właśnie w zgodzie z nim. Jerzy Loth, który szefował polskiej reprezentacji olimpijskiej, wyraził na to zgodę. Honorowo, wiadomo. Ale też – jakby nie było – głupio. Tym bardziej, że Szwajcarzy o możliwym dodatkowym biegu wiedzieli dużo wcześniej i się do niego przygotowywali. Polacy dowiedzieli się za to z małym wyprzedzeniem. I przegrali o pięć sekund, a na pocieszenie został im jedynie brąz.

Wszyscy wioślarze z tej osady reprezentowali barwy Bydgoskiego Towarzystwa Wioślarskiego. To tam biło serce polskiego wioślarstwa. Leon Birkholz zaczął rywalizować na wodzie cztery lata przed igrzyskami, szybko wskoczył do krajowej czołówki i osiągał sukcesy. Jego życiorys poza tym jest jednak  tragiczny – we wrześniu 1939 roku trafił do niewoli, potem zwolniono go z obozu, wrócił do Bydgoszczy. Po wojnie odmówił jednak wstąpienia do partii, a jego żonę oskarżono o szpiegostwo. Stracił cały majątek, został zakonnikiem. W 1968 roku potrącił go samochód, sprawca pozostał nieznany. Birkholz przez miesiąc walczył o życie, ale tę walkę ostatecznie przegrał.

Bernard Ormanowski przeżył go o 16 lat. Swój ostatni start zaliczył tuż po wojnie, w mistrzostwach kraju. Potem został uznanym trenerem. Edmund Jankowski nie miał za to takiej szansy. W listopadzie 1939 roku został rozstrzelany przez Gestapo. Wcześniej walczył pod Bzurą i brał udział w obronie Warszawy. Franciszek Bronikowski przed wojną poświęcił się pracy w fabryce mebli należącej do jego ojca. Tak jak i Jankowski brał udział w obronie Warszawy. Po wojnie dalej wiosłował. W dwójce ze sternikiem został nawet mistrzem Polski z 1946 roku. Pod koniec życia (zmarł w 1964) otworzył zakład stolarski. Mało brakowało by w 2004 roku w Atenach brąz zdobył jego wnuk, Adam. Zabrakło mu jedynie siedmiu setnych sekundy. W Osadzie z 1928 roku był jeszcze Bolesław Drewek, sternik ekipy. Walczył w II wojnie światowej, w 1944 roku wywieziono go na roboty do Niemiec. Wrócił do Polski po wojnie, pracował w Narodowym Banku Polskim, a równocześnie prezesował gdańskiemu Okręgowemu Związkowi Towarzystw Wioślarskich. Był też sędzią międzynarodowym. Dożył 69 lat.

Wszyscy oni, startując wspólnie, zdobyli pierwszy wioślarski medal dla Polski w historii startów naszych reprezentantów na igrzyskach olimpijskich. Do dziś ich następcy dołożyli do tego 17 kolejnych.

STRZELECTWO (Władysław Karaś) – 1936

Życiorys Władysław Karaś ma niepospolity. W wieku niespełna 21 lat wstąpił do Legionów, walczył w I Brygadzie. Dwukrotnie był ranny w bitwach, dwukrotnie też trafił do niewoli rosyjskiej, w której przebywał łącznie przez 18 miesięcy. Uciekł, trafił do walk w Kijowie. Pod koniec I wojny światowej związany był z polskim wywiadem. W pewnym momencie złapali go Ukraińcy i przekazali Niemcom – został skazany na karę śmierci, ale ostatecznie wyrok zamieniono na 15 lat więzienia. Po odzyskaniu niepodległości wyszedł na wolność i nadal służył w wojsku, również w trakcie wojny polsko-bolszewickiej. W międzywojniu dorobił się za to stopnia kapitana.

Miał 42 lata, gdy sensacyjnie zakwalifikował się do reprezentacji Polski na igrzyska olimpijskie w 1936 roku. Startował w konkurencji karabinka sportowego na dystansie 50 metrów (oddawano po 10 strzałów z pozycji leżącej, klęczącej i stojącej). Dlaczego sensacyjnie pojechał na igrzyska? Bo sam powtarzał, że ze strzelectwem „zapoznał się stosunkowo niedawno”. Owszem, wcześniej strzelał rekreacyjnie, ale w jakichkolwiek zawodach wziął udział dopiero w październiku 1935 roku. Był to mecz pomiędzy Państwowym Urzędem Wychowania Fizycznego a Związkiem Strzeleckim. Karaś wówczas wygrał i sam się temu dziwił.

Wynik został mu jednak zapamiętany. I gdy przyszło do przygotowań do igrzysk oraz wyboru reprezentantów, ktoś przywołał jego nazwisko. Karaś dostał urlop, trenował całą zimę i wiosnę. To dało efekty. Nie tylko bowiem pojechał do Berlina, ale wywalczył tam pierwszy w historii polskiego strzelectwa medal – brązowy. Niemal nikt się tego nie spodziewał. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że gdy Karaś stawał na podium, to na strzelnicy nie było żadnego polskiego korespondenta. O sukcesie rodaka dowiedzieli się dopiero, gdy w biurze prasowym wywieszono odpowiedni komunikat. Inna sprawa, że w tym samym czasie nasi piłkarze grali (i wygrali!) z Brytyjczykami. Nie dziwi więc, że wybrano mecz.

Władysław Karaś. Fot. Wikimedia

Karaś przed swoimi zawodami kompletnie się nie wyspał. Raczej nie oczekiwał przez to sukcesów. Strzelał jednak świetnie. Uzyskał 296 punktów na 300 możliwych. Tyle samo miało jednak kilku innych zawodników. Przed wszystkimi uplasował się za to bezbłędny Willy Roegeberg z Norwegii i on spokojnie mógł celebrować złoto. Reszta czekała na ostateczny werdykt, gdy analizowano rozmieszczenie ich strzałów. W końcu okazało się, że srebro przypadnie reprezentantowi Węgier, a brąz – Polakowi.

– Ile trzeba było opanowania nerwów, ile upartej zawziętości, ile wytrzymałości moralnej i fizycznej, by wywalczyć ten bronzowy medal! Wynik i w ogóle i w szczególe – w warunkach olimpijskiego napięcia nerwów – fenomenalny. Jest to sukces tem bardziej dla nas cenny, że kpt. Karaś został odkryty dopiero na eliminacjach przedolimpijskich i nigdy jeszcze dotąd nie brał udziału ani w krajowych zawodach strzeleckich, ani tem bardziej zagranicznych – pisała ówczesna polska prasa, cytowana przez portal Sportowcy dla Niepodległej. Sam Karaś nie był jednak całkowicie zadowolony. Twierdził, że powinien był zdobyć co najmniej dwa punkty więcej. Cóż, może to niewyspanie faktycznie odcisnęło swoje piętno?

Choć w kraju jego sukces wyłącznie fetowano. Sam bohater miał nadzieję powetować sobie te dwa punkty na kolejnych igrzyskach, na które szybko się zakwalifikował. Ale ostatecznie do olimpiady w Helsinkach nie doszło. Wybuchła II wojna światowa. Karasia przerzucono do Budapesztu, był emisariuszem Naczelnego Wodza. Do kraju wrócił w lutym 1940 roku, w obszarze Kraków-Śląsk Związku Walki Zbrojnej powierzono mu kierownictwo dywersji. Aresztowano go, przez dwa miesiące siedział na Montelupich w Krakowie. Ostatecznie wykorzystano kontakty i został zwolniony. Trafił do Warszawy, tam znów działał, ale ponownie go schwytano. Z Pawiaka nikt go już jednak nie wydostał.

Zginął 28 maja 1942 roku rozstrzelany w masowej egzekucji w Magdalence pod Warszawą. Pośmiertnie został awansowany do stopnia majora. Po wojnie jego ciało ekshumowano i przeniesiono na Powązki, gdzie spoczywa wraz z żoną.

BOKS (Aleksy Antkiewicz) – 1948

To nie tylko pierwszy powojenny medal, ale i jedyny, jaki niewielka reprezentacja Polski przywiozła z igrzysk w Londynie. Cieszył niesamowicie, bo pokazywał, że nawet tak zrujnowany przez działania wojenne kraj jest w stanie coś osiągnąć. A Antkiewicz przecież w jakiś sposób symbolizował jego losy. Już przed wybuchem wojny uważano go za spory talent, ale równocześnie musiał ciężko pracować, bo w domu się nie przelewało. O jego wojennych losach nie za wiele wiadomo, nie lubił o nich opowiadać – na pewno przymusowo pracował, ale próbował wzniecić bunt i trafił do więzienia, a potem wysłano go do Bawarii. Gdy obóz pracy, w którym przebywał, wyzwolili Amerykanie, stoczył z nimi kilka pokazowych pojedynków. Kilka nawet wygrał.

Po wojnie wrócił do domu i zastał w nim – co w pewnym sensie niezwykłe – wszystkich swoich braci (łącznie była ich czwórka). Aleksy zaczął pracować, uczył się też do matury i boksował. Wszystko to równocześnie. Wreszcie miał trochę szczęścia i pod swoje skrzydła wziął go Papa Stamm, trener, który przez kolejne dwie dekady miał stać za sukcesami polskiego boksu. Antkiewicz niesamowicie się wówczas rozwinął, stając się przy tym ulubieńcem kibiców. To przez jego styl – atakował bez chwili wytchnienia, przeciwnik cały czas musiał się mieć przy nim na baczności. Fani zwali go „Bombardierem z Wybrzeża”.

Tuż przed igrzyskami, nieco na wariackich papierach, wziął ślub. Potem z Gdyni gnał szybko do Warszawy, kierując się objazdami, bo w Tczewie do Wisły zwalił się tamtejszy most. Dotarł do stolicy, gdzie czekał już na niego samolot. W Londynie był jednym z 24 polskich sportowców. To była druga najmniej liczna (po Los Angeles 1932) reprezentacja Polski w historii startów w igrzyskach. Bokserzy, kajakarze, lekkoatleci i szermierze – tylko przedstawiciele tych czterech dyscyplin wyjechali do Londynu. Medale? Liczono na Irenę Nawrocką we florecie i Jadwigę Wajsówną w lekkiej atletyce. Ale im się nie udało.

Aleksy Antkiewicz. Fot. Newspix

Antkiewiczowi wręcz przeciwnie. W swojej pierwszej walce z Leonem Tranim z Filipin rywala traktował jak „worek treningowy”, tak określał to polski sprawozdawca radiowy. W drugiej rundzie walczył z Peruwiańczykiem Arcilą. Choć mało zabrakło, by do tego starcia nie doszło. Miało się ono odbyć o 19:30. Stamm stwierdził więc, że na halę pojadą z Antkiewiczem specjalnym olimpijskim  autobusem o 18:00. Ten jednak nie przyjechał. W końcu obaj Polacy uznali, że skorzystają z komunikacji miejskiej. A tam 20 minut opóźnienia. Potem też awantura, bo kierowca w pewnym momencie stanął i wysłał kogoś po paczkę papierosów do sklepu. Stamm i Antkiewicz pognali do metra. W nim mieli łut szczęścia – pociąg nadjechał idealnie. Tyle tylko, że po drodze trzykrotnie stawał. Antkiewicz ostatecznie do ringu wszedł niemal bez rozgrzewki, a mimo to trzykrotnie wysłał rywala na deski, choć ten – zdaniem ekspertów – wygrał pierwszą rundę.

Prawdziwe szaleństwo rozegrało się jednak przez kolejne 24 godziny. Na Antkiewicza czekały w tym czasie trzy pojedynki. Zaczęło się od ćwierćfinału. – Punktualnie w południe wyszedłem na ring do Koreańczyka Bung Nan Su. Bałem się tej walki. Poprzedniego dnia razem ze Stammem obserwowaliśmy jego występy. Był krępy, niższy ode mnie, niezwykle szeroki w barkach. Mówimy na takich – szafa. Bił szerokimi sierpami. Boksował z nimi Australijczyk. Bardzo dobry, szybki, techniczny. Prowadził wysoko na punkty, miał już tę walkę jak w banku. nic z tego. W trzeciej rundzie Koreańczyk trafił go celnie w szczękę. Nokaut! Kilkanaście minut cucili go w szatni. Jak z takim walczyć? Tym bardziej, że i ja byłem bombardierem, biłem sierpami, z rotacji. Boksowaliśmy w zasadzie zbliżonym stylem. A jak dwóch takich się spotka, to nie sposób tak uderzyć, aby samemu nie oberwać! Musiałem zmienić taktykę – mówił później Tadeuszowi Olszańskiemu.

Taktykę faktycznie zmienił, postawił na kontrę. Zaskoczył tym rywala i awansował. W półfinale przegrał z Włochem Eduardo Formentim. Ten, jak przyznawał sam Polak, był po prostu lepszy. Pozostawała więc walka o brąz, która odbywała się o 10 rano następnego dnia. Antkiewicz wiedział już, że jeśli jemu się nie uda, to Polska nie zdobędzie żadnego medalu. To dodało mu skrzydeł.

– Zmęczenie przestało się liczyć, zdobyłem szansę, jakiej nigdy przedtem nie miał polski bokser. Miałem tę szansę, jakiej nie wywalczył nikt z naszej ekipy, która przyjechała do Londynu. Nunez był z Argentyny. Pięściarze tego kraju należeli do najsilniejszych w tym turnieju. Zdobyli dwa złote medale. Nunez trafił pierwszy, mocno w tułów. Rzuciłem wszystkie siły na szalę. Poszedłem do ataku, zepchnąłem go do obrony. Otrzymywałem ciosy w tułów i na szczękę. Starałem się oddać w dwójnasób. Po walce uniesiono w górę moją rękę, a wieczorem, już po finałowej walce, wręczono mi medal, na jeden z trzech masztów wciągnięto polską flagę – opowiadał.

Cztery lata później do brązowego medalu z Londynu dołożył srebro z Helsinek. Werdykt z jego finałowej walki przywitano tam gwizdami i buczeniem. Zdaniem większości obecnych – wygrał ten pojedynek. Ale sędziowie widzieli to inaczej. Tak czy siak Antkiewicz w historii polskiego pięściarstwa zapisał się jednak w znakomity sposób.

GIMNASTYKA (Jerzy Jokiel) – 1952

Lata 50. w polskiej gimnastyce kojarzą się raczej ze znakomitymi występami żeńskiej drużyny. Panie swój medal olimpijski zdobyły jednak dopiero w Melbourne. A w 1952 roku, w Helsinkach, wśród Polaków królował Jerzy Jokiel, który sięgnął po srebro. O jego poszczególnych startach jednak niewiele można się dziś dowiedzieć. Poza olimpijskim, rzecz jasna. Pozostałą część kariery Jokiela raczej opowiada się ogólnikami.

Wiemy więc na pewno, że karierę sportową miał długą. W barwach Pogoni Nowy Bytom startował przez ćwierć wieku! Zaczął w 1947 roku, skończył w 1972. Wiemy, że trzykrotnie rywalizował w mistrzostwach świata. Wiemy, że dwukrotnie był na igrzyskach – po Helsinkach czekał osiem lat na start w Rzymie. Tam jednak występował bez powodzenia. Wiemy też, że 15 razy zostawał mistrzem kraju. No i wiemy, że medal olimpijski ma w swym dorobku również jego żona – Dorota Horzonek-Jokiel – należąca do wspomnianej drużyny gimnastyczek z Melbourne. Na igrzyskach w Moskwie startowała za to ich córka, Anita.

Swój największy sukces Jokiel odniósł, choć istniało realne ryzyko, że do Finlandii w ogóle nie pojedzie. Miał problemy z wyrostkiem robaczkowym, lekarze zalecali mu operację. Ostatecznie okazało się, że wystarczyły zastrzyki, a zabiegowi poddał się po igrzyskach. Na tych zresztą zaprezentował się tak dobrze, że nikt nawet nie domyśliłby się jakichkolwiek problemów. Po powrocie do kraju wspominał swą rywalizację w ćwiczeniach wolnych (cytat za portalem olimpijski.pl).

– Szwed Thorenssen ćwiczył pierwszy. Trudny, poprawnie wykonany program daje mu łączną notę 19.20 pkt. Żeby go wyprzedzić, muszę uzyskać co najmniej 9.70 pkt. Jestem podniecony, ale staram się wykonać każdy ruch precyzyjnie. Mam na ćwiczenie dwie pełne minuty. Kiedy skończyłem sędziowie pokazują noty: 9.8, 9.8 i 9.7. Słyszę krzyk radości moich przyjaciół. Mam złoty medal. Jednak zaraz potem sędzia główny pokazuje, że przekroczyłem czas wyznaczony na ćwiczenie. Dostaje więc 0.2 punktu karnego i łączną notę 19.15 pkt. Zatem mniej niż Norweg. Ale w konkursie pozostał jeszcze Japończyk Uesako. To znakomity, wspaniały zawodnik, zwinny, giętki, dokładny. Dostaje tyle samo punktów co ja i obaj otrzymujemy srebrne medale.

Jerzy Jokiel. Fot. Newspix

Jokiel zaprezentował układ, który dziś zapewne na nikim nie zrobiłby wrażenia. Wtedy jednak był znakomity i wystarczył na srebro. – Przewrót w przód. Dwa fiflaki w tył. Na jedną nogę z półobrotu, powrót w przód do postawy. Skłon w przód. Stanie na rękach wydźwigiem o prostych ramionach. Zejście do wysokości poziomki. Powrotny wydźwig do stania na rękach. Mostek w przód, waga, mostek w tył do szpagatu, przewrót w przód do rozkroku i dalszy przewrót do postawy. Półobrót na jednej nodze, dwa fiflaki, salto skulone w tył i dalszy fiflak do szpagatu poprzecznego. Przewrót w przód, przerzut na jedną nogę, fiflak i salto o prostym krzyżu do postawy.

Potem takich sukcesów już nie odniósł. Jeszcze w czasach kariery zawodniczej zaczął drugą – trenerską. Przed meksykańską olimpiadą był trenerem tamtejszej kadry. Potem wrócił do Polski, trenował klubowe sekcje wraz z żoną. Po igrzyskach w Moskwie oboje wyjechali do Barcelony, gdzie szkolili członków tamtejszego klubu. W 1982 roku na stałe zamieszkali w Niemczech. Więc, co nie dziwi, w Polsce w ówczesnej rzeczywistości raczej starano się o nich nie wspominać.

PODNOSZENIE CIĘŻARÓW (Marian Zieliński) – 1956

Zawsze trzeci. Na cztery starty na igrzyskach trzykrotnie przywoził z nich brązowy medal. Raz, w Rzymie, był za to czwarty. Ale w historii się zapisał, bo jako pierwszy sztangista z Polski przywiózł nam do kraju medal olimpijski. W Melbourne rywalizował jeszcze w wadze piórkowej. Przy okazji zdobywania kolejnych dwóch medali przerzucił się już na lekką, mimo że nie miał w niej większych szans. Bo startował tam Waldemar Baszanowski, absolutny dominator tej kategorii.

Ale mimo wszystko Zieliński z kariery wycisnął dość sporo. Do trzech medali olimpijskich dorzucił też dziewięć krążków mistrzostw świata – dwukrotnie zresztą był na tej imprezie najlepszy. Kilka razy bił też rekordy świata. Do dziś, mimo że bez olimpijskiego złota w dorobku, należy do grona najwybitniejszych polskich pięściarzy i pozostaje członkiem najlepszego pokolenia sztangistów w historii Polski. Zresztą wraz z Baszanowskim tworzył – jak nazywali ich fani – „żelazną parę”, uwielbianą wśród kibiców na całym świecie.

Do historii podnoszenia ciężarów przeszedł wyczyn Zielińskiego z 1955 roku, gdy na Festiwalu Młodzieży i Studentów wygrał z zawodnikami radzieckimi, choć na pomost wyszedł w trampkach, a nie specjalnie przygotowanych do dźwigania ciężarów butach. Historyczne były też jego inne sukcesy – że jako pierwszy Polak zdobył medal olimpijski w tej dyscyplinie już pisaliśmy, ale był też pierwszym polskim rekordzistą i mistrzem świata. Potem wszystko „zabrał” mu Baszanowski, z którym Zieliński po raz ostatni wygrał w 1963 roku, gdy zdobywał swój drugi tytuł mistrza świata.

Napiszmy jednak o samym medalu z Melbourne. Bo to przecież przez niego Zieliński się w tym tekście pojawił. Jego wynik z tamtych igrzysk to 335 kilogramów w trójboju. W wadze do 60 kilo. Na ten wynik złożyło się 105 kg w wyciskaniu, 102,5 kg w rwaniu oraz 127,5 kg w podrzucie. Lepsi byli jedynie Isaac Berger z USA (352,5 kg!), który na kolejnych dwóch igrzyskach sięgał po srebrne medale, oraz Rosjanin Jewgienij Minajew, który cztery lata później okazał się najlepszy.

Zieliński swoim występem z 1956 roku rozpoczął medalową passę polskiej sztangi trwającą aż do… 50 lat! Dopiero z Rio de Janeiro (nie licząc zbojkotowanych igrzysk w Los Angeles) polscy ciężarowcy nie przywieźli do kraju żadnego medalu. Jakby nie było – jest się czym chwalić. A i Marian Zieliński mógłby się uśmiechnąć, obserwując poczynania swoich następców. I pewnie robił to regularnie, aż do igrzysk w Atenach. Zmarł bowiem nieco ponad rok po nich.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Wikimedia


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez