Fachowcy nie mają wątpliwości – Damian Durkacz to jeden z najbardziej utalentowanych pięściarzy młodego pokolenia. Ma dopiero 21 lat, a w jego dorobku już można znaleźć dwa złote medale mistrzostw Polski i brąz młodzieżowych mistrzostw Europy.
Podczas marcowego turnieju kwalifikacyjnego w Londynie zaledwie minuty dzieliły go od wywalczenia przepustki do Tokio. Pochodzący z Knurowa pięściarz opowiedział nam nie tylko o tym kuriozalnym doświadczeniu, ale także o planie na dalsze lata kariery, który wcale nie zakłada szybkiego dołączenia do grona zawodowców.
KACPER BARTOSIAK: “To dobry chłopak, który ma talent i papiery do boksu. (…) Liczę też, że to może właśnie Durkacz przełamie złą serię Polaków w olimpijskich turniejach” – ocenił przed kilkoma dniami Tomasz Adamek. Jak zareagowałeś na te słowa?
DAMIAN DURKACZ: Bardzo mnie to podbudowało. Nie da się ukryć – w ostatnich tygodniach miałem parę drobnych kryzysów. Wiadomo jak to jest – w czasie pandemii sport siłą rzecz zszedł trochę na dalszy plan. Słysząc komplementy od tak wielkiego mistrza wróciła mi motywacja, żeby dalej ciężko pracować. Teraz nie mam wyjścia i muszę sprawić, by te słowa okazały się prorocze.
W marcu wziąłeś udział w turnieju kwalifikacyjnym w Londynie. To musiało być absurdalne przeżycie – pierwszą walkę wygrałeś walkowerem, a potem zawody przerwano. Do awansu na igrzyska potrzebujesz teraz tylko jednego zwycięstwa…
Po tym walkowerze śmialiśmy się z trenerem, że szczęście sprzyja lepszym. Oczywiście był pewien niedosyt, bo wolałbym jednak wywalczyć to zwycięstwo w ringu, ale nie miałem na to wpływu. Sam turniej do samego końca wyglądał w miarę normalnie. Byliśmy trochę odcięci od tego wszystkiego i skupieni na robocie. Zawody przerwano w środę, a ja miałem walczyć w czwartek… Szkoda, że do tego nie doszło. Byłem w dobrej formie i jestem przekonany, że mogłem wygrać. Z olimpijską przepustką miałbym zupełnie inny komfort przygotowań, ale widocznie tak miało być.
Wiemy tylko tyle, że turniej w którymś momencie zostanie wznowiony i rozegrany do końca – uwzględniając już dotychczasowe losowanie i wyniki. Wiesz już kiedy może do tego dojść?
Ostatnio trener wspominał, że jest pomysł, by wznowić turniej równo rok później – w marcu 2021 roku. Sytuacja jest dynamiczna i w tej kwestii coś się może zmienić, ale na pewno moim rywalem będzie nadal Węgier Milan Fodor.
To sytuacja jak z boksu zawodowego – masz wiele miesięcy, by przygotować się na jedną walkę z konkretnym przeciwnikiem. Czy ten fakt, że jesteś 9 minut od igrzysk jakoś zmienia sposób treningów i przygotowań?
Rzeczywiście jest trochę inna świadomość. To działa jednak w dwie strony, bo rywal ma tyle samo czasu, by rozpracować mnie. Mam jednak poczucie, że czas pracuje na moją korzyść – z każdym miesiącem staję lepszym zawodnikiem i nabieram tej bokserskiej ostrości. Mogę poprawić błędy i pracować nad siłą. Mimo wszystko żałuję, że nie spotkaliśmy się w Londynie. Przygotowania poszły zgodnie z planem – była dynamika i szybkość. Poza tym rywal jest mańkutem, a z takimi zawodnikami ostatnio dobrze mi szło. Oby teraz tylko nie złapać kontuzji… Czuję, że Tokio będzie dla mnie.
Jak groźnym przeciwnikiem będzie Fodor? Widziałeś go na wielu turniejach, pokonał go między innymi Mateusz Polski – twój wielki krajowy rywal.
Szczerze? To dobry zawodnik, ale wydaje mi się, że mój styl nie będzie mu pasował. O ile oczywiście zadbam o formę i przygotowanie, bo teraz to mogę sobie gadać… Jak mi odetnie tlen w drugiej rundzie, to zacznie się inna rozmowa. Mam go rozpracowanego taktycznie, ale to działa w dwie strony. Będę chciał go czymś zaskoczyć. W Londynie Fodor trochę eksperymentował – w pierwszej walce zmieniał pozycję, robił zwody, ale mógł sobie na to pozwolić, bo nie miał wymagającego przeciwnika. Ze mną to nie przejdzie, będzie musiał pokazać coś więcej. Nie chcę zapeszać, ale on jest do obskoczenia.
Po powrocie z Londynu od razu trafiłeś na kwarantannę. Jak odnalazłeś się w zamknięciu?
Nie było tak źle. Pierwszy tydzień zleciał mi błyskawicznie. Mogłem pracować nad rzeczami, które do tej pory gdzieś tam mi uciekały. Ćwiczyłem mięśnie głębokie, pracowałem nad biodrami, zajmowałem się dietą… Ale podczas drugiego tygodnia brakowało mi już wyjścia z domu – trochę mnie nosiło (śmiech). W jakimś sensie chyba jednak potrzebowałem takiej przerwy. Mogłem naładować baterie i przewietrzyć trochę głowę.
Po paru tygodniach pojawiła się informacja o tym, że igrzyska zostały przełożone o rok. Keyshawn Davis – jeden z najmocniejszych pięściarzy w twoim limicie – początkowo nie chciał czekać i zaczął mówić o planach przejścia na zawodowstwo. Miałeś takie myśli?
W ogóle nie zaprzątało mi to głowy. Jestem młodszy niż większość moich rywali i cały czas się uczę. Zmieniam się jako pięściarz – czuję na przykład, że mój cios zaczyna już więcej ważyć. Mam czas i paradoksalnie decyzja o przełożeniu igrzysk była mi nawet na rękę. W 2021 roku będę miał 22 lata i będę bił jeszcze mocniej. A zawodowstwo? Nie śpieszę się, bo mam jeszcze swoje do zrobienia na ringach olimpijskich.
Czyli wcale nie jest tak, że od razu po igrzyskach planujesz zostać zawodowcem?
Nie narzucam sobie w tej kwestii żadnej presji. Moim marzeniem jest przejść na zawodowstwo z jakimiś osiągnięciami. Nie chcę być kolejnym chłopakiem do obijania. Mając medale i tytuły mógłbym liczyć na inne traktowanie przez promotora, co pomogłoby potem lepiej zbudować moją karierę zawodową. Chcę, by przechodząc na zawodowstwo moje nazwisko coś znaczyło.
Na szczycie twojej kategorii oprócz wspomnianego Davisa jest także Kubańczyk Andy Cruz. Jak dużo dzieli cię od tego poziomu?
Oj, jeszcze długa droga… To znakomici zawodnicy, ale mają też coś, na co my nie możemy liczyć. Niektórzy sędziowie przy równych walkach w jakimś sensie kierują się narodowością i dorobkiem pięściarza. Najpierw jednak trzeba w ogóle stoczyć z nimi wyrównany pojedynek, a to wcale nie jest takie proste. W mojej kategorii jest wielu zawodników, którzy mają 26-27 lat. Jasne, mają dzięki temu doświadczenie, ale wkrótce mogą zacząć ten wiek odczuwać. Jeśli będę się dobrze prowadził i dalej rozwijał, to w niektórych aspektach mogę im uciec.
Obserwujesz boks analitycznie i lubisz skupiać się u przeciwników na aspektach, w których imponują. Kogo uznajesz obecnie za faworyta do olimpijskiego złota?
Sytuacja trochę się ostatnio zmieniła. Po zmianach w kategoriach wagowych [limit wagi zmniejszono z 64 do 63 kg – przyp. red.] pojawiło się paru nowych zawodników, których trzeba brać pod uwagę. Czołówka jest naprawdę bardzo mocna. W odpowiednich okolicznościach można wygrać z każdym. Walczyłem z Sofianem Oumihą, srebrnym medalistą igrzysk z Rio. Chociaż przegrałem to nie miałem poczucia, że dzieli nas dużo. Ważna jest psychika – trzeba wierzyć w zwycięstwo. Często przed takimi walkami wychodzi się jak na ścięcie, a trzeba je traktować jako szansę na pokazanie się.
Po której z dotychczasowych walk najbardziej złapałeś wiatr w żagle?
Jakimś przełomem był na pewno pierwszy udział w turnieju im. Feliksa Stamma. Śmiałem się, że jadę tam żeby się pokazać w telewizji, a żeby to zrobić trzeba było trafić do finału, bo tylko on był transmitowany. W półfinale pokonałem Freudisa Rojasa – brązowego medalistę mistrzostw świata. Po tym turnieju poczułem, że coś znaczę w Europie. Zyskałem dodatkową motywację i potwierdzenie, że warto iść w ten boks.
Od niedawna o igrzyska mogą walczyć też zawodowcy. U nas próbuje sił Mateusz Masternak, ale ta sytuacja budzi pewne kontrowersje. Jak odbierasz tych zawodowców, którzy postanowili spróbować sił na ringach olimpijskich?
Nie mam z tym żadnego problemu. Traktuję to jako pozytywne wyzwanie – pokonując takiego zawodowca można naprawdę dużo zyskać pod każdym względem. W sumie to jest mi wszystko jedno z kim boksuję. Nie oceniam ich decyzji – każdy ma w życiu swoje cele i ambicje, ja się do tego nie mieszam.
Ostatnie igrzyska pokazały, że nawet zawodowi mistrzowie świata mogą odpaść w pierwszej rundzie. Czym jeszcze – poza liczbą rund – boks olimpijski najbardziej różni się od zawodowego?
Tempo i intensywność są inne, ale być może ważniejsze są pewne kwestie mentalne. Zawodowiec przygotowuje się przez długie miesiące pod jednego konkretnego przeciwnika. A podczas turnieju w boksie olimpijskim nigdy nie wiesz, na kogo trafisz. Są zawodnicy o różnych stylach i do każdego trzeba podejść inaczej. Z jednym trzeba boksować szybko od początku, inny ma gorsze końcówki rund… To wymaga pewnej wszechstronności i zdolności adaptowania się do różnych warunków.
W Polsce na fali jest ostatnio MMA, a boks przeżywa trudniejsze chwile. Jak to się stało, że trafiłeś jednak do ringu?
Zaczęło się od mojego brata Dawida. Najpierw posłał mnie na salę żebym spróbował kick-boxingu. Trenowałem tę dyscyplinę rok, może półtora. Potem do klubu przyszedł trener Przywara. Ocenił, że mam smykałkę i doradził żebym sprawdził się w boksie. Rozmawialiśmy o tym długo w rodzinnym gronie i zdecydowałem, że to jednak boks jest moją drogą.
Interesujesz się MMA? Ostatnio z ringu do klatki powędrował choćby Izu Ugonoh…
Lubię oglądać wszystkie sporty walki. Mam paru znajomych, którzy trenują MMA i wiem, że to ciężki kawałek chleba. Przy moim obecnym trybie życia najwięcej uwagi poświęcam jednak boksowi. Wychodzę z założenia, że trzeba postawić wszystko na jedną kartę i trzymać się konkretnej pasji, a nie się rozdrabniać.
Trener Ireneusz Przywara zna boks z każdej strony. Wychował wiele pięściarskich talentów – między innym wspomnianego Tomasza Adamka. Jak się dogadujecie?
To świetny fachowiec. Bardzo podoba mi się jego styl pracy szkoleniowej. Uczy nie tylko podstaw, ale też takiego ringowego cwaniactwa i luzu. Jak widzi, że jakiś bokserski element wpadł mi w oko, to na siłę nie próbuje ze mną robić czegoś odwrotnego. Niektórzy trenerzy próbują na siłę ustawiać zawodników sztywno według swojej wizji. Jak mówię trenerowi, że coś mi się podoba i on zobaczy, że mi to wychodzi, to pracujemy nad tym. Ale działa to też w drugą stronę – jak mi nie idzie, to szczerze mi to powie.
Kilka miesięcy temu Igor Jakubowski opowiadał nam o starcie w Rio. Organizacyjny bałagan porównał do “soboty bokserskiej w Lesznie”. Jako pięściarz marzący o igrzyskach masz dziś pełen komfort przygotowań?
Zawsze znajdą się jakieś problemy, ale nie jestem typem człowieka, który lubi narzekać. To nic nie daje – w ten sposób mogę wpaść w większy dołek i zarazić tym pesymizmem ludzi, którzy są wokół. Staram się wykonywać swoją robotę i skupiać się na pozytywach. Mam czystą głowę i optymalne warunki do trenowania. Jak pojawiają się jakieś problemy to mierzę się z nimi albo zostawiam je daleko z tyłu.
W bliskim otoczeniu masz także Damiana Jonaka, który też nie żałował ostatnio ciepłych słów pod twoim adresem. Jak duży wpływ ma on na twój boks?
Tak duży, że chciałbym go z tego miejsca pozdrowić! Cieszę się, że mogę poznawać z pierwszej ręki doświadczenia tak dobrego zawodnika. Damian sam mówi, żebym uczył się na jego błędach i pokazuje mi boks od środka. Długo myślałem, że boks zawodowy to jakiś kosmos i strasznie się na to nakręcałem. Kiedy usłyszałem o pewnych historiach to już wiem, że to wszystko nie jest takie kolorowe… Treningi u boku tak doświadczonego zawodnika także dużo mi dają. Do dziś pamiętam jaki progres siłowy zrobiłem po naszych pierwszych wspólnych sesjach.
Kto jeszcze zalicza się do “teamu Durkacza”?
Na pewno moja rodzina – cały czas mogę liczyć na ich wsparcie. Wiem, że cieszą się moimi sukcesami i życzą mi dobrze. To wcale nie takie oczywiste, bo boks budzi różne emocje. Znam wiele przypadków, gdzie rodzina potrafiła zdolnym zawodnikom robić pod górkę. U mnie to wygląda idealnie – wszyscy kibicujemy sobie nawzajem i napędzamy się przy kolejnych wyzwaniach.
Boks od strony fizycznej to jedno, ale wiele rzeczy rozgrywa się w głowie. Jak podchodzisz do tego aspektu przygotowań?
Od dawna staram się tego pilnować. Widzę po sobie, że to ma kluczowe znaczenie – nie tylko wtedy, gdy wychodzę do ringu, ale czasem podczas gorszych chwil na treningach. Walka z samym sobą potrafi być najtrudniejsza. Coraz więcej młodych ludzi ma takie podejście, że wszystko im się należy. Kompletnie się z tym nie zgadzam – uważam, że o wszystko trzeba w życiu walczyć. Czytam coraz więcej książek, które dają mi takiego motywacyjnego kopa, ale równolegle sprawiają, że nie unoszę głowy zbyt wysoko. Równowaga to słowo-klucz. Psychologiczne podejście jest niedoceniane w każdym sporcie, ale w boksie szczególnie. Można prowadzić różne gierki z rywalami, ale koniec końców chodzi o to, by po prostu dobrze czuć się w ringu.
Damian Jonak zwracał uwagą na taką nonszalancję w twoim stylu boksowania, która nie do każdego pięściarza pasuje. Zmieniłeś się przez lata jako pięściarz – jest jakiś ideał, do którego dążysz?
Człowiek uczy się przez całe życie. Na razie nauczyłem się tyle, że w boksie olimpijskim nie mogę mieć jednego stylu. Czasami jest potrzebne takie pozytywne cwaniactwo, czasami trzeba umieć wywrzeć presję, a innym razem po prostu trzeba się bić. Ciągle jestem młody i szukam swojej drogi, ale nie patrzę w jakimś konkretnym kierunku. Chcę tylko żeby mój boks wyglądał jak najefektowniej i żeby szły za tym wyniki.
Ostatnio “Super Express” podniósł temat limitu wieku w zawodach dla młodzieży. W Polsce można boksować dopiero od 14. roku życia, podczas gdy na całym świecie do ringu mogą wychodzić nawet 10-latkowie. Dochodzi do absurdów, gdzie Maciej Marchel – brązowy medalista mistrzostw Europy młodzików – nie może wystartować w krajowych zawodach, bo jest za młody. Widzisz tu głębszy problem polskiego boksu olimpijskiego?
Kompletnie tego nie rozumiem. Przecież to nie jest tak, że dzieciaki wychodzą do ringu zrobić sobie krzywdę. Walczą w kaskach, dużych rękawicach, na krótszym dystansie… To jednak bezcenne lekcje, które pozwalają im łapać ringowe doświadczenie. Pamiętam jak byliśmy z kadrą na obozie na Ukrainie i widzieliśmy tam nawet 9-latków w kaskach i rękawicach, którzy próbowali boksu. Potem tacy zawodnicy automatycznie są trzy kroki przed naszymi, bo nasi mogą zacząć dopiero mając 14 lat. Jak zaczynasz w takim wieku i na starcie jesteś w tyle, to naprawdę łatwo możesz się zniechęcić. Ja też zacząłem późno i trochę żałuję, bo może pewne dobre nawyki podłapałbym dużo wcześniej.
Masz jakiegoś bokserskiego idola?
Wiele osób nie wierzy, ale właśnie nie mam. Patrzę na tę kwestię chyba inaczej niż większość osób. Gdy widzę każdego pięściarza to niektóre elementy mi się u niego podobają, a inne mniej. Dlatego nie mam jakiegoś jednego faworyta. Analizuję wielu znakomitych zawodowców i olimpijczyków, a potem te ciekawsze rzeczy próbuję odtwarzać na treningach i wyciągnąć z tego coś dla siebie.
Do Polski wchodzi boks na gołe pięści. W USA ta odmiana chyba się przyjęła – ostatnio takim występem był kuszony nawet Mike Tyson. To jeszcze sport czy już krok za daleko?
Zamykając to w pewnych ramach można to traktować jako sport. To nie są walki zawodników wziętych z ulicy – tu też są normalne treningi i codzienne poświęcenia. W tym wszystkim ważna jest jednak kwestia zdrowia – walcząc bez rękawic łatwiej będzie o poważne kontuzje pięści. Na pewno będą też pękać łuki brwiowe i szczęki, ale jeśli będzie zainteresowanie taką odmianą to nie będę miał nic przeciwko.
Jak wygląda dziś twoje życie poza ringiem?
Ukończyłem szkołę mundurową, ale moje życie stoi pod znakiem boksu. Teraz w obliczu tego całego zamieszania z pandemią mam więcej wolnego czasu i mogę na przykład więcej spotykać się z dziewczyną. A jak się nudzę, to po prostu idę pobiegać. Nie chcę sobie głowy zajmować innym rzeczami, bo wiem, że w tym boksie mogę coś osiągnąć.
ROZMAWIAŁ KACPER BARTOSIAK
Fot. Newspix.pl