Z polskimi parkietami związany jest już od ponad roku i – planowo – będzie przynajmniej przez kolejne dwa lata, bo na początku tego tygodnia przedłużył kontrakt z Grupą Azoty ZAKSA Kędzierzyn Koźle. Polska ekipa cieszy się współpracą z Nikolą Grbicem, a sam Serb widocznie zadomowił się w naszym kraju. Prowadzony przez niego zespół jeszcze w bieżących rozgrywkach PlusLigi nie przegrał i choć do ich końca pozostało kilka miesięcy, tak wielce prawdopodobne, że w jego CV zagoszczą wkrótce kolejne trofea. Mistrz olimpijski z Sydney wciąż buduje swoją legendę.
Praca pod presją
Sezon 2018/2019 w PlusLidze zakończył się tytułem mistrzowskim ZAKS-y Kędzierzyn-Koźle, która zdobyła go wręcz z zaskakującą łatwością. Ekipa prowadzona jeszcze przez Andreę Gardiniego nie dała Onico Warszawa urwać sobie żadnego finałowego meczu. Tuż po zakończeniu rozgrywek stało się jednak jasne, że ster przejmie nowy kapitan, bo Włoch zdecydował się nie przedłużać kontraktu
Padło właśnie na Grbica, który nieco wcześniej zakończył czteroletnią współpracę z reprezentacją swojego kraju i z dostępnych kandydatów wydawał się wręcz idealny.
Jak wyglądały jego trenerskie przygody przed ZAKS-ą? W kadrze Serbii szło mu nieźle, nawet mimo niepowodzenia w kwalifikacjach olimpijskich w 2016 roku, bo poprowadził ją do złotego i srebrnego medalu Ligi Światowej, a także medalu mistrzostw Europy. Jako trener klubowy wciąż miał jednak sporo do udowodnienia, bo w lidze włoskiej sukcesów nie odnosił, mimo dwóch podejść – prowadził bowiem Sir Safety Perugię oraz Calzedonie Werona.
W Polsce trafił do drużyny, która już znajdowała się na topie. Jasne, lepiej mieć do dyspozycji solidny materiał, niż lepić bałwana z topniejącego śniegu, ale wcale nie mówimy o komfortowej sytuacji. Jesteś mistrzem kraju, to masz nim pozostać, co podkreślał w ubiegłym roku w rozmowie z nami Łukasz Żygadło, kolega z parkietów Serba:
– Na pewno będzie to dla niego duża szansa, bo wiadomo, że ewentualny sukces może wypromować go do powrotu do Włoch. Obejmuje zespół moim zdaniem najlepiej zgrany w Polsce, co będzie oczywiście działało na jego korzyść. Chociaż wiąże się to z presją, bo każdy będzie teraz oczekiwał, że zdobędzie mistrzostwo.
Nikola Grbić jeszcze na szczyt polskiej siatkówki się nie wspiął. W ubiegłym sezonie nie mógł nawet powalczyć o tytuł, bo w grę weszła pandemia. Zdążył jednak dwukrotnie sięgnąć po Superpuchar Polski, jako pierwszy szkoleniowiec w historii ZAKSY. W tym sezonie sympatycy kędzierzynian też nie mają powodów do narzekań: zespół jeszcze nie przegrał żadnego spotkania – ani w rozgrywkach PlusLigi, ani w Lidze Mistrzów.
Nie dziwi zatem, że władze klubu zdecydowały się przedłużyć kontrakt z serbskim szkoleniowcem. Grbić może w spokoju tworzyć swoją historię w Polsce, choć na status legendy siatkówki zapracował już lata temu.
Ta jedna impreza
Nie da się ukryć, że jeszcze w latach osiemdziesiątych Jugosławia była sportową potęgą. Może odstającą nieco od największych światowych mocarstw, ale wciąż – reprezentacje, w skład których wchodzili ludzie o innych przekonaniach, a nawet religiach, potrafiły zdobywać worki medali. Również na igrzyskach olimpijskich. Po rozpadzie Jugosławii w 1991 roku wszystko się jednak zmieniło. Brutalny konflikt zbrojny na Bałkanach uderzył w wiele narodów na wielu płaszczyznach, nie omijając również sportu.
Na olimpijskiej imprezie w Atlancie Jugosławia, której barw nie bronili już Chorwaci czy Bośniacy, sięgnęła tylko po cztery krążki. Aleksandra Ivošev była autorką dwóch z nich. Zaledwie 22-letnia strzelczyni, nagrodzona później statuetką dla Sportowca Roku w Jugosławii, zgarnęła brąz i srebro. Świetnie pokazali się też koszykarze, którzy dopiero w finale musieli uznać wyższość Amerykanów.
Ostatni medal, odcienia brązowego, był zaś autorstwa siatkarzy. – Po igrzyskach czekały na nas tłumy. Około 150 tysięcy ludzi witało nas w centrum Belgradu. Potem nadszedł cały tydzień świętowania. To nie było tylko nasze zwycięstwo, ale triumf dla nich wszystkich. Oni czuli to, co my, kiedy graliśmy na boisku. Wygraliśmy razem – wspominał Grbić.
Tamten turniej można uznać za narodziny nowej, wspaniałej generacji siatkówki na Bałkanach, która według serbskiego rozgrywającego wzięła się jednak… z niczego. – W przeciwieństwie do Rosji czy Kuby nie mieliśmy systemowego podejścia do budowania generacji sportowców za pomocą szerokich sztabów trenerskich czy specjalnych szkół. Potencjał naszego pokolenia był zaskakujący.
W Atlancie zdobyli brąz, ale przez jakiś czas wydawało się, że cztery lata później nawet nie staną przed okazją do powtórzenia albo poprawienia tego osiągnięcia. Wszystko za sprawą “Operacji Allied Force”, do której doszło w 1999 roku. Wojska NATO, mając na celu zakończenie trwającego w Kosowie konfliktu zbrojnego i czystek etnicznych, zbombardowały teren – już wtedy – Federalnej Republiki Jugosławii.
Destabilizacja całego kraju nie mogła nie odbić się też na sporcie. Jugosławia nie wystawiła drużyny na Ligę Światową, wycofując się z turnieju. Siatkarzom, wśród których znajdowali się bracia Grbic (także Vladimir), Goran Vujević czy młodziutki Ivan Miljković, udało się jednak pojechać na kolejną imprezę – mistrzostwa Europy. I mimo sytuacji w ich ojczyźnie, skupić się wyłącznie na wydarzenia boiskowych, sięgając się po brązowy medal.
Choć w 2000 roku sytuacja w FRJ nieco się uspokoiła, losy kraju wciąż się ważyły. W wyborach prezydenckich udział brali – były członek partii komunistycznej, a wtedy już lider serbskich nacjonalistów – urzędujący prezydent Slobodan Milosevic – oraz demokratyczny kandydat Vojislav Kostunica. Belgrad, a także inne miasta, zalały w tamtym czasie fale protestów. Protestów, które nieraz były krwawo tłamszone przez służby porządkowe.
To całe tło nie mogło zatem nie mieć znaczenia. Drużyna Jugosławii poleciała na igrzyska olimpijskie w Sydney w naprawdę trudnych dla niej czasach. A sportowo też – na początku – trudno było o optymizm. Ich olimpijskie wojaże rozpoczęły się od porażek z Rosją oraz Włochami. Po dwóch meczach znajdowali się zatem na ostatnim miejscu w grupie. Udało im się jednak odbić od dna za sprawą wygranych ze Stanami Zjednoczonymi, Argentyną oraz Koreą Południową.
Od tego momentu zawodnicy Jugosławii złapali rytm, który zaprowadził ich do olimpijskiego złota. Jak za chwilę prześledzimy – nie mogli mieć trudniejszej drabinki. Znaleźli się jednak w takiej formie, że byli w stanie zmieść każdego rywala.
Już w ćwierćfinale trafili na obrońców tytułu, czyli Holendrów. Ekipę, która nie tylko mogła pochwalić się napakowanym gwiazdami składem, ale także miała “haka” na Jugosławię. Pokonała ją m.in. w finale mistrzostw Europy w 1997 roku. Podczas igrzysk w Sydney również postawiła trudne warunki, ale to Grbić i spółka sięgnęli po zwycięstwo w tie-breaku (25:21, 18:25, 25:18, 30:32, 17:15).
Półfinał? Mecz z Włochami, najlepszą siatkarską reprezentacją lat dziewięćdziesiątych. A może po prostu siatkarską nacją, bo przecież w ręce Italii wpadały nie tylko triumfy w mistrzostwach świata, Ligach Światowych, ale także laury klubowe. Jugosławia nie przestraszyła się jednak giganta – wygrała spotkanie w trzech setach, choć w pierwszych dwóch do rozstrzygnięcia potrzebna była gra na przewagi (27:25, 34:32, 25:14).
W finale również nie miało być łatwo – tym razem siatkarze Jugosławii trafili na Rosję, czyli swojego pierwszego pogromcę w turnieju. Ale jak się okazało: w fazie pucharowej to właśnie ze “Sborną” poradzili sobie najlepiej. Ekipa z Bałkanów grała jak z nut, co pokazała choćby kultowa akcja Vladimira Grbica. Przy stanie 15:12 dla Jugosławii w trzecim secie rosły przyjmujący ruszył za piłką, która po nieudanym przyjęciu Vujevica wyleciała poza bandy reklamowe. Siatkarz przeskoczył nad nimi i – będąc w powietrzu – przebił ją z powrotem do kolegów. Następnie błyskawicznie wrócił na boisko i… zablokował Romana Jakowlewa. Rosjanie mogli tylko załamać ręce.
Paręnaście minut później dzieła zniszczenia dopełnił Miljković, który po wystawie Grbica wbił “gwoździa” w parkiet. Jugosławia mogła świętować. – Przed igrzyskami potrafiliśmy wygrać z każdym. Ale nigdy nie udawało nam się to podczas jednego turnieju. Tym razem wiedzieliśmy, że jesteśmy w stanie to zrobić. Tak, zazwyczaj jestem nieuleczalnym optymistą. Kiedy mówiłem o złocie w sierpniu, gdy wylądowaliśmy w Sydney, wszyscy patrzyli się na mnie dziwnie – mówił rozemocjonowany Vladimir Grbić.
To był niebywały sukces. Trener zespołu, Zoran Gajic, zauważał, że na Bałkanach siatkówka jest postrzegana jako sport drugiego rzędu i żaden inny medal niż złoty, nie wzbudziłby zainteresowania. Dodał też, że jego zawodnicy byli bardzo zmotywowani, bo udział na igrzyskach nie zakładał dla nich żadnych finansowych bonusów. To odróżniało ich od Włochów, którzy mieli zagwarantowaną wypłatę. – Teraz awansowaliśmy do pierwszego koszyka jugosłowiańskich dyscyplin. Nasi ludzie są przyzwyczajeni do zwycięzców, właśnie tylko takich ludzi podziwiają.
Wtórował mu Nikola Grbić: – Patrzą się na nas, jak na bogów. Jesteśmy ich wielkimi wojownikami.
Jak dobre wino
Świeżo w pamięci mamy jego występy, więc trochę trudno w to uwierzyć, ale Grbić zadebiutował w reprezentacji Jugosławii w… 1991 roku. Miał niespełna osiemnaście lat, ale też niezaprzeczalny talent. Szybko zaczął dyrygować grą swoich zespołów na takim poziomie, że liczyły się one w walce o najwyższe cele. W swoim pierwszym klubie podczas profesjonalnej kariery – OK Vojvodina Nowy Sad – sięgnął po trzy tytuły mistrzowskie ligi Serbii i Czarnogóry.
W 1994 roku natomiast przeniósł się do Włoch, których nie opuszczał już niemal do końca przygody z siatkówką. Nie będziemy was zanudzać wyliczanką, ale pracodawców miał łącznie siedmiu, w tym dwóch się powtórzyło. Sukcesy? Jeszcze liczniejsze. Od krajowych triumfów, przez niezliczone puchary, po zwycięstwa w Lidze Mistrzów (2000 rok z Sisley Treviso i 2009 z Itas Diatec Trentino). Ze świecą szukać zawodników, którzy przez dłuższy czas utrzymywali się na topie.
Pierwsze oznaki, że Serb zbliża się do końca kariery, pojawiły się dopiero w 2008 roku. To wtedy – już 35-letni – rozgrywający ogłosił po igrzyskach w Pekinie, że rezygnuje z gry w kadrze narodowej. W tej sytuacji zaczęto się zastanawiać nad jego przyszłością, choć sam zawodnik zapewniał, że ma jeszcze sporo paliwa w baku: – Myślę, że byłbym dobrym trenerem, może nadającym się do ambitnego klubu. Znam siebie, jestem perfekcjonistą. Jeśli jeden trening nie poszedłby dobrze, od razu zastanawiałbym się, co poszło źle, co muszę zmienić. Na razie wolę jednak grać. Kiedy jestem zawodnikiem, będąc po treningu jestem już myślami poza siatkówką, mogę zjeść pizzę czy obejrzeć film z moją żoną – mówił w roku olimpijskim.
Nie dziwi jednak to, że kibice czy eksperci już wtedy wieszczyli mu karierę trenerską. Na siatkarskich salonach przyjęło się w końcu, że świetnymi szkoleniowcami często zostają właśnie rozgrywający. A Grbić nie tylko grał na tej pozycji, ale i imponował charakterem. Od zawsze potrafił zachowywać spokój, był typem cichego lidera. A to, że jest perfekcjonistą, powtarzał wielokrotnie.
– Wielu dziennikarzy mówiło, że na parkiecie mam chłodną głowę i cały czas kalkuluję, analizuję. To prawda, naprawdę lubię to robić. Nie przepadam za patrzeniem się w dal czy na sędziego. Staram się myśleć nad tym, co jest najlepsze dla mojego zespołu w danym momencie. Jeśli coś podczas meczu wyprowadziłoby mnie z równowagi, to byłby to naprawdę zły znak. Rozgrywający nie może tracić głowy. Atakujący tak, mogę wtedy przez jakiś czas nie wystawiać mu piłek i będzie miał czas, aby się pozbierać. Ale rozgrywający może w ten sposób przegrać zespołowi mecz – zauważał.
Ostatecznie odłożenie butów na kołku zajęło mu naprawdę sporo czasu, podobnie jak jego wybitnym kolegom po fachu – Lloyowi Ballowi czy Pawłowi Zagumnemu. Wszyscy karierę zakończyli jako czterdziestolatkowie, a Serb zrobił to w 2014 roku. Ostatni sezon spędził w Rosji – podpisał alarmowo kontrakt z Zenitem Kazań, który po kontuzji Łukasza Żygadły został bez rozgrywającego i z jednym wolnym miejscem dla obcokrajowca. Będących w potrzebie Rosjan Grbić zdołał doprowadzić do mistrzostwa kraju.
Jeszcze w czasie sezonie sugerował, że to wcale nie musi być koniec. – Po prostu bardzo lubię grać w siatkówkę, więc cały czas nie myślę o tym, żeby przestać. Jest szansa, że zostanę w Zenicie, ale problem stanowi odległość, która dzieli mnie od żony i naszych dzieci. Mój starszy syn chodzi do szkoły w Cuneo – mówił dla klubowej strony.
Ostatecznie rodzina wygrała. Choć Serb błyskawicznie rzucił się na trenerkę, bo został szkoleniowcem Sir Safety Perugii, to jednak pracował już we Włoszech, gdzie mieszkał od lat, a nie w odległym Kazaniu. Ale jak się okazało – parę lat później znowu obrał kierunek na słowiańskie rejony Europy.
Jak długo będzie kolorowo?
Na ten moment nie ma lepszego zespołu w Polsce niż ZAKSA. Kędzierzynianie mogą pochwalić się kompletem zwycięstw w lidze, na dodatek w jedenastu meczach oddali rywalom tylko siedem setów.
– Na pewno jak się przychodzi do gotowej, mocnej drużyny, to otrzymuje się pewien komfort. Grbić miał na dodatek doświadczenie trenerskie w klubach we Włoszech, ale to też inne środowisko, w którym trzeba sobie poradzić i on to robi – mówi nam Ireneusz Kłos, wielokrotny reprezentant Polski. – Można powiedzieć, że ZAKSA wciąż rośnie, co widać po ostatnim meczu ze Skrą w Lidze Mistrzów. Obiecywałem sobie, że po ich poprzednim pięciosetowym pojedynku, to znowu będzie równy mecz, ale tym razem Bełchatów dostał naprawdę lanie.
W tym wszystkim warto pamiętać, że – na papierze – kędzierzynianie nie odstają diametralnie od innych zespołów z PlusLigi. Jasne, to wciąż drużyna napakowana świetnymi zawodnikami, w tym czołowymi na swojej pozycji na świecie, przywołując Pawła Zatorskiego i Benjamina Toniuttiego, ale nie mówimy o żadnej przepaści nad resztą stawki. ZAKSA ma podpisanych tylko dwóch zawodników zagranicznych, nie boi się też stawiać na młodych graczy.
Pod okiem Grbica urósł przede wszystkim Kamil Semeniuk, który stał się kompletnym przyjmującym. Aleksander Śliwka za to czołowym zawodnikiem na swojej pozycji w lidze był już od lat, ale coraz częściej dostrzega się w nim lidera zespołu. Trudno też się przyczepić do formy Jakuba Kochanowskiego. Ta układanka po prostu działa. – Śliwka i Semeniuk? Grają kapitalnie. Powiedziałbym wręcz, że ta dwójka przyjmujących robi w ZAKS-ie całą grę, choć innych graczy nie można nie docenić. W Grbiciu podoba mi się też to, że daje szanse zawodnikom, którzy stoją w “kwadracie”, kiedy zespół wygrywa wysoko. Potrafi zaryzykować, wstawić nawet trzech nowych zawodników do szóstki, a potem oni odpłacają się za zaufanie – zauważa Kłos.
Wkrótce pod nogi Grbica może wpaść jednak stert kłód. Na początku grudnia mówiło się, że w orbicie zainteresowań innych klubów miały pojawić się największe gwiazdy ZAKSY. Mowa o Zatorskim, któremu po sezonie kończy się kontrakt, a także Toniuttim będącym w tej samej sytuacji. Na Kochanowskiego natomiast miałaby spoglądać Asseco Resovia Rzeszów. A do tego, że Śliwka jest obiektem westchnień nie tylko czołowych klubów polskiej ekstraklasy, ale i zapewne zagranicznych zespołów, nie trzeba nikogo przekonywać.
Prezes klubu Sebastian Świderski co prawda zdążył już zdementować plotki: – To tylko spekulacje, których nie chcę komentować. Czas pokaże, czy w tych informacjach było ziarno prawdy. Składamy naszym zawodnikom propozycje przedłużenia umów, bo chcemy, żeby dobrze naoliwiona maszynka, którą jest ZAKSA nadal świetnie działała i żeby nie wypadł z niej żaden ważny trybik – mówił dla “Przeglądu Sportowego”.
Wydaje się jednak, że coś musi być na rzeczy. Niewykluczone, że zespół Serba czeka przemeblowanie, znacznie przekraczające wszelkie osłabienia, z jakimi musiał sobie radzić w ostatnich latach. Myśli o przyszłym sezonie należałoby jednak odłożyć na bok. Bo na ten moment mistrz olimpijski z Sydney, wielokrotny mistrz Włoch oraz mistrz Rosji jest na najlepszej drodze do podbicia kolejnego kraju.
KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl