Aby zespół odnosił sukcesy, musi stanowić solidnie zbudowaną maszynę. Jeśli jakaś jej część będzie wadliwa, cała konstrukcja się posypie. To prawda przyświecająca każdej dyscyplinie zespołowej, jak i również rywalizacji sztafet. Solidność jednak nie zawsze wystarcza. Potrzebny może być błysk geniuszu, zryw jednostki, który poderwie do walki całą grupę. Dla niektórych takie momenty są normą. Czasami jednak bohaterem zostanie osoba, po której się tego kompletnie nie spodziewaliśmy. Przybliżamy dla was właśnie takie historie.
Cud w Pekinie
Michael Phelps na igrzyskach w stolicy Chin miał ambicje pobić rekord Marka Spitza, który ponad trzydzieści lat wcześniej, w Monachium, zdobył siedem złotych medali. Młodszy Amerykanin zamierzał uzyskać o jeden więcej. Zadanie trudne, ale wykonalne, biorąc pod uwagę jego formę. Już na mistrzostwach świata w Montrealu w 2007 roku był nie do pokonania, wygrywając każdy wyścig, w jakim wziął udział.
Jego trzeci olimpijski start rozpoczął się od niemałego wyzwania. W swoim pierwszym olimpijskim finale Phelps miał stanąć w szranki z Ryanem Lochtem oraz Laszlo Csehem w konkurencji 400 metrów stylem zmiennym. Obawy, a może nadzieje na równą rywalizację okazały się jednak absolutnie niesłuszne. Michael nie dał szans rywalom, ustanawiając przy okazji rekord świata.
Sygnał był jasny: Amerykanin idzie po wszystko, pełną pulę. Kolejny wyścig do odhaczenia? Sztafeta 4×100 dowolnym. Tu też nie miało być łatwo. Wszystko za sprawą reprezentacji Francji, której nie brakowało świetnych sprinterów. Ba, to właśnie jej barwy reprezentował ówczesny rekordzista świata na setkę – Alain Bernard.
Amerykanie wciąż oczywiście uchodzili za wielkich faworytów. W sztafetach przegrywali niezwykle rzadko, szczególnie, jeśli mówimy o pływaniu najszybszym stylem. Od 1964 do 1996 roku byli niepokonani. Dopiero w Sydney Australijczycy prowadzeni przez Iana Thorpe’a wyrwali im zwycięstwo. Taki scenariusz jednak nie miał prawa się powtórzyć. Przede wszystkim dlatego, że tym razem to Stany mogły pochwalić się posiadaniem w swoich szeregach największej gwiazdy tego sportu.
Phelps wskoczył do wody jako pierwszy. Poradził sobie oczywiście nieźle. Ale mimo tego, że jego sylwetka znajdowała się przed linią wyznaczającą tempo na rekord świata, zakończył swoją rundę na drugim miejscu. Prowadziła Australia. Na kolejnych stu metrach Stany zdołały jednak wyjść na czoło. Na pozycję wicelidera awansowała zaś Francja, której kolejny reprezentant – Frederick Busquet uznał, że warto powalczyć o więcej.
Stosunkowo mało znany pływak popłynął fantastycznie. Nie tylko wyprzedził Amerykanina Cullena Jonesa, ale zdołał wypracować naprawdę solidną przewagę nad USA – 0,59 sekundy! Biorąc pod uwagę, że Trójkolorowi zostawili sobie najlepszego zawodnika na koniec, nadzieje Phelpsa na komplet złotych medali coraz mocniej się oddalały.
Francja była niezwykle bliska złota, miała je na wyciągniecie ręki. Nikt bowiem nie pływał na świecie kraulem równie szybko, co kończący sztafetę Bernard. Pierwsza pół-setka zdawała się to potwierdzać. Francuz powiększył przewagę do niemal pełnej sekundy. Pozostała ostatnia prosta. I wtedy stał się cud. W najstarszego przedstawiciela amerykańskiej kadry pływackiej – Jasona Lezaka (na głównym zdjęciu stoi w środku – red.) – wstąpiły magiczne moce.
Sekunda po sekundzie zaczął niwelować przewagę bardziej utytułowanego i młodszego rywala. I choć na dziesięć metrów przed finiszem, wciąż widocznie przegrywał, to idealnym wyczuciem, idealnym ruchem ręki zdołał dotknąć ściany basenu jako pierwszy.
Marzenie Phelpsa przetrwało.
Lezak miał 32 lata. Nigdy nie zdobył indywidualnego medalu mistrzostw świata, a co dopiero igrzysk. Ale tamtego dnia nie tylko uratował złoty medal Amerykanów. Nie tylko zmiażdżył jednego z najlepszych sprinterów pierwszej dekady XXI wieku. Popłynął najszybsze sztafetowe sto metrów w historii! Zgadza się. Jego wynik – 46,06 – utrzymuje się na szczycie zresztą do dziś, a przecież rekordy z (nawet niewielką) brodą uchodzą w świecie pływania za rzadkość.
Tej sytuacji naprawdę nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Może po prostu komuś u góry zależało, aby Amerykanie wygrali ten wyścig, a Michael Phelps sześć dni później zdobył swój ósmy złoty medal?
– Kiedy przepłynąłem pierwszą pięćdziesiątkę, moje morale nieco spadły. Zobaczyłem, że Francuzi jeszcze powiększyli nad nami przewagę […] Za każdym razem, kiedy oglądam ten wyścig z ekranu telewizora, nie jestem w stanie uwierzyć w to, co się później stało. Zapomnijmy o szybkości, o czasie. Alain był rekordzistą świata, więc jakim cudem ktoś mógł odebrać mu zwycięstwo? – wspominał po latach Lezak.
Odkupienie
W tym przypadku nie mówimy o sportowcu, który zawsze znajdował się na drugim planie. Wręcz przeciwnie. Dwyane Wade jeszcze w 2006 roku był bez wątpienia czołowym koszykarzem świata. Jako zaledwie 24-latek, grający swój trzeci sezon w NBA, poprowadził Miami Heat do mistrzostwa. W pierwszych latach kariery był szybki jak błyskawica, a zarazem bardzo wyrachowany. Słynął ze sprytnego wymuszania fauli u przeciwników, co gwarantowało mu częste pobyty na linii rzutów wolnych. Na dodatek nie obijał się w defensywie, wykorzystując swój potężny zasięg ramion do blokowania rzutów rywali i przecinania podań.
Wade i spółka nie utrzymali się jednak długo w czołówce ligi. Niecały rok od czasu sięgnięciu po tytuł udało im się rzutem na taśmę awansować do fazy play-off. A tam Chicago Bulls – którzy nie uchodzili wówczas za specjalnie mocną drużynę – wygrali z nimi aż 4:0. Lider Heat wciąż co prawda należał do czołowych graczy ligi, ale opuścił w ciągu tamtych rozgrywek ponad trzydzieści spotkań, a w kluczowym momencie po prostu zawiódł.
W kolejnym sezonie lepiej nie było. Urazy wciąż go męczyły. A w ostatnich dwudziestu spotkaniach nawet nie zagrał, wykorzystując ostatnią część rozgrywek na długo odwlekane leczenie kolana. Tymczasem jego koledzy przegrywali mecz za meczem. Skończyli rozgrywki z tragicznym bilansem 15 zwycięstw i 67 porażek.
W ten sposób jeden z najbardziej ekscytujących zawodników w NBA zyskał miano gościa, o którym mówi się: szkoda, że kontuzje nie dają mu rozwinąć skrzydeł. – Bycie niedocenianym to historia mojego życia. Nie przeszkadza mi to. Ani trochę. Czasami czujesz się sfrustrowany, ale generalnie lubię, kiedy ktoś o mnie zapomina. Mogę się szybko przypomnieć – powiedział kiedyś.
Do pełni zdrowia wrócił tuż przed igrzyskami w Pekinie. Amerykanie chcieli na nich pokazać, że wciąż są najlepsi (po tym, jak nie zdołali zdobyć złota na IO w Atenach oraz MŚ 2006). A Wade chciał zaś udowodnić, że seria kontuzji wcale go nie spowolniła i wciąż jest kozakiem. Nic więc dziwnego, że tamtejsza reprezentacja Stanów zyskała miano “Reedem Team” (Drużyny Odkupienia?). Liczyło się tylko zwycięstwo i to w stylu, ukazującym, kto króluje w świecie koszykówki.
Liderami zespołu w zamyśle mieli być Kobe Bryant (kapitan zespołu) oraz LeBron James. Gdy przyszło jednak co do czego, na parkiecie najbardziej wyróżniał się pewien dżentelmen. Prezentujący się nieco inaczej niż zapamiętali go kibice, bo ogolony na łyso, ale wciąż posiadający jedyną w swoim rodzaju dynamikę. Dwyane Wade grał jak natchniony. A włosów pozbył się, bo jak sam podkreślał: chciał wysłać komunikat, że skupia się w stu procentach na koszykówce i nie martwi się o wygląd.
Pierwszy mecz olimpijskiego turnieju w jego wykonaniu? 19 punktów, 100% skuteczność z gry. Drugi? 19 punktów, zaledwie dwa pudła. Trzeci? 17 punktów, a na dodatek 6 asyst i 5 (!) przechwytów. – Jest lepszy niż dwa lata temu. Wtedy też był oczywiście dobry, jasne. Ale znacząco przybrał na sile i poprawił grę w defensywie – mówił o nim w czasie fazy grupowej Jim Boeheim, asystent Krzyzewskiego.
Amerykanie mieli gwiazdorski skład, to oczywiste. Nawet bez Wade’a prawdopodobnie dotarliby do finału. To jednak ten zawodnik sprawiał, że zespół się “kleił”. Jego wejścia z ławki momentalnie zmieniały przebieg wydarzeń boiskowych. Kąsał rywali twardą defensywę, agresywnie atakował pomalowane, kreował grę i pomagał przy zbiórkach. Perfekcyjnie wpisywał się w rolę jokera. Jokera, który przyćmiewał każdego zawodnika pierwszej piątki.
Na dodatek najlepszy występ zanotował wtedy, kiedy było to najbardziej potrzebne, czyli w finale. Mocnej reprezentacji Hiszpanii zainkasował 27 punktów. Zespół z Półwyspu Iberyjskiego jednak i tak wyjątkowo się postawił. W końcówce Amerykanie potrzebowali jeszcze świetnej postawy Bryanta, aby dopiąć swój triumf.
Odkupienie się dokonało. Nagrody MVP dla najlepszego koszykarza igrzysk się zwyczajowo nie przyznaje, ale gdyby zrobiono wyjątek, bez wątpienia trafiłaby w ręce Wade’a. Człowieka, który szybko wyjaśnił krytyków spisujących go na straty i powolne odsuwanie się w cień.
– Nigdy nie był kimś, kto miał zbudowaną wokół siebie otoczkę gwiazdy. Nigdy nie mówiono, że jest nowym złotym dzieckiem kosza, osobą, od której oczekuje się wielkości. Musiał samemu zapracować sobie na uznanie – Tom Crean, trener Wade’a z uczelni Michigan.
Genialny manewr
Jeszcze w pierwszej dekadzie XXI wieku Brazylia wiodła absolutny prym w świecie siatkówki. Od 2000 do 2009 roku tylko raz nie znalazła się na podium Ligi Światowej. Mistrzostwa świata wygrywała natomiast trzy razy z rzędu – w 2002, 2006 oraz 2010 roku. Nieźle było również podczas igrzysk olimpijskich. Jeszcze w Sydney przygoda “Kanarków” zakończyła się przed półfinałem, ale już w Atenach sięgnęli po złoty medal. W Pekinie lepsi od nich byli natomiast tylko Amerykanie.
Co tu dużo gadać, paka Canarinhos była w tamtych latach napakowana jak kabanos. Za przyjęcie odpowiadali Giba z młodszym z braci Endres – Murilo, a także Dante Amaral. Ta trójka na przemian wymieniała się indywidualnymi wyróżnieniami. Piekielnie mocno wyglądał środek bloku (starszy z braci Endres – Gustavo, André Heller oraz Rodrigão), a także pozycja libero okupowana przez być może najlepszego w swoim fachu w historii Serginho. Za rozegranie odpowiadał niepozorny, może nawet lekko grubawy Ricardo, który potrafił jednak fenomenalnie oszukiwać blok rywali. Skrzętnie korzystał z tego choćby Andre Nascimento.
Czas nie bierze jednak jeńców, kadrę należało odmłodzić. Na igrzyska do Londynu w 2012 roku Bruno Rezende zabrał już nieco inną ekipę. Funkcję atakującego numer jeden przejął 25-letni Wallace De Souza, a kreowaniem gry zajął się syn trenera, Bruno. Na jednego z najlepszych środkowych na świecie wyrósł natomiast rosły Lucas Saatkamp. Tak, Brazylia nie wygrywała już wszystkiego, jak leci. Inne reprezentacje zdały sobie sprawę z jej śmiertelności. Ale z drugiej strony: do kilku starych gwiazd dołączyły naprawdę perspektywiczne chłopaki. A nie trzeba nikomu tłumaczyć, że mieszanka doświadczenia z młodością bywa w sportach zespołowych niezwykle skuteczna.
Olimpijski turniej bez wątpienia dawał temu potwierdzenie. Podczas fazy grupowej Brazylijczycy przegrali tylko z niewygodnymi dla siebie Amerykanami. Niemców, Tunezję oraz Rosję pokonali bez większych problemów. Po zaciętych pięciu setach zdołali wygrać też z Serbią. W kolejnych spotkaniach jeszcze się rozkręcili. Faza pucharowa była w ich wykonaniu kapitalna. Pokonali Argentynę i Włochy w trzech partiach, głośno ogłaszając reszcie świata: hej, nas wciąż nie da się ugryźć! 19, 17, 20, 21, 12, 21 – tak wyglądały kolejne sumy punktowe ćwierćfinałowych oraz półfinałowych rywali Brazylii.
Nie dziwi zatem, że ich finałowy rywal – Rosja – nie mógł uchodzić za faworyta. Jasne, ekipa Władimira Alekno również podchodziła do igrzysk z mistrzowskimi ambicjami. Trudno się temu dziwić, skoro w 2011 roku triumfowała w rozgrywkach Ligi Światowej oraz Pucharu Świata, a na samym turnieju olimpijskim pokonała choćby naszą reprezentację albo zawsze groźną, prowadzoną przez Mateja Kazinskiego Bułgarię. Jednak mimo wszystko to Brazylijczycy wyglądali nieco mocniej. A na dodatek we wcześniejszej fazie turnieju zmierzyli się już z Rosjanami i nie dali im szans.
Finałowe spotkanie początkowo przypominało to sprzed dwóch tygodni. Siatkarze Rezende stosunkowo gładko wygrali pierwsze dwa sety 25-19 i 25-20. W ataku szaleli Wallace z Murilo, znakomicie funkcjonował blok, a w sferze obrony oraz przyjęcia tradycyjnie brylował Serginho. Wszystko zmierzało w nieuniknionym kierunku. W tym momencie Alekno dokonał prawdopodobnie najsłynniejszej zmiany ustawienia w historii siatkówki. Maksim Michajłow przesunął się na pozycję przejmującego, a obowiązki atakującego przejął mierzący 219 cm nominalny środkowy, Dimitrjj Muserski.
Obraz gry odmienił się diametralnie. Rosja nagle zaczęła grać jak równy z równym. Gdy w niezwykle zaciętym trzecim secie udało jej się przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, inicjatywa nie stała już po stronie Brazylijczyków. Zaskoczona manewrem rywali ekipa Rezende stopniowo zaczęła tracić grunt pod nogami. Przed chwilą już witała się z gąską, a tu nagle przyszło jej grać tie-breaka. Canarinhos nie byli na niego gotowi. Odrodzeni jak feniks z popiołu Rosjanie zostali mistrzami olimpijskimi.
Jasne, Muserski już w tamtym czasie uchodził za czołowego siatkarza globu. Mało kto spodziewał się jednak, że to akurat on znajdzie się na ustach całego świata. Po pierwsze dlatego, że niewielu wierzyło w wygraną Rosji, szczególnie po tym, jak przebiegły dwa pierwsze sety. Po drugie, najwięcej pochwał pada zazwyczaj kierunku w przyjmujących czy atakujących. Nikt kto nie zaglądał w notatki albo głowę Alekno, nie mógł przewidzieć, że gigantyczny środkowy przejdzie na drugą z tych pozycji. Nie w tak ważnym spotkaniu.
Muserski sprostał wyzwaniu. Poprowadził swój zespół od wygranej, kończąc spotkanie z 31 punktami. To do dzisiaj rekord finałów igrzysk olimpijskich.
– Drużyna poczuła, że jestem w dobrej formie, a ja nie zamierzałem odejść bez podjęcia walki. W trudnym momencie postanowili mi zaufać, to była nasza ostatnia szansa. Nie mieliśmy innego wyboru, ale poszliśmy za ciosem, a ryzyko się opłaciło – mówił po meczu wszechstronny środkowy.
Honorowe wzmianki
Jeśli mówimy o olimpijczykach, którzy uratowali sukces swojego zespołu, to trudno nie wspomnieć o Kerri Strug. Amerykańskiej gimnastyczce, która podczas występu uszkodziła więzadła w kostce, ale mimo tego wykonała skok gwarantujący reprezentacji Stanów pierwszy w historii złoty medal olimpijski w drużynie. Medal, na który czekano długie lata, bo w przeszłości karty w tej dyscyplinie rozdawał ZSRR, z przerwami na pojedyncze sukcesy Rumunii, Czechosłowacji oraz NRD. Więcej o historii “Wspaniałej Siódemki”, w skład której wchodziła właśnie Strug, przeczytacie tutaj.
Zapewne do dzisiaj w swój niebywały sukces nie może uwierzyć Mark-Lewis Francis. Członek brytyjskiej sztafety 4×100, która w 2004 roku w Atenach sensacyjnie pokonała faworyzowanych Amerykanów. Przed ostatnią setką przejął pałeczkę z rąk Marlona Devonisha i popędził w kierunku mety, mając nieopodal siebie Maurice’a Greene’a, byłego rekordzistę świata na 100 metrów. Brytyjczyk jakimś cudem zdołał wytrzymać napór bardziej utytułowanego sprintera. Niesprawiedliwe jednak byłoby stawianie na piedestale tylko jego, bo przecież cała ekipa Wielkiej Brytanii pobiegła kompletnie ponad swoje siły.
Trzymajmy się lekkiej atletyki – wielkim bohaterem polskiej sztafety 4×400 został nieco ponad dwa lata temu Jakub Krzewina. Polak podczas halowych mistrzostw świata w Birmingham “połknął” na ostatnim okrążeniu Amerykanina Vernona Norwooda, wyrywając z rąk Stanów Zjednoczonych złoty medal (a przy okazji ustanawiając wraz z kolegami nowy rekord świata). Kuba to olimpijczyk, ale naturalnie sam bieg na igrzyskach nie miał miejsca. Postanowiliśmy jednak nieco oszukać, bo o wyczynie tych chłopaków, w kontekście omawianego przez nas tematu, nie sposób nie wspomnieć.
Niemały udział w sukcesie sztafety 4×100 podczas igrzysk w Londynie miał Yohan Blake. Biegacz wybitny, oczywiście, ale i tak w tamtych czasach tonący w cieniu Usaina Bolta. Gdyby jednak nie jego zryw, który pozwolił odrobić Jamajce straty po pierwszych dwustu metrach, najlepszy sprinter wszech czasów mógłby mieć problemy, aby dogonić Ryana Bailey’ego (jakkolwiek to brzmi). Albo inaczej: gdyby nie popis Blake’a, Jamajka nie pobiłaby po raz kolejny rekordu świata. A na tym też im zależało.
KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl