Niemcy najpierw go pokochali, a potem z niego szydzili. Historia “Cesarza” z Rostocku

Niemcy najpierw go pokochali, a potem z niego szydzili. Historia “Cesarza” z Rostocku

5 lipca 1997 roku tysiące rodaków mogły nie wiedzieć o jego istnieniu. 22 dni później kochał go cały kraj. Zyskał taką sławę, że po wyjściu z domu nie mógł przejść dziesięciu metrów bez prośby o autograf. I taki szacunek, że nadano mu ten sam przydomek co Franzowi Beckenbauerowi – „Cesarz”.

Ten szał był uzasadniony. W końcu Jan Ullrich jako pierwszy Niemiec wygrał Tour de France. Wielu myślało wtedy, że oto światu objawił się następca Miguela Induraina. Bo skoro ma 24 lata i już jest tak dobry, to dlaczego miałby nie zdominować Wielkiej Pętli na lata, prawda? Nikt nie mógł wtedy przypuszczać, że pierwszy wielki sukces Jana na Polach Elizejskich okaże się też ostatnim. I że ten cichy chłopak z Rostocku w życiu po życiu narobi sobie strasznych kłopotów.

Żeby zrozumieć, co wydarzyło się podczas TdF ’97, trzeba cofnąć się do wyścigu z poprzedniego roku. Ullrich pojawił się na nim jako debiutant, który miał być jednym z pomocników Bjarne Riisa w Telekomie. Nikt nie wymagał od niego cudów, w końcu każdy żółtodziób musi zapłacić w takiej imprezie frycowe.

Jakież więc było zdziwienie kibiców, gdy okazało się, że jest nie do zajechania. Ullrich prezentował się wspaniale, zdaniem wielu był tego lata mocniejszy od dziewięć lat starszego Duńczyka. Nie skupiał się jednak na swojej formie, najważniejsza była pomoc Riisowi na kluczowych etapach. Niemiec robił to, czego przez lata uczono go w NRD – poświęcał się dla zespołu. Bezwzględnie przestrzegał hierarchii, co opłaciło mu się w kolejnej edycji. Tę z 1996 roku skończył jako wicelider, który stracił do Riisa 1:41. Fantastyczny wynik, który musiał rozbudzić jego apetyt.

Dwanaście miesięcy później Jan otrzymał jednak łyżeczkę, ta obiadowa nadal należała do Bjarne’a. To Duńczyk miał potwierdzić dominację. To Duńczyk miał pokazać światu, że jest tak dobry, jak Indurain.

To Duńczyk nie wytrzymał na dziesiątym etapie tempa Ullricha, podobnie jak cała reszta peletonu.

Podejrzewamy, że gdyby Jan miał wskazać jeden konkretny dzień, który uważa za najlepszy w karierze, wybrałby właśnie 15 lipca 1997 roku, mimo że przecież jest mistrzem olimpijskim, o czym jeszcze wspomnimy. Podczas wspinaczki na Andorra-Arcalis zlał wszystkich ówczesnych wielkich górali, m.in. Marco Pantaniego i Richarda Virenque’a. Weterani światowego peletonu mogli tylko patrzeć z niedowierzaniem, jak ten rudy Niemiec, z niesamowicie umięśnionymi łydkami  i charakterystycznym kolczykiem w uchu, zostawia ich w tyle. 

A przecież jeszcze w kilka lat wcześniej, w 1993 roku, Ullrich nie radził sobie na podjazdach najlepiej – przypomina w rozmowie z Kierunkiem Tokio Dariusz Baranowski. W tamtych czasach to był sprinter a nie góral. Ścigałem się z nim w wyścigu w Australii. Wygrałem wtedy dwa trudne górskie odcinki, Jan nie miał ze mną szans, podobnie jak z Tomkiem Brożyną. W całym wyścigu okazał się jednak najlepszy dzięki bonifikatom sekundowym za wygrane w płaskich etapach. Myślałem o tym wszystkim, kiedy debiutowałem w Tour de France, właśnie w 1997 roku. Nie miałem wtedy szans z czołówką. Niemiec w kilka lat rozwinął się tak bardzo, że był zdecydowanie poza moim zasięgiem.

Tamtego lata nikt nie mógł równać się z Janem. Po dziesiątym etapie przejął żółtą koszulkę lidera i nikomu już jej nie oddał. Drugi w generalce Virenque stracił do niego ostatecznie 9:09! Przepaść, prawie tak duża, jak te, które kolarze mijają w trakcie Wielkiej Pętli.

Do całej tej sytuacji z klasą podszedł Riis, który cieszył się wygraną swojego niedawnego pomocnika: – Był zdecydowanie najsilniejszy z nas wszystkich. Zasłużył na zwycięstwo, także swoją wspaniałą postawą z zeszłego roku, gdy mi pomagał. Cieszę się, że żółta koszulka pozostała w rodzinie Telekomu.

W konsekwencji tego sukcesu został wybrany w Niemczech sportowcem roku.

– Można powiedzieć, że w kraju rozpoczęło się coś na kształt „ullrichomanii”, choć przecież do tego czasu kolarstwo nie było w tym kraju specjalnie popularne, podobnie jak w RFN. W tamtej epoce jazdę na dwóch kółkach uwielbiano, owszem, ale w NRD. W tym państwie panował kult Wyścigu Pokoju i medali olimpijskich – wspomina w rozmowie z Kierunkiem Tokio komentator Eurosportu Tomasz Jaroński.

W kolejnych latach kolarstwo nie zyskało jednak u naszych sąsiadów takiej marki, jak na przykład skoki narciarskie w Polsce. Bo i Ullrich nie dawał fanom tylu powodów do radości co Adam Małysz. Już nigdy nie wygrał Wielkiej Pętli, choć aż czterokrotnie kończył ją jako wicelider. W 1998 lepszy okazał się od niego Marco Pantani, a potem wiadomo – nadeszło EPO nadeszła era Lance’a Armstronga.

W latach 1998-2003 mało kto nazywał Ullricha z namaszczeniem „Cesarzem”. Jeśli kibice i media używali jakiegoś przydomka, pisały raczej w kpiącym tonie o „Wiecznie Drugim” (mimo że w tym czasie zdarzało mu się przecież wygrywać, m.in. Vueltę). Czepiano się też psychiki Jana. Wielu uważało, że to kolarz, który na dłuższą metę nie radzi sobie z presją, gdy jest na okładkach gazet stawiających go w roli faworyta. Że ma problemy z podejmowaniem kluczowych decyzji w trudnych momentach wyścigów. Że zjada go ten olbrzymi stres, dlatego notorycznie wozi na rowerze zbędne kilogramy.

Do tych wszystkich rzeczy ciekawie nawiązał w swoim tekście z 2006 roku Sebastian Moll. Jego zdaniem Ullrich, „produkt” wschodnich Niemiec, być może po prostu jako dorosły nigdy nie przystosował się do mentalności zachodu.

Gdy miał 11 lat, jako zdolne dziecko z Rostocku został wysłany z lokalnego klubu na testy do Berlina. Naukowcy z NRD uznali, że oto mają przed sobą kandydata na medalistę olimpijskiego, dlatego dwa lata później  przeprowadził się do wspomnianego miasta. Czy ktoś nauczył go tam podejmowania indywidualnych, trudnych decyzji? Czy ktoś słyszał wtedy o kreatywnym myśleniu? Czy ktoś zaprosił go na szkolenie medialne w celu nauczenia się jak rozmawiać z dziennikarzami? Czy ktoś załatwił mu konsultacje z psychologiem sportu?

Nie żartujmy.

Chłopak miał za to wszystko dostarczone pod nos przez system. NRD decydowało gdzie śpi, co je, czego się uczy i, przede wszystkim, jak trenuje. Od rana do nocy mówiono mu co i jak ma robić. I powtarzano w kółko: najważniejszy jest kolektyw, a nie jednostka. Przyznacie: bardzo możliwe, że ktoś dorastający w takich warunkach, przesiąknięty dawnym systemem, mógł mieć problemy w nowej rzeczywistości.

Zdaniem Molla było je zresztą widać jeszcze przed okresem największej świetności Ullricha, w 1996 roku. Po zajęciu drugiego miejsca w TdF nawet nie pomyślał o tym, żeby odejść z Telekomu do zespołu, którego byłby liderem. Nie czuł takiej potrzeby. Przecież liczy się dobro drużyny, a nie jego własny, dlatego kiedy Riis wygrywał Wielką Pętlę był tak szczęśliwy, jakby sam został zwycięzcą. 

– To mój kapitan! Jestem dumny, że mogłem dla niego jeździć – mówił wtedy.

W zwycięskiej edycji z 1997, podczas etapu o którym pisałem, też nie myślał o sobie tylko o Duńczyku. Dopiero kiedy ten dał mu  sygnał, żeby nie oglądał się na nikogo i ruszył do przodu na dziesiątym etapie, wykonał polecenie Riisa. Gdyby Bjarne kazał Ullrichowi przy sobie zostać, możemy być pewni, że tak właśnie by się stało.

Oczywiście ktoś może stwierdzić, że miał po prostu cechy dobrego pomocnika, a kolarstwo to sport zespołowy, więc jego zachowanie jest zrozumiałe. Z jednej strony racja, z drugiej skala przywiązania Ullricha do zespołu i lidera była jednak olbrzymia, większa niż przeciętnego zawodnika wychowanego w innej rzeczywistości.

Skoro piszemy o młodzieńczych latach Jana, warto uzupełnić, że jego największym amatorskim sukcesem było mistrzostwo świata. Zdobył je cztery lata po nieodżałowanym Joachimie Halupczoku, w 1993 roku, w Oslo. Ullrich był wtedy najszybszy z grona czterech finiszujących razem zawodników, co potwierdza słowa Baranowskiego o jego sprinterskim zacięciu z tamtych lat. Co ciekawe, dzień później po tytuł pośród zawodowców sięgnął Lance Armstrong. Po tym weekendzie cały świat mówił głównie o młodym Amerykaninie, który pokonał m.in. Miguela Induraina i Olafa Ludwiga. 20-letni Jan nie mógł przypuszczać, że to dopiero pierwsza z wielu sytuacji, w której pozostał w cieniu jankesa.

Armstrong dał się za to ograć Janowi na igrzyskach w Sydney 2000, podczas których Ullrich był bezkonkurencyjny. Australijska trasa liczyła ponad 239 kilometrów podzielonych na czternaście rund. Na szóstej na prowadzeniu znajdował się aktywny tego dnia Piotr Wadecki. Polak ostatecznie skończył wyścig na siódmym miejscu, ze stratą 86 sekund do Niemca.

Jan o złoto walczył z Aleksandrem Winokurowem i Andreasem Klodenem. Uciekł tej dwójce na trzy kilometry przed metą. Na ostatniej prostej kilka razy, a to oglądał się za siebie, a to wznosił triumfująco ramiona ku górze.

Kiedy mijał linię końcową, zrobił znak krzyża.

Przeżegnać mogli się też fani Ullricha, gdy na jaw wyszły jego dopingowe historie. W 2013 Jan przyznał się opinii publicznej, że przyjmował niedozwolone środki.

– Dla mnie oszustwo jest wówczas, gdy daje przewagę, a to nie było tak. Nie brałem nic, czego nie braliby inni. Ja chciałem tylko równych szans – usprawiedliwiał się.

Czyli Ullrich podszedł do sprawy mniej więcej tak: wszyscy się wspomagali, ja też, więc moje wyniki powinny być szanowane i zostać zachowane w annałach. W środowisku kolarskim do teraz nie brakuje dziennikarzy, kibiców czy byłych zawodników podchodzących do ery EPO w taki właśnie sposób. Druga grupa, zapewne zdecydowanie większa, uważa, że wszyscy kolarze z tamtych lat byli oszustami i nie sposób wspominać ich z szacunkiem zarezerwowanym tylko dla wielkich, czystych mistrzów.

Niemca nie skreślono z listy triumfatorów Tour de France, nie zabrano mu także olimpijskiego złota. Unieważniono za to wyniki Ullricha z końcówki jego kariery, począwszy od 1 maja 2005 roku. Stało się tak w związku z jego współpracą z doktorem-szarlatanem Eufemiano Fuentesem. Ponoć już jako dojrzały sportowiec robił sobie transfuzje krwi, korzystał z hormonu wzrostu i testosteronu.

Aż chce się zakrzyknąć – stary a głupi! A gdy człowiek zerknie na życie po życiu Jana, dorzuci mimochodem: jeszcze starszy i jeszcze głupszy.

Bo przecież dopingowe historie Niemca to jednak pikuś w porównaniu z życiowymi. Pośród nich mamy takie kwiatki:

– spowodowanie wypadku po pijaku (dwa promile we krwi),

– pobicie kolegi Tila Schweigera, który był jego sąsiadem na Majorce. Znajomy aktora dostał po pysku, bo według niego ludzie przebywający na jego posesji za głośno imprezowali,

– rzekome ciężkie pobicie prostytutki w hotelu.

I tak dalej, i tak dalej.

Niejeden psycholog uzna zapewne, że te straszne zachowania to efekt takiego a nie innego wychowania, brania przez lata środków dopingujących, narkotyków i nadużywania alkoholu. Niejeden kibic stwierdzi, że przy takim trybie życia Ullrich może nie doczekać 50. urodzin.

I wszyscy ci ludzie będą mieli pewnie rację, ale żeby nie kończyć tego tekstu zbyt pesymistycznie, zdradzę, że Jan ponoć wychodzi na prostą. Godziny spędzone na odwykach rzekomo przynoszą odpowiedni efekt, choć sam tego nie potwierdza, bo raczej wycofał się z życia publicznego. Za to jego brat, Thomas, powiedział niedawno niemieckim mediom, że Ullrich „ma się dobrze. Znowu jest szczęśliwy, ponieważ spędza dużo czasu ze swoimi dziećmi.”

Ponoć jeździ też regularnie na rowerze, z grupką przyjaciół. Bez widzów, dopingu, presji. Ot po prostu, dla przyjemności. Bo przecież, niezależnie od tego, jak odbieracie tego człowieka, pewne jest jedno: kolarstwo to jego wielka miłość. 

Szkoda tylko, że czasem nawet najwspanialsze związki bywają oszpecone rysą (dopingowej) zdrady.

KAMIL GAPIŃSKI

Fot. YouTube


Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Najlepiej oceniane
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze
Jaroslaw Giel
Jaroslaw Giel
3 lat temu

Moim zdaniem potencjal wyzszy niz Armstronga. Genialny czasowiec. Chyba psychika byla najwiekszym hamulcem w tych wyscigach. Chyba jako jedyny byl blisko wtedy gdy wygrywal LA. W 2003 gdy jezdzil w Bianchi i nikt na niego nie stawial ogral LA na 1.30 w czasowce. Gdy juz byl 15s za Lancem (jeden jedyny raz odjechal mu wtedy w gorach) i wszyscy czekali na zmiane lidera odpadl w gorach a na czasowce sie przewrocil…

Aktualności

Kalendarz imprez