“Wyśmienity jeździec, cała historia polskiego jeździectwa” – tymi słowami komentator telewizyjny konkursu w skokach przez przeszkody podczas igrzysk olimpijskich w Moskwie przedstawił Jana Kowalczyka. Jedynego polskiego mistrza olimpijskiego w jeździectwie. Zawodnika Legii Warszawa. Legendę. Mistrz Jan zmarł wczoraj. Żył 79 lat.
Igrzyska olimpijskie w stolicy Związku Radzieckiego pamiętam jak przez mgłę, pojedyncze obrazy widziane w czarno-białym telewizorze marki “Koral”. Dziś już trudno mi jednoznacznie stwierdzić, czy rywalizację Polaków bardziej wspominam z dzieciństwa, czy już z późniejszych przekazów, opowieści powtarzanych okazjonalnie przez lata. W Moskwie 1980 trzykrotnie słyszeliśmy Mazurka Dąbrowskiego. Te szczególne chwile zawdzięczamy lekkoatletom: wybitnemu długodystansowcowi Bronisławowi Malinowskiemu, który stoczył wspaniały pojedynek z reprezentantem Tanzanii, oraz (jak mi się wówczas wydawało) szalonemu tyczkarzowi, Władysławowi Kozakiewiczowi, z jego wałem wymierzonym we wszystkich Sowietów. Trzecim był właśnie chorąży Wojska Polskiego Jan Kowalczyk, który na moskiewskich Łużnikach dosiadał 11-letniego wówczas Artemora.
Parkur ustawiono na płycie gigantycznego obiektu, a na murawie bieliły się linie boiska futbolowego. Startował w zielonym mundurze i zawsze zastanawiałem się, dlaczego na głowie nie miał ułańskiej, czy też szwoleżerskiej rogatywki… Być może był to zabieg odcinający Ludowe Wojsko Polskie od pięknych polskich tradycji kawaleryjskich? Ponoć to znarowienie Artemora wymusiło na mistrzu zmianę zwyczajowego fraka na mundur. Na lewym ramieniu nosił białą opaskę z numerem 48. Na otoku i pagonach po jednej gwiazdce, przynależnej szarży chorążego. Artemorek był maści gniadej (brązowa sierść, czarne nogi, grzywa i ogon) z delikatnie zarysowaną siwą gwiazdką na czole. Wydawał mi się zawsze masywnym wierzchowcem, a ponoć miał 163 cm w kłębie (wyniosłość znajdująca się pomiędzy grzbietem a szyją, to tam mierzy się wysokość konia), czyli jakoś bardzo postawny nie był, rzekłbym – normalny. Może to fakt, że Jan Kowalczyk sam był raczej niskiego wzrostu, potęgował moje dziecięce spostrzeżenia? Wcześniej wielkie międzynarodowe sukcesy odnosił na klaczy Drobnica, ale jej już nie pamiętałem. Po olimpijskim złocie nie mówiło się o innych koniach tyle co o Artemorze, mimo że z nimi też wypracował wielkie sukcesy w najznakomitszej stawce światowej.
Do trzech razy sztuka
Wielce zasłużona w prestiżowych konkursach na Zachodzie Drobnica odmówiła skakania podczas igrzysk w Meksyku 1968. To olimpijski debiut Kowalczyka, ale przez konia nie wystąpił w konkursie indywidualnym, w drużynie zaś Polacy uplasowali się na początku drugiej dziesiątki. Ponoć to zachowanie Drobnicy nastąpiło po niesamowitym Konkursie Mistrzów w Rotterdamie. Kowalczyk wygrał w niesamowitym stylu, a przeszkody stanowiły “wagony” po 170 cm! Wybitny znawca tematyki hippicznej, olimpijczyk i mistrz Niemiec Fritz Thiedeman nie krył podziwu, wyrażając swoje bezgraniczne uznanie dla postawy Kowalczyka jednym zdaniem: – Byłem świadkiem wielu zachwycających rozgrywek, lecz coś podobnego widziałem po raz pierwszy.
Potem było Monachium, a tam zdarzyła się prawdziwa tragedia. – Na trzy godziny przed startem padł mój koń Chandżar. Podczas podawania zastrzyku z glukozą i witaminą C tak się tym zestresował, że nie wytrzymał i jego serce pękło. Po raz kolejny pojechałem na rezerwowym koniu – opowiadał portalowi “Tylko Skoki”. Rezerwowa klacz Jastarnia była źrebna. Skończyło się na dwunastym miejscu zespołu. Do Montrealu nie wysłano koni ze względu na zbyt wysokie koszty. Również wyprawa “na Moskwę” stanęła pod potężnym znakiem zapytania.
– Miesiąc przed trzecią olimpiadą złamałem obojczyk. W Szczecinie skakałem mur wysokości 210 cm i niestety spadłem z konia. Jeszcze próbowałem wsiadać na Prymulę, ale coś mi się słabo zrobiło, patrzę… ręka. Krzysiu Koziarowski (II trener reprezentacji – przyp. red.) przez trzy tygodnie jeździł Artemora. Pod moim okiem! Ja byłem trenerem jego. Galopował w lewo, w prawo, dodaj, skróć, skakał metr dziesięć, metr dwadzieścia. Nic wyżej. Jeden skok tylko kazałem mu metr pięćdziesiąt skoczyć. Pomagał utrzymać go w dobrej dyspozycji fizycznej. Dopiero tydzień przed olimpiadą siedziałem w siodle, pojeździłem, skoczyłem dwa skoki metr trzydzieści, raz metr pięćdziesiąt i to wszystko – wspominał bolesne przygotowania, które jak widać stanęły na głowie, a w zasadzie zostały zagipsowane na kilka tygodni. Moskwa miała być jego trzecim podejściem do igrzysk. Na Artemorze jeździł od 1978 roku, kiedy to wyhodowany w Janowie Podlaskim koń trafił z sopockich wyścigów (ścigał się jako trzylatek, lecz bez sukcesów) do stołecznej Legii. – Znałem Artemorka już jakiś czas. Wygrywaliśmy razem duże konkursy na Zachodzie. Był to bardzo nerwowy i wybuchowy koń. Od razu chciał wyjść na parkur i skoczyć wszystko za jednym razem – tyle miał w sobie energii – opowiadał o swoim ukochanym wierzchowcu. A same zawody jeździeckie przedstawiał tak:
– Zależało mi, żeby pokonać parkury igrzysk bezbłędnie. Niestety miałem zrzutkę na ostatniej przeszkodzie, pamiętam jak dziś, że była to stacjonata. Już za bardzo się rozluźniłem i Artemorek zahaczył o drąg. Było jak było, wyniku nie da się zmienić. Taki występ w wykonaniu Polaka długo się nie powtórzy. W drużynie jechałem z Marianem Kozickim, doświadczonym skoczkiem, z którym objechałem cały zachód. Startował też Wiesław Hartman i jako czwarty był Janusz Bobik. On był jeszcze młody. Dla nas, doświadczonych zawodników start w igrzyskach nie był niczym spektakularnym. Jeździliśmy największe zawody na świecie i to z dobrymi wynikami. Wygrałem CHIO w Akwizgranie i Rotterdamie, a na mistrzostwach Europy plasowałem się w czołówce. Udało mi się zwyciężyć również w Konkursie Mistrzów (w Akwizgranie), w którym startowali najlepsi jeźdźcy świata. Właśnie to doświadczenie pozwoliło mi podchodzić do igrzysk olimpijskich jak do normalnych, dużych, międzynarodowych zawodów, gdzie każdy musi patrzeć tylko na to, by pojechać jak najlepiej.
Biła od Jana Kowalczyka pewność swoich umiejętności, ale i świadomość sprzyjających okoliczności, które udało mu się w pełni wykorzystać: – Wszyscy mówili, że jestem faworytem, że muszę tam startować. Na dodatek, kraje zachodu nie przyjechały do Moskwy. Gdyby nie to, nie mielibyśmy drużynowego srebra, a pewnie czwarte lub piąte miejsce. Indywidualnie też bym nie wygrał
W środowisku krążą różne opowieści z Moskwy. Jak to bywa, wiele wydarzeń obrosło legendami. O tym, że koń współpracy kiedy Jan Kowalczyk nosił frak, już pisałem. Inna opowiastka jest choćby taka, że Artemor w tamtejszej stajni nie chciał jeść ani pić. Pachniało poważnymi kłopotami. Dopiero gruntowna wymiana ściółki poskutkowała, koń nabrał łaknienia, dzięki czemu udało się uniknąć znacznego osłabienia. Kolejna opowieść, powtarzana choćby przez pana Wojciecha Kowerskiego z sopockiego hipodromu, mówi o tym, że radzieckie konie znały ustawienia parkuru na Łużnikach na pamięć. Po prostu skakały same i niemal nie trzeba było nimi powodować. Kiedy szwajcarski sędzia zorientował się w haniebnym procederze i przed drugim przejazdem delikatnie skorygował ustawienie przeszkód, kandydat do złota Nikołaj Korolkow, a być może bardziej jego Espadron, pogubił się i złoto zawisło ostatecznie na szyi polskiego żołnierza…
Upadki
Rodząc się w połowie lat 70. XX wieku, żyło się w wielkim kulcie mistrzów olimpijskich. To oni stawali się bowiem największymi idolami. Poza tym jakoś nie myślałem, że tamte igrzyska to wydmuszka i demonstracja komunistycznego bloku, zignorowane przez “zgniły Zachod”. Być może to dzięki opowieściom mojego dziadka, rotmistrza z grudziądzkiego Centrum Wyszkolenia Kawalerii Wacława Urbanowicza, miałem wpojony tak wielki szacunek dla Jana Kowalczyka? Kiedy sześć lat później zaczynałem trenować pięciobój nowoczesny w Legii Warszawa i okazjonalnie pojawiałem się na Kozielskiej (pięcioboiści mieli własną, oddzielną od sekcji jeździeckiej stajnię na Fortach Bema – bliżej dzisiejszej ul. Obrońców Tobruku) podczas treningów jazdy konnej prowadzonej przez trenerów Jana Żółkiewskiego i Zbigniewa Dukaja, gdzieś tam mimowolnie wypatrywaliśmy z daleka pana Jana. Być może podświadomie mieliśmy nadzieję, że być może rzuci okiem, skomplementuje nasz wątpliwej jakości dosiad. Był ikoną i trudno oprzeć się wrażeniu, że nie wynikało to jedynie z wielkich sukcesów, ale i ogólnej postawy – wielkiej miłości do koni, którym dedykował przecież całe swoje życie.
Urodził się w Drogomyślu na Śląsku Cieszyńskim. Rodzice, dwójka rodzeństwa, “domeczek” i Państwowe Stado Ogierów w pobliżu. Kiedy podchodził do stada, przepędzano go, aby się nie pętał przy koniach. Jednak one urzekły go swoją magią i przyciągały coraz bardziej. Czasem we wsi posadzono go na roboczych chabetach sąsiadów. Jak sam mówił, nie bał się ciężkiej pracy: – Kiedyś dzieci zaczynały jeździć w wieku 5-7 lat w państwowych stadach i stadninach. Nie ma już tych starych rotmistrzów, przedwojennych trenerów. Wtedy w stadninach każdy mógł przebierać i przy każdym stadzie była sekcja jeździecka. Brakuje tych prawdziwych zapaleńców, chłopców z wiosek, którzy nie boją się pracy i wezmą widły do rąk. Kiedyś codziennie siedzieliśmy w stajni. Trzeba było wokół konia chodzić, chuchać, sprawdzać…
Pewnego dnia pozwolono mu dosiąść leciwego ogiera Famosa. Miał może osiem lat, a zgodę wydał koniuszy Jan Parkasiewicz.
– Ledwo co pierdnął, a ja przez głowę spadałem
– wspominał swoje pierwsze razy. Na początku każdy młody adept jazdy konnej liczy upadki. Potem, mając na koncie kilkaset “wysadzeń” z siodła, takie rachunki przestają mieć znaczenie. Po wsi na początku jeździł tylko na oklep. Z jednej strony być może masztalerzom ze stada szkoda było fatygi dla małolata, z drugiej zaś trudno sobie wyobrazić lepszą szkołę. Jeżdżąc bez siodła lepiej czuć ruchy konia. Fakt, brak strzemion i łęków powoduje, że utrzymanie równowagi to ekwilibrystyka zaawansowana, szczególnie kiedy ów narowisty “ogierek” lubił sobie pobrykać. Szybko jednak poczynił postępy. Niewiele wody w płynącej przez Drogomyśl Wiśle upłynęło, a mały Jaś już dostał pierwsze lekcje, jak mawiał “anglizowania” (anglezowanie to charakterystyczne dla kłusa unoszenie się jeźdźca w rytmie ruchu konia. Ma ono na celu amortyzowanie wstrząsów i odciążenia grzbietu końskiego), zagalopowań z lewej, z prawej nogi… Miał wtedy dziesięć, może jedenaście lat. Już wtedy pozwalano mu pokonywać pierwsze przeszkody. Na początku niskie, może półmetrowe. A metrowa przeszkoda jawiła się niczym mur okalający pobliski pałac.
Polska szkoła
Galop to niesymetryczny chód konia, w takcie na trzy. Para nóg – przednia i tylna – poruszają się symetrycznie wybijając rytm jednocześnie, z drugiej strony nogi odbijają się od podłoża osobno. Wyczucie z której nogi koń galopuje, umiejętność lotnej zmiany nogi galopu, to przygotowanie do skoków, jedna z pierwszych umiejętności pozwalająca na zrozumienie istoty najazdu na przeszkody i pokierowania po skoku konia na kolejną. Jeden cykl (krok w galopie) z francuskiego nazywa się foulée. Konie zazwyczaj naturalnie galopują na nogę zgodnie z kierunkiem ruchu (to wewnętrzna para nóg wysuwa się jednocześnie do przodu), jeśli galopuje na “złą” nogę nazywa się to kontrgalopem i w skokach traktowane jest to jako błąd, powodujący nierzadko niepożądane reakcje szczególnie młodszych koni (niekontrolowane przyspieszanie dla przykładu, albo wyłamania). Zmiana nogi w galopie jawi się młodym jeźdźcom jako “wyższa szkoła jazdy”. Wraz z nabieraniem dobrej praktyki oraz właściwym ułożeniem konia początkujący uczą się zmieniać nogi w galopie stopniowo co cztery, dwie, a nawet co jedną foulée. To przychodzi z doświadczeniem i zrozumieniem zagadnienia.
Do tego jednak potrzeba wyczucia. A już nadzwyczajną istotę stanowi precyzja, której Kowalczyka uczył sam pułkownik Karol Rómmel. Ten wybitny kawalerzysta, uczestnik I wojny światowej, wojny polsko-bolszewickiej i kampanii wrześniowej, trzykrotny olimpijczyk (Sztokholm 1912 – w reprezentacji Rosji, Paryż 1924 i Amsterdam 1928), w końcu brązowy medalista olimpijski z 1928 roku zademonstrował będącemu na “koniarskim” dorobku, co w rozumieniu starej szkoły oznacza precyzja. – Pułkownik kładł pudełko zapałek przed przeszkodą. Spokojnie galopując najeżdżał na przeszkodę tak by koń kopytem nadepnął na to pudełko. To mnie nauczyło, by też na wysokości odbicia kłaść jakiś patyczek. Wyczucie odległości jest najważniejsze, bo jeśli koń odbije się za daleko, to będzie błąd, koń nie doleci do przeszkody. Jak za blisko, to też zabiera mi przeszkodę. Trzeba mieć oko. Jak człowiek sam ma przez coś przeskoczyć, to raczej zawsze wyczuje gdzie się odbić, a koniowi trzeba to podyktować, aby wiedział gdzie ma nastąpić odbicie. Za błędami koni kryją się błędy jeźdźca – tutaj mistrz nie pozostawił żadnych wątpliwości.
Istnieją pewne praktyki, choćby technika zagalopowań czy zmian nóg w galopie. Utarte schematy: jak działać łydką (czyli jakie bodźcie dawać nogą w bok konia), jak ją układać, w którym miejscu przykładać i z jaką siłą. W tym miejscu poważę się na kolejny techniczny opis uzmysławiający najwyższy kunszt Jana Kowalczyka. To wszystko zabrzmi w sposób banalny, ale do pewnego pułapu kwalifikacji, wcale takie nie jest. By zagalopować z lewej nogi, trzeba widzieć lewe oko konia. To znaczy, że ma być de facto ułożony w lewym skręcie.Wtedy lewa noga cofa się lekko za popręg (pas podtrzymujący siodło pod brzuchem) i należy mocniej przysiąść w siodle. Zagalopowanie w prawo, identycznie, ale w drugą stronę. Pan Jan miał własną metodę. – Zagalopowując z lewej nogi dotykałem czubkami palców w lewe kolano konia, a koń kolano ma pod brzuchem, koło popręgu. Nawet major Olędzki dziwił się, jak to? A ja inaczej przecież inaczej uczę. A jak ktoś inny wsiadał, nie potrafił ruszyć, konie nie odchodziły… Konie mnie lubiły – opowiadał. To była indywidualizacja na poziomie mistrzostwa sportowego. Na to mogą sobie pozwolić ludzie obdarzeni niesamowitym talentem, a przy tym intuicją pozwalającą znaleźć najlepsze rozwiązania. – Zwykły śmiertelnik tego nigdy nie osiągnie, nie potrafi – tłumaczył II trener reprezentacji olimpijskiej z Moskwy Krzysztof Koziarowski. Tutaj tylko małe sprostowanie. Jeśli Mistrz tłumaczy, że dotykał “kolana” czubkami buta, należy jednak rozumieć, że chodzi o staw łokciowy, czyli że uciskał wtedy okolice guzów łokciowych u przednich nóg.
Z wielkimi emocjami Jan Kowalczyk opowiadał o twardej szkole wspomnianego majora Wiktora Olędzkiego, którego spotkał w Poznaniu – wieloletniego trenera kadry narodowej i sekcji Legii. – Kazał nam zdejmować puśliska z siodeł, “anglizować” bez strzemion, jeździć do znudzenia kłusem ćwiczebnym. Do tego zagalopowania, skoki, galop w półsiadzie i to wszystko bez strzemion… Skakaliśmy szeregi złożone z ośmiu przeszkód, skok-wyskok, a ręce mieliśmy założone z tyłu. Kazał nam zamykać oczy najeżdżając na przeszkody, a zdarzało się, że zakładał nam opaskę i nic nie widzieliśmy, tylko musieliśmy wyczuć kiedy nastąpi skok. Każdy musiał wyczuwać konia, czy dodaje czy zwalnia.
Po prostu polska szkoła jazdy… W tym miejscu przypomniała mi się namiastka owej sławetnej szkoły jazdy z mojego życiorysu. Wspominałem, że moim trenerem w pięcioboju był Jan Żółkiewski. Pan Janek był wychowankiem Jana Kowalczyka (tak!) i nie brakowało w naszych treningach sznytu dawnych czasów. Na którychś z zajęć na Forcie Bema trener zaordynował ćwiczenie polegające właśnie na skakaniu szeregu (kilku przeszkód ustawionych jedna za drugą). To w miarę oczywiste, bo na zawodach skacze się podwójne a nawet potrójne szeregi. Pojawiło się jednak pewne “ale”. Trener polecił nam związać wodze na karku konia na supeł, tak aby były napięte. Po czym najeżdżaliśmy na pierwszą przeszkodę, na kilka foulée przed skokiem puszczaliśmy wodze i składaliśmy ręce na plecach. Pisałem, że to wszystko bez strzemion? Nie? Zatem cała ta ekwilibrystyka odbywała się bez strzemion… Dobry najazd gwarantował pokonanie całego szeregu. Błędy powodowały upadki, wyłamania, albo po prostu ominięcie przeszkody przez wierzchowca. Wspominałem też wcześniej o liczeniu upadków, a ich liczba była pewnym powodem do dumy. Tego dnia liczba gleb na moim koncie urosła o kilkanaście… Jan Żółkiewski przez lata prowadził żeńską kadrę pięcioboju w czasach Doroty Idzi, Iwony Dąbrowskiej (Kowalewskiej) i Pauliny Boenisz. A dziś jego brat Andrzej, który również od czasu do czasu pojawiał się na treningach albo obozach, jest trenerem naszej kadry. Cóż, jazda konna była zawsze mocną stroną naszych pięcioboistek. Przynajmniej w tamtych czasach. Jazda konna dla nas młodych pięcioboistów była wielką atrakcją. Ta godzina, dwie gwarantowały dużą adrenalinę i świadomość, że pokonujemy własne bariery, uczymy się czegoś wręcz nierzeczywistego.
Kamasze
W 1957 roku wysłano Jana Kowalczyka na kurs instruktorski do Sierakowa w Wielkopolsce. Tam znów dostał ostrą lekcję przetrwania. Na treningi w trudnym terenie wyjeżdżano grupą trzydziestu jeźdźców i mógł poczuć się obnażony, jak za pierwszych chwil w siodle. Jeżdżono bowiem bez strzemion dających solidne podparcie pod nogi. W siodle wracała połowa, a 15 koni przybiegało do stajni bez jeźdźców, którzy wracali kilkanaście kilometrów pieszo. Istne rodeo, ale i szkoła życia. W poznańskim klubie Cwał, którego barwy reprezentował przez trzy lata, spotkał się z innym wybitnym szkoleniowcem Janem Mossakowskim. Jednak to za majorem Olędzkim później trafił do Legii.
Kiedy miał 20 lat, upomniało się o niego wojsko. Mógł służbę odpracować w kopalni – zresztą przez kilka miesięcy fedrował na przodku. Zrozumiał jednak, że bez koni życie nie ma sensu i paść mogła tylko jedna odpowiedź!
– Do wojska! Co to za chłop, który nie był w wojsku!
– wspominał z filuternym uśmiechem. Choć w kamasze wzięli go już jako pełnoprawnego zawodnika (startował regularnie od 14. roku życia), dopiero w CWKS Legia Warszawa jego kariera nabrała prawdziwego rozpędu.
Zdobył 15 tytułów mistrza Polski w skokach i dwa razy wygrywał czempionaty krajowe we Wszechstronnym Konkursie Konia Wierzchowego. Miał również srebrne medale. Jego postawa na zawodach międzynarodowych to jeździectwo przez wielkie J. A miłość do koni to miłość przez wielkie M.
– Kiedy wchodziłem do stajni, a byłem szefem stajni między innymi, żołnierze stali cichuteńko… wchodziłem, tup, tup, po chodzie konie mnie rozpoznawały, rżały, waliły kopytami w drzwi. Musiałem podejść najpierw do nich, po kostce cukru dać lub po kawałeczku marchwi. Kiedy stałem z boku, rozmawiałem, po głosie mnie rozpoznawały. Jak piesek rozpoznaje swojego pana, tak i koń. Jak się pracuje z nim pięć, dziesięć lat… – z tych słów bije wielkie uwielbienie dla tych przepięknych zwierząt.
W Legii jeździł ponad trzydzieści lat. Codziennie trenował cztery, pięć koni. Był tam między innymi Szpak. – Taki wolniejszy, ale skaczący, bardzo dobry koń był. Drobnica to “pszczółka”, energiczna. Ona nigdy nie szła stępa, cały czas dreptała, kłusik w miejscu, tyk, tyk, tyk. Artemor też podobny do niej był. Nerwowy, wybuchowy, płochliwy! Darlet z Próchnej, z moich stron, Ronceval, to były spokojne konie, angloaraby. Na Darleta to nawet z tyłu wskakiwałem. Spokojne, ale z charakterem – o koniach zawsze mówił z ujmującym błyskiem w oku, z miłości po prostu. Ktoś się doliczył, że Jan Kowalczyk wygrał ponad pół tysiąca zawodów. Dosiadał ponad setki koni, a sukcesy, prócz wymienionych odnosił na takich jak Blekot, Argus, Derkacz, Darlet (zdobył na nim trzy złota MP!), Balsam, Brzeszczot, Brest, Brzask, Orbis, Murzynek, Frygijczyk, Festyn, Gruzja, Lider, Lotagen, Harlem, Fagot, Radar, Zapach i Via Vittae…
W latach 1964-1986 wziął udział w 46 Pucharach Narodów, co jest swoistym rekordem. Zasłużony Mistrz Sportu trzykrotnie odznaczony złotym Medalem za Wybitne Osiągnięcia Sportowe, Krzyżem Kawalerskim OOP oraz Złotym i Srebrnym Krzyżem Zasługi. Nigdy jednak nie pchał się na piedestał. W lakonicznym komunikacie czytamy, że Jan Kowalczyk zmarł po wyniszczającej chorobie. Do szpitala trafił w styczniu.
Krzysztof Koziarowski użył takiego określenia, że Jan Kowalczyk rzucał serce za przeszkodę, a Artemor skakał za tym sercem.
Był wspaniałym kontynuatorem pięknej polskiej tradycji kawaleryjskiej.
Cześć Jego Pamięci!
DARIUSZ URBANOWICZ
Fot. Newspix.pl, wikimedia
Część cytatów pochodzi z filmu “Oko do koni”