Nigdy nie był tenisistą wielkim. Bardzo dobrym – tak. Ale do wielkości trochę mu brakowało. Trudno stwierdzić czego. Nie można było odmówić mu umiejętności, nie dało się zarzucić braku zaangażowania. Nie dla niego były jednak zwycięstwa w największych turniejach. Swój jeden – a właściwie dwa, jeśli liczyć je osobno – wielkie momenty jednak przeżył. W Atenach, niespełna szesnaście lat temu, zapisując się tym samym w historii igrzysk i swego kraju.
Koniec
Łzy. O tym najczęściej pisali dziennikarze. Nicolas Massu płakał. Płakał, bo musiał skończyć z tenisem. Wbrew swojej woli. Miał 33 lata, wierzył, że jeszcze stać go na sukcesy. Że organizm odpuści, kontuzje znikną i zdoła pograć na niezłym poziomie. Nie udało się. Na koniec konferencji prasowej zawiesił medale na szyi, przytulił matkę i pożegnał się ze wszystkimi.
Nigdy nie był tenisistą ze światowego topu. W dorobku ma sześć tytułów singlowych i jeden deblowy. W turniejach wielkoszlemowych nie wyszedł poza czwartą rundę. Najlepiej grał na mączce, jak to Chilijczyk, na innych kortach radził sobie raczej średnio. A jednak został bohaterem całej swej ojczyzny. I zapisał się w historii tenisa.
Jeszcze nieco ponad rok przed pożegnalną konferencją prasową mówił, że wierzy w możliwość powrotu. Miał wtedy 32 lata. – Widziałem w telewizji, jak Tommy Haas wygrywa turniej w Halle i pokonuje Rogera Federera. Ten gość miał trzy operacje, przez dwa lata nie grał, stracił wszystkie rankingowe punkty. Ze swoją karierą mógłby siedzieć zadowolony w domu, ale chciał wrócić. To mnie motywuje. Sam mógłbym teraz podróżować po Europie, albo siedzieć z dziewczyną w Miami, ale mogę to też robić, gdy będę mieć 35 lat. Dziś z całych sił próbuję powrócić do gry. Chcę opuścić tenis przez frontowe drzwi, nie te z tyłu.
Nie udało się. Choć nikt nie może mu zarzucić, że nie próbował. Doskwierał mu łokieć tenisisty, męczył się z mięśniami nóg, miał mnóstwo mniejszych urazów. Właściwie trudno było wtedy znaleźć miejsce na jego ciele, które nie byłoby w jakiś sposób pokiereszowane. W 2006 roku wygrał ostatni zawodowy turniej. W 2007 po raz ostatni był w finale. Potem nie był w stanie wygrywać ze swoim ciałem, a co dopiero z rywalami. Przez kontuzje spadał w rankingu. W końcu zmuszony był grać w turniejach rangi Challenger czy Futures. Ale nie rezygnował. Zawsze był znany jako wojownik, nie miał zamiaru kończyć inaczej.
Marzył o igrzyskach w Londynie, czwartych w swej karierze. To marzenie też pozostało niezrealizowane. Choć sprzyjali mu kibice. Chilijczycy, jak i inni fani z Ameryki Południowej, zawsze dopingują żywiołowo, jakby to oni sami grali na korcie. Tak też było przy okazji jego pożegnalnego meczu. To było zwykłe, towarzyskie spotkanie, honorujące karierę Massu. Brali w nim udział m.in. David Nalbandian, Rafa Nadal czy Novak Djoković.
– Nic nie jadłem tamtego dnia, byłem bardzo, bardzo nerwowy. Przygotowanie się na rywalizację, wejście na taki stadion to jedno. Nikt, kto odchodzi na emeryturę, nie wie jednak, co się stanie. Wielu mówiło mi, jak to jest, ale trzeba to przeżyć i się tym nacieszyć. W głowie miałem miliony myśli. Trudno było się skoncentrować. Wynik meczu nie był ważny. Spoglądałem na trybuny, widziałem podekscytowaną mamę, tatę, przyjaciół… Moja kariera się skończyła. Prawie zacząłem płakać – wspominał.
On nie płakał. Płaczu nie powstrzymało jednak Chile. Bo Massu był ostatnim z ich wielkich tenisistów. Była ich trójka: Marcelo Rios, starszy, jedyny, który doszedł do pozycji lidera światowego rankingu, choć nigdy nie wygrał turnieju wielkoszlemowego. Karierę skończył szybko, już w 2004 roku. Nieco później przyszli Fernando Gonzalez, finalista Australian Open, niegdyś piąty na świecie, i właśnie Massu. To oni stanowili o sile tamtejszego tenisa. Gonzalez karierę skończył w 2011 roku. Nicolas, jego wielki przyjaciel, dwa lata później.
Każdy z nich jakoś odnalazł się po tenisie. Massu od razu dostał propozycję objęcia funkcji kapitana reprezentacji w Pucharze Davisa. Skorzystał. Poza tym zaczął opiekować się akademią, kształcić młode talenty. Sporo zawdzięcza mu choćby Christian Garin, aktualnie najlepszy z chilijskich tenisistów, zajmujący miejsce w TOP 20 rankingu.
Wciąż jednak sporo brakuje mu, by dorównać Massu, jeśli chodzi o status w ojczyźnie. Do dziś, gdy Nicolas przechadza się po rodzimych ulicach, zaczepiają go fani. Do dziś rozdaje autografy. Do dziś jest uwielbiany. Powiedzmy więc sobie wreszcie o tym, z czego to uwielbienie wynika.
Wojownik
Jak napisaliśmy: zawsze słynął z walki. Na korcie nigdy nie odpuszczał. Nawet jeśli był demolowany przez rywala, nie zniechęcał się. Krzyknął raz, drugi, trzeci czy nawet setny, jeśli 99 razy nic poprzednie nie udało. Nie rezygnował jednak. Kiedyś, zapytany, czy jego zdaniem mógł wyciągnąć ze swojej kariery więcej, odpowiedział:
– Jako zawodnik zawsze dawałem z siebie sto procent. Taka jest moja osobowość. Dziś, gdy patrzę na swoją karierę widzę, że byłem numerem dziewięć na świecie. To najlepszy wynik, jaki mogłem osiągnąć. Nie patrzę wstecz, zastanawiając się, czemu coś zrobiłem, czy dlaczego nie dałem z siebie stu procent. Nie jestem taką osobą, bo zawsze dawałem z siebie wszystko. Robiłem, co mogłem. Skoro byłem dziewiąty, to znaczy, że nie mogłem być wyżej. Jasne, pewnie zmieniłbym kilka rzeczy, które zrobiłem, jak teraz o tym myślę, ale to przez to, że dziś mam 40 lat i więcej doświadczenia.
Legendarny stał się finał turnieju w Buenos Aires. Jego pierwszy triumf w cyklu ATP. Grał z Argentyńczykiem Agustinem Callerim. Przegrał pierwszy set, w drugim było 1:5. W gemie 15:40, rywal miał więc dwie piłki meczowe. Nie wykorzystał ich, a Massu się napędził. Doprowadził do tie-breaka, wyrównał. A potem, już bez trudu, wygrał trzecią partię i cały turniej. – Myślę, że to moment, w którym ludzie zorientowali się, że nigdy nie oddam ani jednej piłki. Wtedy zauważyli mojego ducha walki – mówił.
Zresztą trudno oczekiwać innego podejścia po gościu, którego bohaterem w dzieciństwie był Rocky Balboa, a ulubionym filmem, gdy już był dorosły – “Gladiator”. Przypomnijmy – uwaga, spoiler – że to film, w którym gość wygrywa finalny pojedynek za cenę własnej śmierci (i spokoju ducha oraz połączenia z zamordowaną rodziną, czego na szczęście Massu nigdy nie przeżył). Ciekawie było też w kategorii „ulubiony sportowiec”. – Mike Tyson, gdy był młody. Był świetnym sportowcem. Najlepszym na świecie. Miał mnóstwo pewności siebie. Myślę, że również Michael Jordan – mówił Massu.
Nicolas tego ducha miał w sobie od zawsze. Nigdy nie lubił przegrywać. Nawet kłótni. Jeśli widział, że tak się dzieje, zaciskał pięści, rzucał coś w kierunku oponenta i odchodził wściekły. Na korcie już jako junior imponował zaciekłością. 13 maja 1995 roku ekipa Chile do lat 16 mierzyła się w Porto Alegre z miejscową kadrą Brazylii. Fani próbowali wszystkiego, by wybić Nicolasa z uderzenia. Ten jednak wygrał, kończąc mecz asem. Padł potem na kolana i uciszył publikę, przykładając palec do ust.
– Chcieli nas zabić. Nie wiem, jak to przetrwaliśmy – mówił Nano Zuleta, trener Nico. – Wtedy zorientowałem się, że Nicolas jest wyjątkowy. Trzeba odwagi, by zrobić coś takiego. Zawsze był niesamowicie łaknący rywalizacji, nigdy się nie poddawał. – Swoją drogą Zuleta też miał w sobie coś takiego. Obu zdarzyło się ponoć zacząć rozmowę o jednym z meczów o ósmej wieczorem. Nie zgadzali się w kilku kwestiach. Dyskutowali zaciekle, aż nagle zorientowali się… że właśnie wzeszło słońce.
– To moja osobowość. Jestem taki na korcie i poza nim. Próbuję to wykorzystać. Zawsze wiedziałem, że mój charakter, odwaga i zaciekłość działają na moją korzyść. Zawsze lubiłem czytać czy oglądać historie z ludźmi, którzy nie poddawali się aż do końca. Chciałem, by inni zawodnicy mnie takim widzieli. Żeby wiedzieli, że mogą wygrać albo przegrać, ale nie odpuszczę aż do końca. Czasem mówili, że muszą mnie uderzyć kijem w głowę, żeby skończyć mecz. To czyniło mnie jeszcze mocniejszym – mówił Massu.
Przez tę zaciekłość zyskał sobie przydomek „Wampir”. Wysysał siły z przeciwników, samemu jakby ich nie tracąc. Choć, oczywiście, waleczność to za mało. Nie da się wygrywać spotkań tylko nią. Dodajmy więc, że Massu tenisistą był świetnym. Szwankował co prawda nieco jego backhand, najsłabsze uderzenie w repertuarze (choć z czasem go poprawił), ale za to miał jeden z najlepszych forehandów w całym tenisowym tourze. Dobrze też serwował i odnajdował się w grze na długie wymiany. Nic dziwnego, skoro lubił mączkę.
Zresztą ta mączka – jak to zwykle bywa z tenisistami z tamtych regionów – towarzyszyła mu od początku kariery.
Korzenie
Drzewo genealogiczne Nicolasa Massu jest nieźle pokręcone. Jest Żydem, tak jak jego matka, Sonia Fried. Jego ojciec, Manuel Massu, ma z kolei korzenie w Libanie i Palestynie. Dziadek, który również był Żydem, urodził się za to na Węgrzech. Okupację przeżył, chowając się w różnych miejscach i uciekając przed łapankami. Babcia nie miała tyle szczęścia – przeszła przez Auschwitz.
To właśnie wspomniany dziadek zaprowadził małego Nico na kort tenisowy. Massu miał wtedy pięć lat i dziadka podziwiał. Po latach mówił, że jego historia inspirowała go przy okazji meczów. – Skoro mój dziadek walczył o przetrwanie, dlaczego ja miałbym nie być w stanie walczyć na korcie? – pytał dziennikarzy. Dziadek też, widząc, że wnuk ma talent, zalecił mu, by ten przestał grać w piłkę, którą również bardzo lubił, i skupił się wyłącznie na tenisie. A gdy mało Nico go posłuchał, finansował jego rozwój. Największych sukcesów wnuka jednak nie doczekał. – Kiedy je odnosiłem, myślałem o tym, jak szczęśliwy by był. Zawsze był moim największym fanem – mówił Massu.
Kiedy miał 12 lat trafił do akademii tenisowej w ojczyźnie. Tam poznał Leonardo Zuletę. Potem rozwijał się też m.in. w akademii Nicka Bollettierego, jednej z najsłynniejszych takich na świecie. W niej w tajniki profesjonalnego tenisa wprowadzał go m.in. Marcelo Rios. Ucznia miał naprawdę dobrego – Nicolas w juniorskim tourze wygrał Orange Bowl, najbardziej prestiżowy turniej dla młodych tenisistów. Był też numerem jeden w deblowym rankingu po tym, jak w jednym sezonie wygrał Wimbledon i US Open w grze podwójnej.
Profesjonalistą został w 1997 roku, mając na karku 18 lat. Myślał sobie wtedy, że jeśli tenis ostatecznie nie wypali, pójdzie na uniwersytet w USA. Może kontynuując grę w ekipie uczelni. Nie musiał wcielać tego planu w życie. Kariera bowiem wypaliła. – Ile było w tym szczęścia, ile dyscypliny, a ile talentu? Wszystkiego po trochu. Trzeba mieć odwagę, dobre nastawienie i mentalność. Im więcej rzeczy ci sprzyja, tym większa szansa na dojście na szczyt. Dyscyplina też jest bardzo ważna – mówił.
Inspirował się Borisem Beckerem i Thomasem Musterem. Potem, gdy sam już zaczynał odnosić sukcesy, nie miał idoli. Zapytany o wspomnienie pierwszych lat w tourze, wymieniał złamanie bariery najlepszej setki. W 1999 wygrał Challenger w Santiago, trzeci w tamtym sezonie. To poskutkowało awansem w rankingu. Potem do tej listy dodawał też pierwszy tytuł, już wcześniej wspominany.
To jednak tylko początki. Gdyby miał bowiem wybrać moment, który wybija się ponad wszystkie inne w jego karierze, byłoby oczywiste, na który wskaże.
Igrzyska
Gra w reprezentacji zawsze była dla niego ważna. Za najbardziej bolesne porażki uznaje te, których doznał w Pucharze Davisa. Igrzyska były więc szczególnym wydarzeniem. Tym bardziej że jazda na nie zawsze wiązała się z nadzieją zdobycia medalu. A tych Chile wcale nie ma zbyt wiele. Ba, w 2000 roku – gdy Nicolas Massu ruszał na olimpiadę po raz pierwszy – cały kraj nie miał ani jednego złota. Mistrzostwo olimpijskie było marzeniem całego kraju.
W Sydney się nie udało. Nicolas niósł tam flagę na ceremonii otwarcia, ale sukcesu nie odniósł. Może dopadła go klątwa chorążego, może po prostu nie był gotowy. W singlu zdołał wygrać tylko jedno spotkanie, druga runda była jego pożegnaniem z australijskim turniejem. W deblu nie udało się nawet to – odpadł po pierwszym meczu. Przed igrzyskami w Pekinie, osiem lat później, zaczęły się już jego problemy zdrowotne. Pojechał do Chin wyłącznie dlatego, że dostał dziką kartę. Scenariusz był dokładnie taki jak w Sydney – druga runda singla, pierwsza debla. Jak się okazało, były to jego ostatnie spotkania na igrzyskach w ogóle.
Ale były jeszcze igrzyska w Atenach.
Massu miał wtedy naprawdę dobry okres. W sezonie 2002, jak już wiecie, zdobył pierwszy tytuł ATP. W 2003 dołożył do tego dwa kolejne. Był też w kilku finałach. Wspiął się wtedy do najlepszej „20” rankingu. Tuż przed igrzyskami w Atenach znów triumfował – w Kitzbuehel. Teoretycznie więc mógł liczyć na niezły wynik. W praktyce pojawił się problem – austriacki turniej był rozgrywany na mączce, którą Nicolas uwielbiał. Igrzyska za to na kortach twardych.
A z tymi Massu miał wówczas problemy. Choć w 2003 roku radził sobie na nich świetnie, to w 2004 kompletnie nie potrafił się odnaleźć. I pisząc „kompletnie”, dokładnie to mamy na myśli. Od Australian Open do turnieju w Atenach nie wygrał na nich ani jednego meczu. Próbował sił w ośmiu różnych imprezach i wyłącznie przegrywał. – Kiedy przyjechałem do Aten, powiedziałem sobie, że jestem blisko najlepszej “10” rankingu i że przybyłem powalczyć o medal. Brąz, srebro czy złoto – nieważne. Byle jakiś zdobyć. Kiedy w pierwszej rundzie pokonałem Gugę [Gustavo Kuertena – przyp. red.], coś się ruszyło. Grałem dobrze, nawet bardzo dobrze. Zwiększyła się moja pewność siebie – mówił. A z Kuertenem wygrał w swoim stylu – po długim, wymagającym meczu, trwającym ponad dwie godziny.
Na zyskanej pewności siebie pokonywał kolejnych rywali. W singlu i w deblu, gdzie występował wraz z Fernando Gonzalezem, swoim przyjacielem, który na start igrzysk zaliczył niezłą przygodę – zaginęły mu wszystkie rzeczy. W kilka dni udało się je jednak odnaleźć i Gonzalez mógł spokojnie grać. Tymczasem w drabince działy się cuda. Roger Federer, wielki faworyt, wyleciał z turnieju w starciu z Tomasem Berdychem, wówczas niezbyt znanym zawodnikiem z Czech. Feliciano Lopez wyrzucił Marata Safina. Fernando Gonzalez pokonał Andy’ego Roddicka, a Mardy Fish, późniejszy finalista, wyrzucił Juana Carlosa Ferrero.
Scena była więc przygotowana na przybycie niespodziewanego mistrza. Trzeba było tylko rozstrzygnąć, kto nim zostanie.
W półfinałach znaleźli się obaj Chilijczycy. Gonzalez musiał jednak uznać wyższość Fisha, Massu za to wszedł do meczu o złoto. Jego marzenie i tak się już spełniło – miał medal. Spełniło się zresztą podwójnie, bo dzień przed singlowym finałem, grał o mistrzostwo olimpijskie w deblu razem z Gonzalezem. Po drodze obaj pokonali zresztą m.in. braci Bryanów, już wtedy będących jedną z najlepszych par na świecie.
Był tylko jeden problem. Tuż przed meczem debla Gonzalez grał swój pojedynek o brąz. Wygrał go, mógł się cieszyć, ale spotkanie to trwało dobrze ponad trzy godziny. – Fernando odpoczywał przez godzinę. Gdy wyszliśmy na kort, nadal był bardzo zmęczony. Graliśmy z Niemcami – Kieferem i Schuettlerem, naprawdę dobrymi zawodnikami. Pozostało nam walczyć – mówił Massu. Chilijczycy wygrali pierwszy set. Dwa kolejne przegrali. Gonzalez zdołał jednak nieco odbudować się przed czwartą partią, co dawało nadzieję.
W niej doprowadzili do tie-breaka, ale tam wszystko poszło nie tak. Zrobiło się 2:6, Niemcy mieli cztery piłki na wagę olimpijskiego złota. Massu jednak walczył, a Gonzalez też odpuszczać nie zamierzał. Obronili pierwszą. Potem drugą. Trzecią. I wreszcie czwartą piłkę meczową. Publika szalała, a Chilijczycy byli jak uskrzydleni. Wygrali set, a potem i decydującą partię. Gdy ostatnia piłka odegrana przez Niemców wyszła na aut, obaj rzucili się sobie w ramiona. Właśnie zdobyli pierwsze olimpijskie złoto w historii swojego kraju.
Gonzalez mógł już odpocząć. Massu wręcz przeciwnie. Czekał go jeszcze jeden mecz, który miał zapewnić mu doczesne miejsce w galerii sław tenisa. – Po wygranej w deblu wróciłem do wioski olimpijskiej o czwartej nad ranem. Nikogo tam nie było. Chwyciłem pizzę i jadłem ją samemu. Finał singla był najważniejszym meczem w moim życiu. Spałem przed nim kilka godzin. Przez kontrolę antydopingową późno się położyłem. Następnego dnia byłem tak zmęczony, że nie mogłem się nawet ruszyć, ale wiedziałem, że muszę dać z siebie wszystko. Finał igrzysk nie zdarza się codziennie. Wiedziałem, że to moja szansa. Być może jedyna taka – mówił.
Finał z Fishem nie był najpiękniejszym spotkaniem w historii igrzysk. Sporo było w nim błędów (183 niewymuszone, 15 podwójnych), sporo nerwów, sporo niedokładności i sporo przełamań serwisu – tych ostatnich aż dwanaście. Faworytem był Amerykanin. To on był specjalistą od kortów twardych. Choć Massu – w przeciwieństwie do niego – był rozstawiony. No i miał za sobą tych głośnych, żywiołowych fanów, którzy liczyli na kolejny sukces.
Znów potrzebnych było pięć setów. I znów to Massu był górą. Zdobył drugie złoto olimpijskie, a Mardy Fish schodził z kortu kompletnie załamany. Nie mógł uwierzyć w to, co się wydarzyło. – Nie rozumiem, jak ktoś może czuć się coraz mniej zmęczony, w miarę trwania meczu – mówił o Nico. Bo faktycznie, Chilijczyk nakręcał się z każdym kolejnym punktem. Biegał do każdej piłki, nie odpuszczał ani na chwilę. Jak zawsze zresztą. Tyle że wtedy było to jeszcze bardziej imponujące. I przyniosło złoto.
– To były dwa najlepsze tygodnie mojego życia. Niesamowicie jest wygrać dwa pierwsze złote medale w historii mojego kraju. Do tego do dziś jestem jedynym tenisistą, który zdobył złoto w singlu i w deblu na jednych igrzyskach. Występ na olimpiadzie to honor. Zawsze myślałem sobie, że chcę zapisać się w historii tenisa. I udało się. Wierzyłem w siebie, chciałem walczyć od pierwszej do ostatniej piłki. Nie bałem się finału, byłem przygotowany psychicznie. Wygrałem już pierwszy medal dzień wcześniej. Gdybym przegrał, miałbym wymówkę. Zmęczenie meczem, mało snu. Ale mówiłem sobie, że to moja jedyna szansa. Przekułem presję w motywację – mówił Massu.
Do dziś doskonale pamięta tamte dwa tygodnie i kolejne mecze. Pamięta też zmęczenie. Pamięta, jak prosił Boga, by ten pozwolił mu wykorzystać piłkę meczową, bo nie był pewien, czy będzie miał siły, by grać kolejne punkty. Pamięta też, jak… zapomniał zabrać medali. Do wioski olimpijskiej wrócił bowiem o piątej rano. O dziewiątej miał samolot do Nowego Jorku. Nie spał w ogóle, medale położył na poduszce obok, żeby nie zapomnieć ich zabrać. Rano się spakował, pojechał na lotnisko i, tuż przed odprawą, zauważył, że oba krążki zostały w łóżku. Na szczęście na miejscu wciąż był Fernando Gonzalez, który je zabrał i wręczył Massu na US Open.
Przez napięty tenisowy kalendarz do Chile obaj trafili dopiero niespełna miesiąc po igrzyskach. Kiedy w końcu tam dotarli, powitanie było niesamowite. Prezydent przyjął ich w pałacu. Zjedli z nim śniadanie, a potem wyszli na balkon. Normalnie przechadza się pod nim co najwyżej kilkanaście osób. Wtedy stały tam tysiące. Wszyscy witali swoich bohaterów.
Nie było już żadnych wątpliwości – Nicolas Massu zapisał się zarówno w historii igrzysk olimpijskich, jak i swojej ojczyzny.
Thiem
Historia Nicolasa Massu nie kończy się jednak na tych złotych medalach. Nie kończy się również na konferencji prasowej, gdy ze łzami w oczach obwieszczał, że już nie będzie zawodowym tenisistą. Jej końcem nie jest też rola kapitana reprezentacji w Pucharze Davisa. Na początku 2019 roku Nico został bowiem zaproszony do sztabu Dominica Thiema.
Austriak był już wówczas finalistą turnieju wielkoszlemowego – w 2018 roku doszedł do decydującego meczu na Roland Garros, w nim jednak łatwo uległ Rafie Nadalowi. Massu miał wznieść go na jeszcze wyższy poziom i… niemal natychmiast się udało. Już po trzech tygodniach współpracy Dominic wygrał turniej w Indian Wells, odnosząc największy triumf w karierze. Co ważne – na twardej nawierzchni, choć powszechnie uważany był za specjalistę od mączki. Brzmi znajomo?
– Wcześniej się nie spotkaliśmy, ale od dłuższego czasu obserwowałem Dominica i podziwiałem jego grę. Zdecydowanie widziałem w nim materiał na mistrza. W sztabie najbardziej podoba mi się przyjazna, wręcz rodzinna atmosfera. Otworzyli dla mnie drzwi i zaakceptowali. Zapewnili mi warunki do wykonania pracy – mówił wtedy Massu. Chilijczyk wkrótce do sztabu dołączył znajomego, Duglasa Cordero, odpowiedzialnego za przygotowanie fizyczne. To jednak nie tak, że ta nominacja opierała się na znajomościach – Cordero to fachowiec, a akurat fizyczność w grze Thiema odgrywa bardzo dużą rolę.
Massu i Thiem szybko zaczęli nadawać na tych samych falach i odnosili kolejne sukcesy. Ojciec Dominica, również mający swe miejsce w jego sztabie, mówił, że jego syn „wreszcie dostał takiego trenera, jakiego zawsze chciał mieć”. Dominic w ciągu roku doszedł po raz drugi do finału Roland Garros, a na początku tego sezonu zaliczył też tę fazę w Australian Open. W rankingu ATP wylądował za to na trzeciej pozycji. Massu stworzył zawodnika zdolnego rywalizować i wygrywać z każdym rywalem w tourze.
– Jestem zwycięzcą i on też. Jego rodzina go wspiera. Staramy się robić wszystko jak najlepiej. Dominic ma szansę zostać w przyszłości numerem jeden. Będziemy pracować, by tak się stało. Thiem to świetna osoba. Ma wielki talent, ale jest też wspaniałym gościem, a ważne jest, by przebywać ze świetnymi ludźmi na korcie i poza nim. Spędziliśmy razem już ponad rok, poznaliśmy się. Chcemy nadal współpracować i osiągać sukcesy – mówił Massu.
Jego praca była przez środowisko oceniana tak dobrze, że został nawet nominowany do tytułu trenera roku 2019. Zawsze podkreślał jednak, że to zasługa zawodnika, którego trenuje. I który w przyszłości – tak stawia – na pewno wygra turniej wielkoszlemowy. Thiem też mówi, że chce współpracować z Massu, bo obaj naprawdę dobrze się rozumieją.
Jest w tej współpracy jednak jeden paradoks. Dominic Thiem z góry zapowiedział, że – podobnie jak w 2016 roku – na igrzyskach olimpijskich się nie pojawi, podczas gdy Nicolas Massu regularnie powtarza, że to jeden z największych turniejów świata i każdy tenisista powinien chcieć go wygrać. Ale zapowiedział też, że decyzja należy tu do Austriaka, a on będzie go wspierać we wszystkim, co też ten sobie postanowi. – To decyzja Dominica. Będę ją respektować – odpowiadał na pytania dziennikarzy.
Możliwe jednak, że Dominic Thiem tęsknie zerka już w stronę kolejnych igrzysk. Paryż to bowiem stolica kortów ziemnych. A te Austriak po prostu uwielbia. I może wtedy Nicolas Massu dostanie szansę, by jako trener powtórzyć to, co osiągnął jako zawodnik.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix