Zdarzają się na igrzyskach historie, w które trudno byłoby uwierzyć wcześniej. Oto zawodnik namaszczony przez wszystkich na złotego medalistę, w spektakularny sposób przegrywa, ponosząc klęskę. Albo ktoś, kogo nazwiska zupełnie nie brano pod uwagę, nagle zdobywa złoto, wyprzedzając wszystkich rywali. W całych dziejach igrzysk takich przypadków było sporo. Wybraliśmy dwadzieścia spośród nich. Najbardziej pamiętnych. Najgłośniejszych. Najmniej spodziewanych. Epokowych. Medialnych. Niesamowitych.
- Chad le Clos i Misty Hyman
Ujęci są razem, choć pomiędzy ich sukcesami minęło dwanaście lat. Oboje zaskakiwali jednak świat na tym samym dystansie – 200 metrach stylem motylkowym. Le Clos zrobił to w 2012 roku, gdy pokonał Michaela Phelpsa. Hyman w 2000, kiedy w Sydney wyprzedziła Susan O’Neill. Oboje przeszli dzięki temu do historii, również w kategorii „największe niespodzianki igrzysk”.
Phelps to, wiadomo, największy sportowiec w historii olimpiad. Cztery lata przed startami w Londynie, ustanowił absolutny rekord – w Pekinie zgarnął osiem złotych medali na osiem startów. Nie można było lepiej, Michael udowodnił wszystkim, że jeśli toczyła się akurat jakaś dyskusja o tym, kto jest najlepszym pływakiem w historii, to należało ją zakończyć. W stolicy Wielkiej Brytanii miał zamiar wyłącznie wywindować swój status. I zrobił to. Ale jednym z najbardziej pamiętnych momentów tamtych igrzysk nie są jego kolejne zwycięstwa, a właśnie ta porażka na 200 metrów motylem. Dystans, na którym w Atenach ustanawiał rekord olimpijski, a w Pekinie rekord świata. Dystans, na którym zdobył – w 2001 roku – pierwsze złoto mistrzostw świata w karierze. Jego dystans.
Chad Le Clos miał wtedy 20 lat. Urodził się w Republice Południowej Afryki, od małego pływał. Rywalizować zaczął mniej więcej w wieku dziewięciu lat, a już wtedy miał kilka lat treningów za pasem. Szybko osiągał sukcesy. W 2010 roku, na młodzieżowych igrzyskach, zgarnął pięć medali. Pięć kolejnych na Igrzyskach Wspólnoty Narodów, a na MŚ na krótkim basenie dołożył złoto właśnie na 200 metrów motylem. Wiadomo było, że ma talent. Ale dawano mu jeszcze czas. Mówiono, że brąz, może srebro to jego cel. Złoto było zarezerwowane dla jednego człowieka.
Le Clos przed swoimi startami… wychwalał Phelpsa. Nazywał go idolem, mówił, jak wiele znaczy dla niego to, że może rywalizować z Amerykaninem. Obaj zresztą mile sobie pogadali, a po igrzyskach byli dogadani na wspólne pływanie z rekinami, co Michael zawsze chciał zrobić. W czasie, gdy Phelps zdobywał pierwsze medale tamtych igrzysk, Le Clos dostawał się do finałów, ale w nich sukcesów nie osiągał. Zmieniło się to dopiero, gdy przyszedł styl motylkowy. W nim zgarnął dwa medale – srebro na 100 metrów i złoto na 200.
Przez trzy czwarte dłuższego z tych dystansów wydawało się, że Phelps jest niezagrożony. Jego przewaga nad Afrykanerem na ostatnim nawrocie wynosiła 0,58 s. Le Clos miał zresztą przed sobą jeszcze Japończyka Takeshiego Matsudę, którego jednak szybko wyprzedził. A potem zaczął zbliżać się do Phelpsa. Pięć metrów przed końcem wciąż był drugi. – Pamiętam tych kilka ostatnich wymachów. Powiedziałem sobie, że muszę się upewnić, by dopłynąć do ściany perfekcyjnie. Udało się. Początkowo nie miałem pojęcia, co się stało. Wiedziałem, że byłem blisko złota, ale myślałem, że Phelps i tak wygrał. Mówiłem sobie: „Nie wygrałeś właśnie mistrzostwa, prawda?”.
A jednak. Wygrał. O pięć setnych sekundy. Publika była zszokowana, a rodzice Chada cieszyli się, jak tylko mogli. Jego ojciec podbił potem światowe media emocjonalnym wywiadem, w którym mówił między innymi, że to „jakbym umarł i poszedł do nieba” czy „spójrzcie na niego! Kocham cię! O mój Boże!”. Chad pewnie myślał sobie dokładnie to samo. Tylko nie mówił tego na głos. Na Twitterze napisał jedynie, że „to był honor rywalizować z Michaelem Phelpsem i go pokonać”.
Paradoksalnie, po tamtych igrzyskach spadła motywacja Afrykanera i nieco pogorszyły się jego wyniki. Z Phelpsem się zakumplowali i pozostawali w dobrych stosunkach. Do czasu aż Amerykanin wrócił z emerytury i mówił, że gdy widzi czasy rywali, to chyba spróbuje popłynąć na 200 motylem, choć pierwotnie nie planował. Le Clos się wkurzył, odpyskował i sportowa przyjaźń się rozpadła. Rozpoczęła się za to rywalizacja, która trwała aż do Rio. W rewanżu za Londyn Michael wygrał, a Chad… nie stanął nawet na podium. Był czwarty. Sensacja się nie powtórzyła.
Le Clos mówi, że do dziś śnią mu się koszmary związane właśnie z tą porażką.
*****
Susan O’Neill była specjalistką od 200 metrów motylkiem. To w tej konkurencji wywalczyła jedyny tytuł mistrzyni świata. To w niej biła wszystkie cztery rekordy świata (jeden z nich na długim basenie), to w niej zdobywała brązowy medal w Barcelonie i złoto w Atlancie. W Sydney, na własnym terenie, miała obronić tytuł mistrzyni olimpijskiej. Nikt nie brał pod uwagę innego rozwiązania. Zresztą to właśnie na basenie w tym mieście, kilka miesięcy przed igrzyskami, ustanowiła najlepszy wynik na świecie. Wszystko wskazywało na to, że musi wygrać.
W tym samym czasie Misty Hyman szykowała się do swoich pierwszych i, jak się potem okaże, ostatnich igrzysk. W 1996 roku była blisko zakwalifikowania się, ale przegrała minimalnie w krajowych eliminacjach na 100 i 200 metrów motylem. Musiała poczekać jeszcze cztery lata. Nie zmarnowała ich jednak. Rozwijała się. I przed igrzyskami była druga na świecie właśnie na 200 metrów motylem. Tyle że od O’Neill w teorii dzieliła ją przepaść. Jak i całą resztę pływaczek.
Inna sprawa, że mało zabrakło, by Hyman w ogóle na igrzyskach nie było. Kilka miesięcy przed stwierdziła, że ma dość. Jej największą przewagą na basenie był bowiem tak zwany „fish kick”, technika nawrotu, którą doprowadziła niemal do perfekcji (stąd też jej wspaniałe wyniki na krótkim basenie, gdzie radziła sobie dużo lepiej niż na pełnowymiarowej pływalni). Ale nagle uznano, że to zbyt duża przewaga i do tego niezgodna z przepisami. Obwarowano więc to odpowiednio przepisami. Tak, że jeśli chciało się z tego korzystać, trzeba było zrobić to idealnie, nie obracając się na plecy, a płynąc co najwyżej bokiem. Misty uznała, że nie ma szans, by tak szybko udało jej się to zmienić.
Bliscy i trener przekonali ją, żeby sobie nie odpuszczała. Pracowali nad tym, by tę technikę odpowiednio u niej ustawić. Wiedzieli, że od tego zależy sukces Amerykanki. I udało się. Misty pojechała na igrzyska. Weszła do finału 200 metrów motylem. Tam miała rywalizować o srebro. Złoto było zarezerwowane. Ale zaczęło się dla niej źle. Do wody z bloków wskoczyła jako ostatnia. Wtedy do akcji wkroczył fish kick. Wypłynęła już na jednym z pierwszych miejsc. Przed ostatnim nawrotem była druga. Za O’Neill. Wtedy okazało się, że – paradoksalnie – zmiana przepisów sprawiła, że Hyman nie męczy się aż tak na nawrocie. Przez co jej płuca lepiej pracują.
A to sprawiło, że na ostatnich 50 metrach – tam, gdzie zwykle przewagę zyskiwała Susan – Misty odpłynęła rywalkom. 2:05.88. To jej czas. O’Neill była o kilka setnych wolniejsza. Hyman przez dłuższą chwilę nie mogła uwierzyć. Z szokiem wpatrywała się w telebim. – To działo się tyle razy w mojej głowie. Byłam zaskoczona, że tym razem to prawda. Musiałam spojrzeć trzy razy, żeby upewnić się, że to zrobiłam. Potem zaczęłam krzyczeć i szaleć. – mówiła.
Była radość. Ale i kontrowersje. Misty nie gryzła się w język. Gdy zapytano, co pozwoliło jej wygrać, odpowiedziała, że „pigułki brane co pięć minut”. Z miejsca zrobiła się afera. Dietetyk potwierdził jedynie, że faktycznie, daje jej pigułki, ale nie ma w nich nic niezgodnego z przepisami, co testy antydopingowe potwierdziły. Zresztą po latach mówiła, że rozumie zarzuty o doping, bo coś takiego „zrobiła tylko raz”. Innym razem dodała, że „pływaczka o jej warunkach fizycznych może albo używać sterydów, albo swojego mózgu”. Na potrzeby tekstu załóżmy, że w jej przypadku był to wyłącznie mózg.
Jej zwycięstwo było sensacją. A dla Susie O’Neill dramatem. Przez 19 lat nie oglądała nagrania z tamtego finału. Dopiero w jednym z programów telewizyjnych zgodziła się to zrobić. Rozpłakała się. Mówiła, że być może przygniotła ją presja, a może też była zbyt pewna siebie. Bo przyznała, że nie uważała wówczas, by ktokolwiek mógł ją pokonać. Widziała się jako porażkę. Dopiero obejrzenie tego zadziałało jak terapia.
Choć do dziś niektórym trudno uwierzyć, że wtedy przegrała.
- Helen Maroulis
Urodziła się w Rockville i ma to jakiś sens. Bo, przynajmniej na zewnątrz, bywała twarda jak skała. Zresztą musiała, skoro uprawia zapasy. Reprezentuje USA, choć – jak może zauważyliście – nazwisko ma greckie. To po ojcu, który właśnie z Grecji wyemigrował do Stanów. Za dzieciaka próbowała wielu rożnych sportów. Żaden nie porwał jej na dłużej. Aż trafiła na zapasy. Spodobały jej się, trenowała. I wtedy rodzice powiedzieli jej, że nie ma to sensu, bo kobiety w tej konkurencji i tak nie jadą na igrzyska. Odpuściła więc.
Na szczęście dosłownie kilka miesięcy później MKOl zdecydował, że to się zmieni. Więc do treningów wróciła. Często rywalizowała z chłopakami, bo w grupach treningowych bywała jedyną dziewczyną. – Nie zawsze świeciło słońce. Kiedy jesteś w grupie jako dziewczyna, nikt się tym nie interesuje. Wszyscy klepią cię w plecy i mówią: „Dobra robota, naprawdę się starałaś” albo „Naprawdę dobrze jak na dziewczynę”. Gdy zaczęłam wygrywać, zachowywali się, jakby chcieli powiedzieć „Okej, teraz jesteś zagrożeniem dla wszystkich”. Chłopcy tego nie lubili, ich rodzice i trenerzy również. Nie zawsze miło to przyjmowano. Rodzice często mnie wyzywali, bo siłowałam się na macie. Trenerzy próbowali sprawić, żebym zrezygnowała. Ignorowali mnie albo dawali mi za rywali gości, którzy byli dużo lepsi z nadzieją, że mnie pobiją i nie wrócę.
Wracała. Za każdym razem. Choć rodzice się tym niepokoili. W końcu jednak udało im się znaleźć miejsce, gdzie trenerzy wspierali Helen i chcieli jej pomóc zrealizować marzenia. Zresztą wystarczyło niewiele – chciała być traktowana jak zapaśniczka, zawodniczka, nie wyłącznie jak dziewczyna. Nie płeć, a to, co robi, miało odgrywać tu znaczenie. Gdy tak zaczęło być, wszystko się dla niej zmieniło. Szybko zaczęła pokazywać wielki talent i wspinała się po stopniach kariery. Najpierw juniorskiej, a potem seniorskiej.
Miała 18 lat, gdy po raz pierwszy zmierzyła się z Saori Yoshidą, legendą tego sportu. Japonka wygrała w 69 sekund. Innym razem została zaproszona do Japonii, by z Yoshidą trenować. Wraz z nią grupa kilku innych utalentowanych zapaśniczek. Nie sposób było z tego zaproszenia nie skorzystać. Do tamtego momentu przez całą swą karierę Yoshida zdobywała wyłącznie złote medale z imprez mistrzowskich. A wliczamy w to igrzyska olimpijskie (trzykrotna mistrzyni), mistrzostwa świata (trzynastokrotna!) i igrzyska azjatyckie (czterokrotna). Na międzynarodowych zawodach rangi mistrzowskiej była niepokonana przez 89 walk z rzędu. Zdominowała najpierw kategorię do 55 kilogramów, a potem – po reorganizacji wag – tę do 53 kg.
No, prawie. Bo przyszły igrzyska w Rio de Janeiro. Jej ostatnie. Miała wtedy już 33 lata, ale dalej pokonywała każdą kolejną rywalkę. Do finału. W nim trafiła na Helen Maroulis, wówczas już jedną z najlepszych zawodniczek na świecie. Trzykrotną medalistkę mistrzostw świata, w tym złotą z 2015 roku w kategorii do 55 kilogramów (Yoshida wygrała wtedy rywalizację w tej o dwa kg niższej). Do tego finału Yoshida nie oddała punktu żadnej z rywalek. Helen za to do finału doszła stosunkowo niespodziewanie. Miała między innymi spore problemy z utrzymaniem wagi na poziomie poniżej 53 kilogramów, a więc w kategorii niższej, niż zwykle startowała. Do tego wiadomo było, z kim się mierzy. Sama to mówiła.
– To honor mierzyć się z Yoshidą. Wygrała przecież już trzy złote medale. Wróciła, podjęła ryzyko i zaakceptowała wyzwanie zdobycia czwartego. Poświęciła na to kolejne cztery lata ciężkiej pracy – mówiła Maroulis. Wyzwanie Yoshidy się nie powiodło, bo Helen jej w tym przeszkodziła. Choć zaczęło się od prowadzenia Japonki. 1:0. Tu jednak okazało się, że Amerykanka – choć sama mówi, że nigdy nie była specjalnie dobra w analizowaniu walk – potrafi przestrzegać nakreślonego planu na pojedynek.
– Od lat ją obserwowałam. Próbowałam wejść w jej głowę, domyślić się, o czym myśli ona. Dostrzegłam, że lepiej wychodzi jej bycie cierpliwą w trakcie walki. Pomyślałam sobie: „Kiedy jesteś przyzwyczajona do tego, że zachowujesz się cierpliwie i przez to ktoś panikuje, to co zrobisz, gdy ktoś cię w tej cierpliwości przebije?”. Z taką myślą weszłam na matę. I stało się, co się stało – mówiła dziennikarzom.
Nawet gdy straciła punkt, wciąż była cierpliwa. I ta cierpliwość faktycznie popłaciła. W końcu wyszła na prowadzenie. Teraz to Japonka była zmuszona szukać punktów, bo czasu było coraz mniej. Nie udało jej się, za to Helen dorzuciła kolejne dwa. Sensacja stała się faktem. Gdy walka się skończyła, Maroulis padła na kolana ciesząc się z wygranej, a tuż obok niej – też na kolanach – Yoshida niekontrolowanie płakała. – Naprawdę chciałam wygrać złoto i pokazać je wszystkim, którzy mnie wspierali. Muszę przeprosić, że się nie udało. Przez ostatnie cztery lata wydarzyło się wiele rzeczy, ale nie myślałam o emeryturze. Wygrała przeciwniczka silniejsza ode mnie, po prostu – mówiła, gdy już się opanowała.
Zwycięstwo Maroulis nazwano najlepszym momentem w historii kobiecych zapasów w USA. Nie bez podstaw. Helen nie tylko zdobyła złoty medal, ale też pokonała absolutną legendę. Kobietę, która przez poprzednich 89 pojedynków na imprezach mistrzowskich pozostawała bez porażki. Aż, w jubileuszowym, dziewięćdziesiątym, znalazła się rywalka, która potrafiła z nią wygrać.
- Reprezentacja Zimbabwe w hokeju na trawie
Kojarzycie historię reprezentacji Danii z Euro 1992? Kiedy byli „dowoływani z wakacji” (co zresztą nie do końca jest prawdą), żeby wystąpić na turnieju, a potem go wygrali, wzbudzając światową sensację? To historia reprezentacji Zimbabwe jest… jeszcze lepsza. Choć nie odbiła się aż takim echem. A szkoda, bo zasługuje na to, by wydać o niej książkę czy nakręcić film.
Działo się to wszystko przy okazji igrzysk w Moskwie, którym poważnie zaszkodził bojkot państw zachodnich. W wielu konkurencjach zrobiły się przez to dziury i w ostatniej chwili zapraszano jeszcze jakieś ekipy, które miałyby wziąć udział w rywalizacji. W hokeju na trawie kobiet trafiło akurat na Zimbabwe. Kraj ten dopiero co uzyskał zresztą niepodległość (po raz drugi, bo wcześniej czasowo przywrócono mu status kolonii) i miały to być dla niego pierwsze igrzyska w historii pod nową nazwą i nie w roli kolonii. Wcześniej nie pojawiał się na nich z powodów politycznych.
Gdy odbywały się tamte igrzyska, Zimbabwe nie miało nawet swojego hymnu. Ich reprezentantom grano olimpijski, bo nie było innego wyjścia. Wszystko to było dość prowizoryczne, klecone na szybko, byle móc się pokazać i pojechać na największą imprezę sportową świata. Dokładnie tak było też z reprezentacją hokeistek. Zaproszenie na turniej – który zresztą w Moskwie inaugurowano, wcześniej w hokeja na trawie grali na igrzyskach wyłącznie mężczyźni – otrzymały na pięć tygodni przed startem.
Drużynę budowano naprędce, zresztą wyłącznie z reprezentantek białej mniejszości (co nie musiało być oznaką rasizmu, one po prostu coś tam grały, w Zimbabwe istniało nawet kilka klubów, w których występowały). Ale każda miała też obok tego inny zawód. Jedna pracowała w banku, druga była sekretarką, trzecia i czwarta w bibliotece, piąta zajmowała się domem… chyba już łapiecie, o co chodzi. Od tych wszystkich zajęć zostały oderwane, by reprezentować swój kraj w Moskwie.
Jasne, wcześniej reprezentowały Rodezję. Przynajmniej część z nich. Część była nowa. Ale to wciąż outsiderki. Bez możliwości, by odpowiednio się przygotować. Ba, nawet lot odbyły w warunkach co najmniej niewygodnych. Do Moskwy transportował je samolot używany zwykle do przewozu mięsa, w którym… nie było siedzeń. Trenowała je Anthea Stewart, która w 1974 roku przeszła na emeryturę, a wcześniej zaliczyła 25 meczów w reprezentacji RPA. Ale nie tylko – postanowiła wznowić karierę i zagrać. Wszystkie, oczywiście, były amatorkami. O profesjonalizmie nawet nie było mowy.
– Nie miałyśmy żadnego międzynarodowego doświadczenia – mówiła Sarah English, jedna z zawodniczek. – Do tego w kraju grałyśmy na trawie, a w Moskwie po raz pierwszy zetknęłyśmy się ze sztuczną murawą. To wszystko było niesamowicie ekscytujące. Nie miałyśmy nawet państwowego hymnu, ale wszędzie były flagi Zimbabwe i byłyśmy z tego dumne. Przejście ceremonii otwarcia i zamknięcia było nieprawdopodobnym przeżyciem. Honorem było reprezentować swój kraj. Przed pierwszym meczem nie miałyśmy żadnych oczekiwań.
A ten pierwszy mecz, który równocześnie rozpoczynał olimpijską historię hokeja na trawie kobiet zagrały z… Polską. Tyle że nasze zawodniczki pewnie nie wspominają go miło – przegrały 0:4. Zimbabwe zaskoczyło wtedy wszystkich po raz pierwszy. Miało to zrobić jeszcze czterokrotnie. English i jej koleżanki nie przegrały bowiem w całym turnieju ani jednego meczu. Wygrały trzy (4:0 z Polską, 2:0 z ZSRR i 4:1 z Austrią, który był meczem o złoto), dwa zremisowały (2:2 z Czechosłowacją i 1:1 z Indiami). Strzeliły najwięcej goli, straciły najmniej. Były po prostu najlepsze. I nikt nie mógł w to uwierzyć.
W kraju, gdzie wciąż trwały polityczne przemiany, dopiero co minęła wojna domowa i sytuacja wciąż była niejasna, medal przyjęto jak zapowiedź lepszego jutra. Gdy zawodniczki wróciły zostały ochrzczone „Złotymi dziewczynami” i przywitane przez tłumy. Spotkały się z prezydentem, pozdrawiały ludzi, którzy cieszyli się tak, jak one po ostatnim meczu. Płacząc z radości, skacząc, tańcząc, ściskając się i całując. Swoją drogą w nagrodę zawodniczkom obiecano wołu (po jednym na głowę), ale ostatecznie dostały po prostu zapakowane mięso. Biorąc pod uwagę, że większość wróciła po igrzyskach do swoich zajęć – w tym zajmowania się domem – pewnie się przydało.
– Bycie częścią historii napawało nas dumą. Telegramy spływały od wielu ludzi z różnych kultur. To sprawiło, że zorientowałyśmy się, jak ważny był ten sukces. Nic nie przygotowało nas na to, co stało się potem. W kraju zamknięto dla nas lotnisko, żebyśmy mogły spokojnie przez nie przejść. Tylu ludzi chciało nam gratulować – wspominały zawodniczki.
I jest w tym wszystkim tylko jedna gorzka nuta – cztery lata później hokeistki nie pojechały na igrzyska. Złote dziewczyny nie mogły obronić swojego tytułu. A szkoda. Może znowu zadziwiłyby świat?
- Serhij Bubka
Występy Bubki na igrzyskach to głównie historie niepowodzeń. Sukces był jeden – w Seulu w 1988 roku. Cztery lata wcześniej, już skaczący na poziomie nieosiągalnym dla innych, nie mógł wystąpić w Los Angeles. Wiadomo, bojkot igrzysk. Skupił się wtedy na pobijaniu rekordu świata i szybko to zresztą zrobił. A potem, jak wiecie, jeszcze wielokrotnie skakał najwyżej w historii. W Seulu zdobył za to złoto, choć wcale nie osiągał wysokości na miarę swoich możliwości.
A potem przyszła Barcelona. Prawdopodobnie jego największa porażka w karierze. I największa sensacja, jaką widział skok o tyczce.
Serhij Bubka zdominował tamten rok. Tylko trzy razy nie wygrał. Raz, w ostatnim halowym starcie, gdy zaciął się na wysokości 5,70 m. Innym razem w Turynie, pod koniec sezonu na otwartym stadionie. Też dobił jedynie do wysokości 5,70. Jednak inne wyniki świadczyły wyłącznie na jego korzyść. Triumfował w 21 pozostałych konkursach, do których przystąpił. W siedmiu z nich przeskakiwał sześć metrów. Był absolutnym dominatorem i nawet jeśli przydarzały mu się wpadki, to w mało znaczących mityngach, gdy mógł sobie na to pozwolić. No, prawie. Ta zasada została złamana na igrzyskach.
Później dyskutowano, dlaczego stało się, jak się stało. Jedni mówili, że niepotrzebnie zaczynał od tak wysoko zawieszonej poprzeczki (ale robił tak zawsze), inni, że niepotrzebnie spiął się przez nowy kontrakt z Nike (ale przecież regularnie bił rekordy świata i odskakiwał rywalom), a jeszcze inni, że miał uraz. To ostatnie faktycznie się zgadza. Od dawna męczyło go ścięgno Achillesa. Ale właśnie – od dawna. On po konkursie w ogóle o tym nie wspominał. Wydaje się więc, że to nie był powód jego porażki. Sam zrzucał ją zresztą na mocno wiejący na stadionie wiatr, który kręcił i zmieniał warunki. Inna sprawa, że tak doświadczony skoczek powinien sobie z tym poradzić.
A nie poradził. I narzekał jeszcze na inne rzeczy. Siebie karcił, że nie wziął wystarczająco twardej tyczki. Sędziów, że dali zawodnikom za mało czasu na przygotowanie się do skoków, ale przy innej okazji mówił, że może przygotowywał się do każdego z nich… zbyt długo. Jak widać – sam nie wiedział, co właściwie się wtedy stało.
I do dziś trudno tę porażkę wytłumaczyć. Tym bardziej, że była absolutna. Na dwa miesiące przed igrzyskami Bubka ustanowił nowy rekord świata – 6,11 m. Potem wystartował jeszcze kilka razy, po czym dał sobie miesiąc na odpoczynek i spokojne przygotowania do olimpiady w Barcelonie. Niespełna miesiąc po niej skoczył z kolei 6,12 m. Minęły kolejne trzy tygodnie i dołożył do tego jeszcze centymetr. Ewidentnie był w formie. Przez cały rok. W kwalifikacjach do konkursu olimpijskiego też nie miał problemów z zaliczeniem 5,60 m. Zrobił to na luzie, ze sporym zapasem.
Przed igrzyskami mówił, że liczy nie tylko na złoto, ale i na rekord świata właśnie w Barcelonie. Tymczasem nie zaliczył ani jednego skoku. W pierwszym przeleciał pod poprzeczką zawieszoną na wysokości 5,70 m. W drugim skoczył dobrze, ale zahaczył klatką piersiową. Trzeci przeniósł o pięć centymetrów wyżej. Nie przyniosło to oczekiwanego rezultatu. Wielki faworyt – być może największy, jaki był na tamtych igrzyskach – nie tylko nie zdobył złota, ale nawet nie zaznaczył swej obecności w finale. Przegrał.
Przegrywał i potem. Na igrzyskach wystartował jeszcze dwukrotnie. W Atlancie wykończyły go kontuzje. Te towarzyszyły mu też w kolejnych latach, gdy walczył o wyjazd do Sydney. Na olimpiadę się dostał, ale odpadł w eliminacjach. To nie były jednak porażki sensacyjne, można było je przewidzieć przez zdrowie, które u Bubki mocno już wówczas szwankowało. Ta z Barcelony pozostała symbolem tego, że w sporcie niczego przewidzieć się nie da.
- Reprezentacja ZSRR w koszykówce
Od kiedy tylko dodano koszykówkę mężczyzn do programu igrzysk (1936), stała się ona domeną Amerykanów. Wygrywali oni każdy kolejny olimpijski turniej, ba, nawet nie przegrywali meczów. Przed startem rozgrywek w 1972 roku, mieli bilans 55:0. W Monachium dołożyli kolejnych siedem zwycięstw. W finale mieli zmierzyć się ze Związkiem Radzieckim, zresztą zgodnie z przewidywaniami. I wtedy przydarzyła się sensacja. Tyle tylko, że w oparach wielkiego skandalu.
Koszykarze ZSRR przez większość finałowego starcia byli lepsi. Do przerwy prowadzili pięcioma punktami. Na mniej niż dziesięć minut przed końcem – dziesięcioma. Pewnie zmierzali po sensacyjne zwycięstwo, wystarczyło tylko utrzymać przewagę. Tyle że to im się nie udało. Amerykanie nagle zmienili swój styl gry. Zamiast spokojnego rozegrania i wyczekiwania na rywala, zaczęli… po prostu biegać, grać szybko, nie czekać na nic. I to przyniosło rezultat. Szybko odrobili straty, a na kilka sekund przed końcem mieli dwa rzuty wolne, przez które mogli objąć prowadzenie. Faulowany Doug Collins był nieźle pokiereszowany. Trener Hank Iba powiedział jednak asystentom: – Jeśli Doug może chodzić, wykona te osobiste.
I wykonał, mimo uszkodzonego nadgarstka i lekkich zawrotów głowy. Stany Zjednoczone prowadziły, 50:49. Jeszcze przed turniejem, w trakcie pierwszego dnia zgrupowania, Iba – odpowiedzialny za zdobycie dwóch poprzednich złotych medali i przywrócony na igrzyska w Monachium z emerytury – napisał na tablicy „50” i zapytał swoich zawodników, co to znaczy. Gdy nikt nie odpowiedział, zrobił to on sam. – Zagramy z Rosjanami w meczu o złoto, a oni nie zdobędą 50 punktów – powiedział. I miał rację. Tyle że… jej nie miał.
Mecz finałowy rozpoczął się o 23:45. Wykonano w ten sposób ukłon w stronę amerykańskiej widowni, która chciała obejrzeć, jak ich zawodnicy zdobywają złoto. I zobaczyli. Dwa razy. Ale tylko przez chwilę. Już coś takiego jest możliwe? Cóż, tu dochodzimy do skandalu, jeśli zapytać Amerykanów. Lub sprawiedliwości, jeśli pytać Rosjan.
Wszystko rozbija się o to, że jeszcze przed rzutami osobistymi Collinsa rosyjski szkoleniowiec poprosił o czas. W Monachium robiło się to poprzez naciśnięcie guzika, który zapalał światełko nad głowami ludzi odpowiedzialnych za pomiar czasu. Swoją drogą oficjelem do tego wyznaczonym był wtedy… Joseph Blatter. Tak, ten sam, który potem zostanie szefem FIFA. Wtedy nikt światełka nie zauważył, mecz się skończył, Amerykanie cieszyli. A Rosjanie, wściekli, szturmem weszli na boisko. I wywalczyli, co chcieli – powtórzenie ostatnich sekund. Tyle że czas na zegarze nie został cofnięty, bo sędziowie nie poinformowali osób za to odpowiedzialnych, że trzeba to zrobić. Zamiast trzech, widniała tam tylko jedna sekunda. Zawodnicy więc zagrali i mecz znów się skończył, a Amerykanie znów cieszyli.
Wtedy do sędziów podszedł R. William Jones, generalny sekretarz Międzynarodowej Amatorskiej Federacji Koszykówki. To on zażądał, by Rosjanom przyznać czas, a potem trzy sekundy na rozegranie akcji. Wszystko rozbija się tu o to, że – choć decyzji bronił do końca życia – nie miał absolutnie żadnej władzy, by zrobić to, co zrobił. Nie mógł. Tego nie było w przepisach. Nie miał prawa. I Amerykanie o tym wiedzieli. Jednak po chwili decyzję Jonesa potwierdzili sędziowie. A tu zawodnicy z USA nie mieli nic do gadania. Kilka chwil później idealnie wykonane podania do Aleksandra Biełowa (przy którym nagle, nie wiedzieć czemu, zabrakło Toma McMillena, który miał go kryć, co Amerykanin wyrzucał sobie przez kolejne lata) zostało zamienione na rzut za dwa punkty. Sowieci zostali mistrzami olimpijskimi.
Amerykanie złożyli protest, oczywiście. Został odrzucony. Sęk w tym, że w pięcioosobowym ciele rozstrzygającym tę kwestię było trzech przedstawicieli państw komunistycznych (w tym Polak). A to budziło kolejne kontrowersje. W konsekwencji zawodnicy z USA postanowili nie przyjmować srebrnych medali. Nie zrobili tego do dziś. I do dziś twierdzą, że zostali oszukani. – Czuliśmy, że nie zasługiwaliśmy na srebro. Nie robiliśmy tego w formie protestu. Po prostu nie zasługiwaliśmy na nie. Zdobyliśmy złoto – mówił Collins.
– Jones podjął decyzję ponad arbitrami i oficjalnym wynikiem. Nie miał prawa tego zrobić. Jeśli zapytacie któregokolwiek z dwunastu zawodników, powiedzą wam to samo: oni kazaliby grać ostatnie trzy sekundy tyle razy, ile byłoby konieczne, żebyśmy przegrali, a Rosjanie wygrali mecz – mówili Amerykanie. Co jasne, zupełnie inaczej patrzyli na to zawodnicy z ZSRR. Oni po rzucie Biełowa świętowali na środku boiska, gdzieś nawet znalazły się ponoć butelki wódki przeznaczone specjalnie do tego celu. Choć niektórzy mówili, że przez te powtarzane trzy sekundy sukces jest słodko-gorzkim uczucie. Ale mimo wszystko na szyjach mieli złoto. I byli z tego dumni.
– To moje jedyne olimpijskie złoto, szkoda, że niektórzy sądzą, że na nie nie zasłużyliśmy. Amerykanie nie docenili siły naszego zespołu, jak właściwie wszyscy. Nawet nasze szefostwo w Moskwie planowało, że zdobędziemy srebro. Amerykanie nie powinni się na nas złościć. Niech przypomną sobie, jak graliśmy. Przez większość meczu prowadziliśmy grę, zasługiwaliśmy na to zwycięstwo – mówił Iwan Jedieszko.
Amerykanie tę porażkę tłumaczyli potem na wiele sposobów. Mówiono, że mecz po prostu wymknął się spod kontroli trenerowi, że ten niewłaściwie nastawił zespół, który powinien był grać szybko i prowadzić grę, a zamiast tego próbował kombinacyjnych rozwiązań, które pasowały rywalom. Przypominano, że była to najmłodsza ekipa w historii olimpijskich turniejów, jaką posłały na igrzyska Stany Zjednoczone. Albo że zabrakło w niej Billa Waltona, gracza roku w amerykańskich college’ach. Ten miał problemy ze zdrowiem i do Monachium nie pojechał. Mówiono również o doświadczeniu Rosjan i ich zgraniu – wystąpili ze sobą bowiem w kilkuset spotkaniach. Nie zawsze w tym samym składzie, oczywiście, ale znali się doskonale. Amerykanie nie mieli za sobą nawet dziesięciu wspólnych meczów, gdy rozpoczynał się turniej. I owszem, po drodze do finału roznieśli wszystkich. Ale na ZSRR to nie wystarczyło.
Choć i tak byli bliscy zwycięstwa. Ich zdaniem – wygrali. Tylko sędziowie zadecydowali inaczej. Sędziowie i Jones. – Nigdy w życiu nie czułem, że latam tak wysoko, by potem tak upaść – mówił Tom McMillen. A fani koszykówki nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z taką sensacją na igrzyskach. Bo Amerykanie nigdy wcześniej nie przegrali.
- Konstandinos Kienderis
Na światowej scenie wziął się znikąd. Wszedł, zgarnął dwa najważniejsze tytuły, zszedł, a po drodze potknął się o wystający dywan i wyrżnął jak długi. Do dziś jest jednym z dwóch europejskich sprinterów, którzy triumfowali i na igrzyskach, i na mistrzostwach świata, i na mistrzostwach Europy. Nam chodzi, oczywiście, głównie o ten pierwszy tytuł.
Mistrzostwo olimpijskie zdobył w 2000 roku. Wygrał finał biegu na 200 metrów. Gdybyście przed nim zapytali kogokolwiek, na kogo stawia, tylko szaleniec wymieniłby Greka. Zresztą od 1912 żaden z jego krajan nie zdobył złota w którejkolwiek z lekkoatletycznych konkurencji. I on też – teoretycznie – nie miał na to większych szans. Jego życiówka przed igrzyskami wynosiła 20,25 s. Ustanowił ją jednak przy tak mocnym wietrze w plecy, że ledwo zmieścił się w ramach przepisów. Ato Boldon, John Capel i Obadele Thompson – trójka faworytów – mieli na koncie wyniki poniżej 20 s. Dwaj ostatni swój życiówki ustanowili zresztą tuż przed igrzyskami.
Konstandinos w Sydney biegał najlepiej w karierze. Trzykrotnie pobiegł poniżej dotychczasowego rekordu. W tym w finale, gdy – jak na swoje warunki – osiągnął absolutnie fenomenalny czas 20,09 s. Czas, który wystarczył, by zostać mistrzem olimpijskim. – Od momentu, gdy przyjechałem do tego kraju, wiedziałem, że inni nie mają nic lepszego od tego, co mam ja. Szczególnie, że było pięciu czarnych biegaczy, a ja byłem jedynym białym – mówił potem. Dlaczego kolor skóry miałby cokolwiek zmieniać – nie wyjaśnił. Ale kontrowersje tą wypowiedzią wywołał naprawdę niezłe.
Fakt faktem jednak, że rywale pobiegli stosunkowo wolno jak na swoje możliwości. Dla przykładu – cztery lata wcześniej trzecie miejsce zajął zawodnik z czasem 19,80 s. Był nim Ato Boldon. Gdyby tylko powtórzył swój wynik z Atlanty, byłby mistrzem olimpijskim, komfortowo wygrywając. Ale tak to już jest w lekkiej atletyce – liczy się dyspozycja dnia. A tu najlepszy był grecki biegacz. Choć może sprzyjało mu też to, jakich rywali dostał. Bo na 200 metrów w Sydney nie biegał m.in. Michael Johnson, wielki mistrz również i tego dystansu, obrońca tytułu. Kto wie, może on nie pozwoliłby Konstandinosowi na zwycięstwo.
Oczywiście, to czyste gdybanie. Ale długo się nim zajmowano po zwycięstwo Kienderisa. Bo Grek po prostu wziął wszystkich z zaskoczenia i to na dystansie sprinterskim, wydawałoby się przeznaczonym już na zawsze zawodnikom z Karaibów czy USA. Tam, gdzie nikt nie spodziewał się zwycięstwa Europejczyka – a co dopiero takiego, który nie miał w swej karierze większych sukcesów – nagle Europejczyk wygrał. Przecież on ledwie rok wcześniej odnotowywał na swym koncie pierwsze większe osiągnięcie – brąz na 400 metrów zdobyty w Pucharze Europy. Na mistrzostwach świata wszedł do ćwierćfinału na 200 metrów, ale wycofał się z niego z powodu kontuzji.
Przed Sydney był co najwyżej dobrym sprinterem na krajowej arenie i niezłym na europejskiej. Na światowej w żaden sposób się nie pokazał. Z czasem 20,25 s, z którym wchodził na igrzyska, teoretycznie mógł liczyć na finał i to wszystko. Zresztą to już byłby spory sukces. Złoto wychodziło poza skalę oczekiwań. A nie tylko zdobył je na igrzyskach, ale i rok później powtórzył to osiągnięcie na mistrzostwach świata (czas 20,04), znów zadziwiając wszystkich.
Na igrzyskach w 2004 roku miał być nadzieją Grecji na dobry wynik, choć radził sobie gorzej niż w poprzednich latach. Aż tu nagle krajowe media obiegło kilka z rzędu wieści o Kienderisie. Pierwsza mówiła, że unika kontroli antydopingowej. Druga dodawała, że to przez wypadek motocyklowy, który miał wraz z Ekateriną Thanou. Trzecia, że wypadek był upozorowany. Czwarta? Że Kienderis i Thanou, srebrna na 100 metrów w Sydney, nie wystartują na igrzyskach.
To wtedy Konstandinos stracił w ojczyźnie status bohatera, na jaki zapracował sobie cztery lata wcześniej. I już go nie odzyskał. Z lekkiej atletyki zrezygnował. Ale medal nadal ma, choć pojawiły się sugestie, że i wtedy mógł mieć na sumieniu branie niedozwolonych środków. Nigdy niczego mu jednak nie udowodniono.
- Reprezentacja Argentyny w koszykówce
Znów USA. Tyle tylko, że 32 lata później. Po porażce w 1972 roku Amerykanie nie wygrali igrzysk jeszcze dwukrotnie – przez bojkot w 1980, gdy nie pojechali do Moskwy, i osiem lat później, kiedy w finale grały Związek Radziecki i Jugosławia. Potem wszystko się zmieniło. W Barcelonie pozwolono na udział w igrzyskach zawodowym koszykarzom z NBA. Powstał pierwszy Dream Team. Pierwszy, bo od tamtego czasu niemal co cztery lata Amerykanie wysyłają na igrzyska skład, który można tak nazywać. Nie inaczej było w 2004 roku.
Carmelo Anthony, Lamar Odom, Carlos Boozer, Dwyane Wade, Tim Duncan, Allen Iverson, LeBron James, Stephon Marbury, Emeka Okafor, Michael Redd, Amar’e Stoudemire, Shawn Marion, Richard Jefferson. Skład pełen gwiazd lub wielkich talentów. Nie było wątpliwości, że USA muszą być faworytem olimpijskiego turnieju. Tyle że wszystko tam nie zagrało. Właściwie pierwsze oznaki było widać już dwa lata wcześniej, na mistrzostwach świata w 2002 roku. Tam Amerykanie zajęli odległe, szóste miejsce, a imponowali inni. Yao Ming, Dirk Nowitzki czy reprezentacje Argentyny (dowodzona przez Manu Ginobilego) i Jugosławii, które zagrały w finale. Było widać, że światowa koszykówka się wzmacnia. A ta w USA… jeśli się nie cofa, to co najmniej stoi w miejscu.
Mimo wszystko w 2004 roku Amerykanie mogli wierzyć w złoto. Mieli przecież niesamowicie dobry skład. Choć potem, gdy próbowano usprawiedliwić porażkę, mówiono, że i tak zabrakło sporo gwiazd. Nie było Shaquille’a O’Nela, nie było Bena Wallace’a, Kobe Bryant nie mógł pojechać, bo akurat zamieszany był w aferę z napastowaniem seksualnym i musiał bronić się w sądzie. Śluby wzięli za to Vince Carter czy Kevin Garnett, a Ray Allen wolał zostać w domu z narzeczoną, która była w ciąży. Jason Kidd leczył kontuzję. Gdyby wszyscy oni pojechali do Aten, sytuacja mogłaby się zupełnie odmienić.
Ale to i tak był wielki zespół. Wielki, ale zaledwie brązowy. I pełen niesnasek.
– To honor być w tym zespole. Powinno się to doceniać przez resztą życia. To jest coś, co będę doceniać nawet bez zdobytego złota. Czuję się jak specjalny koszykarz dzięki temu, że się w nim znalazłem – mówił już po turnieju Iverson. To z jednej strony. A z drugiej Stephon Marbury twierdził, że to było „najgorsze 38 dni jego życia”. Skład Amerykanów, podkreślmy to, był młody. Połowa graczy nie miała nawet 24 lat. LeBron James dopiero czekał na 20. urodziny, tuż po nich był Carmelo Anthony. Wielu w NBA grało od niedawna. Kapitanami w tej sytuacji zostali Duncan i Iverson. Dwaj koszykarze, którzy byli jak ogień i woda.
Potem często mówiono, że to właśnie to sprawiało wiele problemów. Iverson był wszędzie, gotów z każdym pogadać i wypowiedzieć się za zespół. Duncan raczej krył się gdzieś w cieniu. Iverson wystawiał się na ciosy opinii publicznej, nawet jeśli ta opinia nie lubiła zespołu przez to, że był w nim on. Był na to przygotowany, wspierał kolegów. Duncan też, ale po cichu, nie przed mikrofonami. To rodziło wokół kadry pewne napięcia. Często biorące się nie z jej środka, a z zewnątrz.
Inna sprawa – trener. Larry Brown miał 63 lata, był tuż po zdobyciu mistrzostwa z Detroit Pistons. Zdaniem zawodników uwielbiał weteranów. Młodych koszykarzy niezbyt lubił, wolał pracować z takimi, którzy byli już całkowicie ukształtowani. Nie pasował więc do tego zespołu. Do tego miał bardzo dziwne pomysły. Richard Jefferson podawał kiedyś przykład jednego z nich na antenie NBC. – Pamiętam, jak w olimpijskich kwalifikacjach powiedział Jasonowi Kiddowi: „Hej, Jason, wiem, że jesteś świetny w grze z kontry, ale chcę, żebyś zatrzymywał się na linii rzutów osobistych i podawał na skrzydła”. On gadał z jednym z najlepszych rozgrywających w historii. Prawdę powiedziawszy, to prawdopodobnie dlatego dziewięciu gości zdecydowało, że nie chce jechać na te igrzyska.
Stephon Marbury jeszcze przed igrzyskami narzekał w rozmowie z reporterem ESPN, że „trener Brown nie pozwala nam grać”. Brown chciał, żeby grali w konkretny sposób. Tyle że ta ekipa nie pasowała do jego wizji. To trochę jak dziecko, które w wyciętą dziurę na trójkąt próbuje włożyć kwadrat. Nie było opcji, żeby to się udało. Ale Brown i tak próbował. A gdy usłyszał, co powiedział Marbury, wściekły chciał go wyrzucić z zespołu. Ostatecznie jego asystenci wybronili koszykarza.
Efekty pracy Browna? Bardzo mizerne. Już w pierwszym spotkaniu tamtych igrzysk Amerykanie przegrali, przerywając swoją serię zwycięstw, zapoczątkowaną w 1992 roku. Ograło ich… Portoryko. I umówmy się tu: to ekipa, która nigdy w czołówce nie była. Nieważne jakiej. Po prostu nie. A Amerykanie przegrali z nimi aż 19(!) punktami. Potem przyszła też porażka z Litwą, 90:94. Ale USA odbiły się od dna w ćwierćfinale, gdy ograły Hiszpanię. A przynajmniej tak się wydawało.
Bo potem przyszła złota generacja argentyńskiej koszykówki. I w tym miejscu wypadałoby oddać Argentyńczykom co ich. To naprawdę była wspaniała ekipa. Nie miała co prawda takich indywidualności jak Amerykanie, ale zbudowano tam prawdziwy zespół, świetnie grający i prowadzony przez znakomitego Ginobilego, który jeszcze przez wiele lat będzie jedną z gwiazd NBA. Zresztą z ówczesnego argentyńskiego składu niezłe kariery w najlepszej lidze świata zrobiło więcej osób. Co tylko świadczy o jego sile. Zresztą same nazwiska, znane w świecie koszykówki, mówią nam o tym, że była to świetna ekipa: Carlos Delfino, Walter Herrmann, Luis Scola, Pepe Sanchez czy Andres Nocioni. To wszystko koszykarze klasowi, znakomici.
Grali wtedy wspaniały turniej. Imponowali koszykówką opartą na zespołowej grze, wymianie piłki, świetnym otwieraniu przestrzeni i wykorzystywaniu ich, znakomitych rzutach za trzy punkty i skonsolidowanej, twardej obronie. To była gra oparta na myśleniu, gdzie zawodnicy analizowali wszystko piekielnie szybko i potrafili zawsze odszukać partnera. Taka, jaką potem stosowali też Amerykanie. Argentyńczycy po prostu nieco wyprzedzili swoje czasy. I to dało efekt. Najpierw w postaci wyrzucenia USA za burtę, a potem w zawieszeniu na ich szyjach złotych medali.
Amerykanie zdobyli brąz. Ale dla nich był on jak porażka. Nikt nie spodziewał się, że ekipa złożona z gwiazd i wielkich talentów z NBA może przegrać w rywalizacji na igrzyskach. A wtedy stało się to trzykrotnie, z czego ostatnia z porażek zaowocowała końcem marzeń o złocie. Dlatego to szok większy niż to, co wydarzyło się w 1972. Do tego tu Amerykanie – nie ma co do tego wątpliwości – przegrali czysto. Nie było mowy o żadnym oszustwie czy skandalu. Argentyńczycy po prostu byli lepsi.
A USA odkuło się cztery lata później. I kolejne cztery. I kolejne cztery. I pewnie tak samo będzie w Tokio.
- Sztafeta Wielkiej Brytanii 4×100 metrów
W Atenach faworycie w sprinterskiej sztafecie byli jedni – Amerykanie. Indywidualnie na 100 metrów ich zawodnicy zajęli 1., 3. i 4. miejsce. Na 200 m zgarnęli dla siebie całe podium. W składzie sztafety USA znajdowali się tacy biegacze jak Justin Gatlin, Maurice Greene, Coby Miller czy Shawn Crawford. Jedynie Miller nie zdobył na tamtych igrzyskach indywidualnego medalu. Brytyjczycy? Żaden z nich nie zagościł nawet w finale dwóch wspomnianych biegów. Nadzieje na Wyspach pokładano w Darrenie Campbellu, ale ten w półfinale biegu na 200 metrów doznał urazu.
Brytyjczycy chcieli przede wszystkim zdobyć medal. Jakikolwiek. Za sobą mieli dwie olimpiady niepowodzeń. W 1996 i 2000 roku wypuszczali pałeczkę z rąk. W obu przypadkach nie weszli nawet do finału. Po pierwszym z nich wspomniany Campbell był tak zrozpaczony, że dał sobie nawet spokój z lekką atletyką i przerzucił się na piłkę nożną, grając w niższych ligach. Na bieżnię wrócił po roku. Do tego dochodziła złość z powodu tego, co stało się rok przed igrzyskami na mistrzostwach świata. Tam wybiegali srebro, ale zostało im ono odebrane, bo na dopingu przyłapano Dwaina Chambersa.
Do miksu emocji doszła jeszcze jedna rzecz – komentarze legendarnego Michaela Johnsona, który kilkukrotnie sugerował, że Campbell tak naprawdę nie był kontuzjowany. Ba, powiedział mu to prosto w twarz. Darren był przez to nieźle wkurzony i postanowił, że odegra się w sztafecie. Mówił potem, że gdy wchodził w dniu finału na stadion, był przekonany, że wygrają. Prawdopodobnie jako jedyna osoba w okolicy, a może i na świecie. Bo nikt nie stawiał na Brytyjczyków. Nikt.
A jednak. Rację miał Campbell. Do mety dobiegli z czasem 38,07. USA jedną setną sekundy za nimi. Amerykanie spokojnie mogli to wygrać, ale kompletnie pokpili sprawę przy zmianach. Ta pomiędzy Justinem Gatlinem a Cobym Millerem była tak zła, że omal nie skończyła się przekroczeniem strefy zmian. Wyrobili się w ostatniej chwili, ale sporo już wtedy tracili. Gdy Miller oddawał pałeczkę Greene’owi, Amerykanie byli na trzecim miejscu. Ale Greene biegać potrafił. I najpierw wyprowadził USA na drugą lokatę, a potem… zabrakło mu kilku metrów, by wygrać. Bohaterem został za to Mark Lewis-Francis, etatowy gość od sztafety, który indywidualnie raczej wielkich sukcesów nigdy nie odnosił. To on, resztką sił, obronił się przed atakiem rywala. I dał Wielkiej Brytanii pierwsze złoto w sztafecie od 1912 roku.
– Z duchem zespołu, który mieliśmy, wiedzieliśmy, że wrócimy mocniejsi i udowodnimy wszystkim, że mylili się co do nas. To najlepsza rzecz, jaka kiedykolwiek mnie spotkała. Wiedziałem, że wygram, gdy tylko dostałem pałeczkę. Mogę wrócić do domu z moją głową uniesioną wysoko, mimo że w biegu indywidualnym nie poszło mi dobrze. Jestem mistrzem olimpijskim – mówił Francis-Lewis. A jego koledzy opowiadali o spełnieniu marzeń i wierze w to, że mogą to zrobić. Greene, jeden z wielkich przegranych, zresztą gratulował im świetnego biegu. Biegu, w którym los oddał im to, co zabrał na poprzednich dwóch igrzyskach – tam przegrywali przez złe zmiany, w Atenach wygrali dzięki złej zmianie rywali.
A jeszcze tuż przed igrzyskami mało brakowało, by sztafety Wielkiej Brytanii na nich nie było. Przez odebranie im medalu i punktów rankingowych z mistrzostw świata, spadli na 15. miejsce w światowym zestawieniu. Do Aten pojechać miało 16 najlepszych ekip. Do końca nie mogli być pewni, czy aby ktoś jeszcze ich nie wyprzedzi. Ostatecznie udało się, mogli ruszać do Grecji. I dobrze, bo ich zwycięstwo jest jedną z największych sensacji, jakie igrzyska olimpijskie widziały w swej historii.
Amerykanie za to dostali nauczkę – mówili potem, że zmiany trenowali ledwie dwa razy, z czego raz w warunkach takich, jak podczas zawodów, w pełnym składzie. Nie zaskoczył ich więc przesadnie błąd, który się przytrafił, choć, oczywiście, bardzo bolał. Tym bardziej, że złota w sztafecie – głównie za sprawą Jamajki, ale i swoich słabszych występów – nie odzyskali do dziś. W Rio jednak dziwiło już to niewielu. W Atenach była to sensacja na skalę światową.
- Rulon Gardner
Zwycięzca naszego zestawienia i sprawca, naszym zdaniem, największej sensacji w historii igrzysk. Teoretycznie nie był materiałem na mistrza. Od dziecka był otyły, naśmiewały się z niego inne dzieciaki. Trenował zapasy i futbol amerykański. Na igrzyskach, co oczywiste, występował w tym pierwszym sporcie. I zaliczył najlepsze chwile w życiu.
Kiedy zaczął treningi, sport był dla niego swego rodzaju ucieczką. Od szkoły, w której słabo mu szło przez niezdiagnozowaną chorobę. Od rówieśników, którzy z niego kpili. Od pracy na rodzinnej farmie. Zapasy pozwalały mu wykorzystać naturalną siłę, którą miał od zawsze. Przy okazji też były znacznie bezpieczniejsze niż jego… codzienność. Serio. Rulon jako dzieciak wypadł kiedyś z samochodu. Innym razem ktoś trafił mu w twarz strzałą. Przyciągał nieszczęścia. Jedynie w zapasach było inaczej.
W Sydney nikt na niego nie stawiał. Gardner nigdy wcześniej nie brylował nawet na krajowej arenie. Sam awans na igrzyska był dla niego wielkim wydarzeniem. Na tyle dużym, że rodzice postanowili polecieć na drugą stronę świata i go dopingować. Pani Gardner bilet kupiło miasto, pan Gardner musiał sam uzbierać na niego kasę. A nie było lekko, rodzice Rulona nie byli zamożni. Opłaciło się jednak – oboje zobaczyli, jak ich syn dochodzi do finału.
I tu historia miała się skończyć, Gardner miał zgarnąć srebro i, szczęśliwy, wrócić do domu. Nie było innej opcji. Nie mogło się skończyć inaczej. Naprzeciwko niego na macie stał bowiem Aleksandr Karielin. Gość, który zdominował zapasy tak, jak nikt inny przed nim i po nim. Był niepokonany przez trzynaście lat. Przegrał w życiu zaledwie dwie oficjalne walki. Na niemal 900(!) stoczonych. Pierwszą z nich w 1987 roku, na mistrzostwach ZSRR. – To było dla mnie bardzo gorzkie doświadczenie. Dlatego, mimo że wygrywam dużo i przychodzi mi to łatwo, cieszę się każdym zwycięstwem – mówił później.
Tamta porażka była dla niego na tyle bolesna, że myślał nawet o zakończeniu kariery. Nie zrobił tego jednak. I przestał przegrywać. Dla rywali był zbyt silny, wręcz potężny. Każdego potrafił wynieść i przerzucić w akcji, którą nazwano nawet od jego nazwiska – “Karelin lift”. Zwano go „rosyjskim niedźwiedziem”, bo posturą zdecydowanie przypominał właśnie tego zwierzaka. Charakterem wręcz przeciwnie. Był oczytany, lubił muzykę klasyczną, kochał poezję i był najlepszym dowodem na to, że „nie warto oceniać książki po okładce”. Choć na zapaśniczej macie zamieniał się w potwora, z którym w teorii nikt nie powinien być w stanie wygrać.
Mówimy bowiem o człowieku, którego rywale potrafili cieszyć się, że przegrali szybko i nic im się nie stało. O człowieku, który potrafił na igrzyskach przypiąć wszystkich przeciwników i nie oddać im ani jednego punktu. Człowieku, który – przy swojej posturze i sile – był tak wygimnastykowany, że był w stanie robić szpagaty na stojąco. Karielin był (i pozostaje) fenomenem genetycznym, który swoje możliwości przekuł w wielkie sukcesy. Człowiekiem, który wygrywał ze złamanymi żebrami czy używając tylko jednej ręki, bo na drugiej miał ogromnego krwiaka. I, powtórzmy: w teorii nikt nie powinien był w stanie go pokonać również w 2000 roku.
Ale to tylko teoria. A w praktyce bywa z tym różnie.
W finale w Sydney lepszy okazał się Rulon Gardner. Wygrał wówczas 1:0. Jak zdobył swój jedyny punkt? Przez błąd Karielina. Jakiś czas przed igrzyskami zmieniono zasady. Jeśli przez pierwszą część walki nikt nie zdobył punktu, drugą rozpoczynano od rzutu monetą. Potem obaj zapaśnicy stawali naprzeciwko siebie, obejmując się dookoła klatek piersiowych. Ten, który wygrał rzut, mógł objąć rywala jako pierwszy – a to była spora przewaga. Karielin musiał jednak utrzymać chwyt do czasu, gdy przeciwnik się uwolni albo on sam zdobędzie punkt. To właśnie ta zmiana reguł, wcześniej było inaczej. Rosjanin na chwilę (dosłownie, konieczna była weryfikacja po proteście Amerykanów) rozłączył dłonie. Ta chwila wystarczyła. Gdyby wytrzymał kilka sekund dłużej, prawdopodobnie sędziowie przyznaliby mu punkt. A tak otrzymał go jego rywal.
Karielin miał jeszcze kilka minut, ale punktów nie zdobył. Gardner bronił się bardzo dobrze, a do tego był… zbyt gruby. Jakkolwiek by to nie brzmiało, Karielin przez tuszę Amerykanina miał problem, by przerzucić go tak, jak robił to z innymi rywalami. W końcu zrobił coś, czego nie robił przez całą karierę – odpuścił. Aleksandr Wielki – bo i tak go zwano – się poddał. – Przez 13 lat nikt nie miał nawet szansy go pokonać. Gdy walczyliśmy w 1997 podniósł mnie trzy razy i przerzucił nad głową. Za drugim razem moja stopa niemal uderzyła w tył mojej głowy. Kiedy pomyślałem, że mogę wygrać? Jakieś 10 minut temu. Powtarzałem sobie: „Myślę, że mogę. Myślę, że mogę”. Ale dopiero, gdy to się skończyło, dowiedziałem się, że faktycznie mogę. Wciąż uważam, że jest najlepszym zapaśnikiem na świecie. Ale ta noc należała do mnie – mówił Gardner tuż po walce.
Najbardziej zszokowany ze wszystkich był wtedy chyba sam Gardner. On naprawdę, wchodząc na matę, nie wierzył, że może wygrać. Po prostu postanowił dać z siebie wszystko i zobaczyć, co z tego wyjdzie. Wyszło złoto i prawdopodobnie największa sensacja, jaką widziały igrzyska olimpijskie. A Karielin zdecydował się przejść na emeryturę, choć mówił, że porażka nie miała na to wpływu. Po prostu ciało wysyłało mu sygnały, że warto to zrobić.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix