Największe sensacje w historii IO. Gdy faworyci przegrywali, a outsiderzy zdobywali medale (część 1)

Największe sensacje w historii IO. Gdy faworyci przegrywali, a outsiderzy zdobywali medale (część 1)

Zdarzają się na igrzyskach historie, w które trudno byłoby uwierzyć wcześniej. Oto zawodnik, namaszczony przez wszystkich na złotego medalistę, w spektakularny sposób przegrywa, odnosząc klęskę. Albo ktoś, kogo nazwisko do tej pory nie było zupełnie brane pod uwagę, nagle zdobywa złoto, wyprzedzając wszystkich rywali. W całych dziejach igrzysk takich przypadków było sporo. Wybraliśmy dwadzieścia spośród nich. Najbardziej pamiętnych. Najgłośniejszych. Najmniej spodziewanych. Epokowych. Medialnych. Niesamowitych.

Choć pewnie moglibyśmy więcej. W najlepszej dwudziestce nie znalazła się na przykład Mary Lou Retton, pierwsza indywidualna złota medalistka w wieloboju gimnastycznym spoza Wschodniej Europy. Na jej niekorzyść zadziałał fakt, że złoto zdobyła w igrzyskach w 1984 roku, zbojkotowanych przez większość krajów, które w jej sporcie się liczyły. Nie ma też Abebe Bikili, który osiągnął coś absolutnie niezwykłego i zwyciężył w maratonie, nie mając na stopach butów. Albo taki Robert Garrett, też mógłby się tu znaleźć. Na pierwszych w historii igrzyskach wystartował w rzucie dyskiem, choć wcześniej nie miał z tą konkurencją do czynienia. Rzucał słabo, rywale się śmiali. Miny zrzedły im jednak, gdy w ostatniej próbie Amerykanin nagle wszystkich wyprzedził. I nikt już go nie pobił.

Sensacyjnie wygrywała też na przykład Kamila Skolimowska. Zaskoczeniem nie było za to złoto Wayde’a van Niekerka na 400 metrów w Rio, ale już jego czas – jak najbardziej. Ustanowił wtedy życiówkę i pobił rekord świata Michaela Johnsona. Nigdy więcej się do tego wyniku nie zbliżył. A przecież biegł wtedy po nielubianym przez lekkoatletów, zewnętrznym torze. Sensacja goni więc sensację. Jednak uważamy, że te, które wybraliśmy, faktycznie są największymi w historii. Zaczniemy od drugiej dziesiątki, ot, dla rozbudzenia waszej ciekawości. Drugiej (i ostatniej) części spodziewajcie się niebawem.

  1. Kipchoge Keino i Pekki Vasala

Keino w 1968 roku, na igrzyskach w Meksyku, był już znanym biegaczem – ustanawiał między innymi rekordy świata na 3000 i 5000 metrów, był też podwójnym mistrzem Afryki, na 1500 i 5000 m. Na swój wielki moment miał jednak zapracować na najkrótszym z tych dystansów. A tam rządził wówczas inny gość. Zwał się Jim Ryun, był rekordzistą świata (jego wynik przetrwał osiem lat) i, zdaniem magazynu „Track&Field” najlepszym lekkoatletą lat 1967 i 1968 spośród wszystkich zawodników, bez podziału na konkurencje.

Nie dziwi więc, że w biegu na 1500 metrów to jego uznawano za wielkiego faworyta. Keino za to, dla którego były to drugie igrzyska, miał wywalczyć złoto na 5000. Stało się jednak inaczej. Choć zacząć należy od tego, że mało brakowało, by Kenijczyk w ogóle nie wystartował. W trakcie igrzysk mocno bolał go brzuch. Ukłucia przychodziły nagle, poszedł więc do lekarzy, którzy orzekli, że to zapalenie woreczka żółciowego. I doradzili biegaczowi, by ten wycofał się ze startów. Keino ani myślał to zrobić.

Już następnego dnia czekał go bieg na krótszym z dystansów. Tyle tylko, że autobus, którym zmierzał na stadion, utknął w korku. Niewiele myśląc, Kipchoge wysiadł z niego po drodze i zaczął biec w kierunku stadionu. Pokonał tak… mniej więcej półtora kilometra. Zdążył. Dobiegł tuż przed swoim startem. A potem kompletnie zmiótł konkurencję, odsadzając ją na dobre 20 metrów. W tym Jima Ryuna, srebrnego medalistę. Sensacja. Potem Kenijczyk zdobył też srebro na 5000 metrów, finiszując z grymasem wielkiego bólu na twarzy. Po igrzyskach poddał się operacji.

Keino zmienił wtedy obraz biegania. To od tamtej pory zaczęło uchodzić ono za domenę czarnoskórych lekkoatletów z wysoko położonych krajów. Czyli między innymi Kenii. Cztery lata później – na trzecich igrzyskach w historii kraju – Kipchoge miał potwierdzić swą klasę, obronić tytuł i przynieść rodakom wiele radości. Tym bardziej, że Ryun odpadł już w eliminacjach. Wydawało się, że złoto można rozdać przed biegiem.

Tu jednak na scenę wkroczył Pekka Vasala. Finowie zawsze mieli świetnych średnio- i długodystansowców, a on postanowił nawiązać do najlepszych czasów tamtejszego biegania. Vasala obrał prostą taktykę: trzymał się tuż za Kipchoge, który narzucał tempo biegu. Wytrzymał je jako jedyny. I to na tyle dobrze, że na samym finiszu, wyprzedził zmęczonego rywala. I wygrał o pół sekundy.

Powtórzył tym samym to, co Keino zrobił cztery lata wcześniej – wygrał ze zdecydowanie faworyzowanym rywalem. Tyle że jego triumf był jeszcze większą sensacją. Fin do tamtej pory nie miał bowiem na koncie żadnych znaczących osiągnięć. Nawet na mistrzostwach Europy ledwie mieścił się w dziesiątce. Po igrzyskach? Podobnie. Medal z Monachium z 1972 roku pozostaje jedynym w jego kolekcji z największych imprez mistrzowskich.

A sam Vasala jest jednym z tych złotych medalistów, o których pamięta się najmniej. Ale to co osiągnął i jaką sensację sprawił zostanie z nim już na zawsze.

  1. Reprezentacja Japonii w softballu

W 2008 roku softball gościł na igrzyskach olimpijskich po raz ostatni. Obecny był tam od olimpiady w 1996 roku. Przez trzy turnieje zwyciężały w nim wyłącznie Amerykanki, których reprezentacja była zdecydowanie najlepsza na świecie. Przy okazji decyzji o rezygnacji z tej dyscypliny w programie igrzysk mówiło się, że wpływ na to miała między innymi właśnie dominacja USA. Ironicznie więc ostatni turniej zakończył się jej porażką.

Można by tak długo. Że Amerykanki miały serię 22 zwycięstw. Że straciły tylko dwa punkty w ośmiu poprzednich meczach turnieju, a zdobyły 58. Że dwukrotnie – w grupie i półfinale – pokonały Japonki. Raz 7:0, raz 4:1. Do finału reprezentantki Kraju Kwitnącej Wiśni weszły tylko dlatego, że zasady przewidywały baraż, w którym zagrały z Australią. Wygrały, więc jeszcze raz zmierzyły się z USA. Wyszło, że do trzech razy sztuka.

Nikt nie dawał im tak naprawdę szans. Nie przeciwko tej ekipie, nie na igrzyskach. Ale wspaniały mecz zagrała Yukiko Ueno, a jej koleżanki również nie odstawały. Amerykanki miały za to swoje problemy. I nagle okazało się, że tę niepokonaną reprezentację, tego potwora, który miażdżył wszystkich rywali na swej drodze, to jednak da się ograć. Zresztą z tej japońskiej ekipy wyrosła potem złota generacja tamtejszego softballa, która zdobywała też złoto mistrzostw świata w 2012 i 2014 roku.

Najważniejszym momentem był jednak finał igrzysk. To wtedy Japonki uwierzyły, że mogą ze Stanami wygrywać. I to w wyrównanym meczu. Bo to nie tak, że Amerykanki kompletnie tamto spotkanie zawaliły. Nie, one popełniały błędy, ale spokojnie mogły też straty odrobić. Że tak się nie stało, to w dużej mierze zasługa ich rywalek.

Wróćmy na moment do wyrzucenia softballa z igrzysk – tuż po finale tamtych igrzysk zagraniczne media pisały, że jego wynik może skłonić MKOl do przemyślenia tej decyzji. Same zawodniczki też o tym mówiły. Że skoro USA da się jednak pokonać, to może ta dyscyplina nie jest wcale taka nudna. Sami widzicie, jak wielka to była sensacja. – Świat musi wiedzieć, że softball to świetna gra – mówiła jedna z Japonek. Z kolei Jessica Mendoza z USA dodawała: – To interesujące, bo każdy cały czas powtarza, że wygrywamy i nikt nie może się z nami równać. Dziś udowodniono, że inne zespoły mogą wygrać. Softball powinien zostać na igrzyskach. To globalny sport.

Nie został, wypadł z programu. Wrócić miał w Tokio i zrobi to, tyle że z rocznym opóźnieniem. Będzie to zapewne swego rodzaju ukłon w stronę Japonii, gospodarza turnieju. No i ich kadry, która na własnym terenie będzie przecież – po trzynastu latach – bronić mistrzostwa olimpijskiego. Gdyby jej się udało, znów byłaby to sensacja. Bo po porażkach w MŚ w 2012 i 2014 roku, USA wróciły na tron, dwukrotnie ogrywając Japonki w finałach. I nie wygląda na to, żeby chciały abdykować.

  1. Alina Dumitru

Ryoko Tani, Japonka, była jedną z największych gwiazd judo. Choć rodzice, gdy była dzieckiem, niezbyt przychylnie patrzyli na jej treningi, to postawiła na swoim. I już w wieku 15 lat wygrała Fukuokę, jeden z najbardziej prestiżowych turniejów świata, pokonując w nim zresztą Karen Briggs, swoją idolkę. Potem była tam niepokonana przez 13 lat z rzędu. Rok po turnieju zdobyła pierwszy medal mistrzostw świata – jeszcze brązowy.

W kolejnych latach odnosiła coraz większe sukcesy. Na igrzyskach w Barcelonie była srebrna. W 1993 roku po raz pierwszy została mistrzynią świata, a dwa lata później tytuł obroniła. Łącznie złotych medali na tej imprezie zdobyła siedem, na lata dominując w kategorii do 48 kilogramów. Potem przyszły igrzyska w Atlancie, z których znów przywiozła srebrny krążek. O ile po Barcelonie drugim miejscem się jednak cieszyła, o tyle w USA była tym faktem podłamana. Przyszłość jednak wynagrodziła jej to w pełni.

Porażka w olimpijskim finale była bowiem jej ostatnią na kolejnych… 12 lat! Czystej rywalizacji było w tym nieco mniej, bowiem wlicza się w ten okres też jej przerwa macierzyńska. Po tej zresztą od razu zdobyła złoto mistrzostw świata w 2007 roku i na powrót wspięła się na szczyty wszelkich rankingów. Na igrzyska w Pekinie jechała jako zdecydowana faworytka. Już wcześniej, zdobywając dwa złota, zrobiła coś historycznego – została pierwszą w historii judo podwójną zwyciężczynią igrzysk. Teraz na celowniku miała olimpijski hat-trick.

Tyle że to właśnie w Pekinie jej seria się skończyła. Stało się to w półfinale, gdy na drodze Japonki stanęła Alina Dumitru z Rumunii. Dumitru wygrała mądrym prowadzeniem pojedynku – kontrolowała go, nie dając się zaskoczyć rywalce, która w końcu straciła punkty za pasywność. I w ten właśnie sposób Japonka przegrała. Tani wywalczyła potem brąz, którym, jak twierdziła, bardzo się cieszyła. Ale dla wszystkich fanów dyscypliny jej porażka była szokiem.

Dumitru? W finale pokonała Yanet Bermoy z Kuby i została mistrzynią olimpijską. – Właśnie spełniłam swoje marzenie. Półfinał? Moja przeciwniczka jest jedną z najlepszych judoczek na świecie. Marzyłam o tym, że kiedyś ją pokonam – mówiła. I wreszcie jej się udało, na największej możliwej scenie. To ona przerwała passę dwunastu lat bez porażki w wykonaniu Tani. Czemu jest więc w tym zestawieniu tak nisko? Cóż… poniekąd sama jest sobie winna. Bo już przed tymi igrzyskami była w światowej czołówce i zdawała się jedną z faworytek do medalu. Na MŚ w 2005 i 2007 roku zdobywała brązowe medale. W Europie w latach 2004-2008 nieprzerwanie okazywała się najlepsza. Po prostu można było spodziewać się, że powalczy o najwyższe cele.

Choć to, że wywalczyła ten najwyższy z najwyższych, po drodze pokonując właśnie Tani, wciąż pozostaje zaskoczeniem.

  1. Mariel Zagunis

Talent miała ogromny, to nie ulegało wątpliwości. Na igrzyskach w Atenach była jeszcze nastolatką, choć już wtedy zajmowała miejsce w światowej czołówce. Tyle tylko, że do Grecji… w ogóle nie miała jechać. Ale, szczęśliwie, znalazło się dla niej miejsce. A ona skorzystała i sprawiła sensację, przy okazji osiągając coś absolutnie historycznego.

Była i nadal jest szablistką. Zaczęła co prawda od floretu, ale potem przerzuciła się na drugą z trzech szermierczych broni. Długo też dzieliła czas między piłkę nożną a szermierkę. Tyle że w piłkę grała średnio, więc gdy została mistrzynią świata szablistek po raz pierwszy, po prostu ją rzuciła. Bez większego żalu. Tym bardziej, że – jak mówiła – szermierka odzwierciedlała jej osobowość, temperament. O szabli z kolei opowiadała, że lepiej byłoby o nią zagadywać członków Sex Pistols niż historyków sportu. – By nią walczyć, trzeba być bardzo agresywnym, nieco szalonym – dodawała.

Trzeba, bo znacznie bardziej niż w przypadku dwóch pozostałych broni, liczy się tu umiejętność atakowania. A tę Zagunis potrafiła wykorzystywać wprost idealnie. Wszyscy podkreślali też, że od zawsze była znakomita technicznie, miała do szermierki naturalne wręcz predyspozycje. A do tego była perfekcjonistką, co tylko jej sprzyjało. Nie sprzyjała za to sytuacja szabli. Gdy Mariel zaczynała przygodę z tą bronią, na igrzyskach nie przewidziano rywalizacji pań w tej konkurencji. Zmieniło się to jednak w 2004 roku, gdy Mariel miała 19 lat.

Plan był więc taki, że Zagunis pojedzie do Aten i powalczy. Może o medal, może nie – nieważne, wciąż była młoda, to miało być dla niej przede wszystkim wielkie przetarcie, zapoznanie się z atmosferą. Jak i zresztą dla wielu innych Amerykanek. Szermierka nie była w tym kraju bowiem zbyt popularna – dość powiedzieć, że w całej historii igrzysk, zdobyli w niej tylko jedno złoto. W walce na kije, konkurencji, która pojawiła się wyłącznie na igrzyskach w 1904 roku. A i to naciągana teoria – w bazie MKOl Albertson Van Zo Post, ówczesny mistrz olimpijski, figuruje jako Kubańczyk. Choć akurat szablistki mieli jedne z najlepszych na świecie.

Więc był plan. Tyle że w marcu 2004 roku okazało się, że nie wypali. Na Grand Prix we Włoszech Zagunis musiała wygrać w półfinale z Sadą Jacobson, koleżanką z kadry, by wyprzedzić w rankingu drugą Jacobson, Emily, i dostać się na igrzyska. Przegrała 14:15. – To było straszne. Wierzyłam całym sercem i duszą, że jest mi przeznaczone, by tam pojechać. Nie myślałam, że po prostu spróbuję i zobaczę, co się stanie. Wzięłam sobie rok wolnego od college’u, poświęciłam temu życia. Byłam zdewastowana – mówiła.

Pozostały boczne drzwi i nadzieja, że któreś z państw odda swoje miejsce na igrzyskach. Wtedy na to miejsce wskoczyłaby albo najwyżej klasyfikowana zawodniczka z danego kontynentu, albo najwyżej klasyfikowana zawodniczka ze światowego rankingu spośród tych, które na igrzyska jeszcze nie weszły. Czyli właśnie Zagunis. Walczyła więc dalej, jeździła na zawody. Ba, zrobiono nawet dwa zdjęcia reprezentacji – jedno z nią, jedno bez. Okazało się, że wykorzystać trzeba będzie pierwsze z nich. Ze swojego miejsca zrezygnowała Nigeria, a Afryka nie miała żadnej notowanej w rankingu zawodniczki. Mariel jechała na igrzyska.

A tam już rządziła. Walczyła agresywnie, napierała na rywalki, zmuszała je do ciągłej obrony. Często jako pierwsza traciła punkt czy dwa, żeby potem zdobyć pięć-sześć z rzędu i wyjść na spokojne prowadzenie. Doszła więc do finału. A w nim pokonała 15:9 Chinkę Tan Xue, osiągając historyczny sukces dla USA. Sukces zaskakujący – głównie dlatego, że na igrzyskach po prostu miało jej nie być. Gdy się cieszyła, podbiegły do niej koleżanki z ekipy. Wyczyn był to odważny, bo Zagunis machała dookoła szablą. Ale udało im się ją opanować i w końcu razem się cieszyły.

Swoją drogą cztery lata później, w Pekinie, znów nie była faworytką. Bo miała słabszy okres, zmieniły się też zasady, do których nie mogła się do nich dopasować. Sporo było problemów. Treningi często opuszczała we łzach. Aż w końcu poważną rozmowę odbył z nią jej ojciec, były wioślarz. I podziałało. Na igrzyskach znów była najlepsza, obroniła swoje złoto. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że gdy w 2012 roku przewodziła światowym listom i wszyscy zgodnie uznawali ją za faworytkę do złota, nie przywiozła z igrzysk żadnego medalu.

Dodajmy jeszcze jedno, bo lubujemy się w wyszukiwaniu polskich wątków – jej trenerem niemal od samego początku jest Ed Korfanty, emigrant z Polski, który wyjechał w 1990 roku. Zaczepił się w Portland, najpierw był tam asystentem trenera, potem już pierwszym szkoleniowcem. Rozwinął tamtejszy klub tak, że liczba członków zwiększyła się z sześciu do ponad stu. Medale z największych imprez przywozili też w jego barwach Becca Ward czy Seth Kelsey. A Zagunis zawsze powtarzała, że jej sukcesy, to właśnie jego zasługa.

  1. Anthony Nesty

Uwaga, pytanie. Na odpowiedź macie minutę. Ilu sportowców z Surinamu jesteście w stanie wymienić? Nie googlujcie, spróbujcie przypomnieć sobie choć jednego. Jest problem, co? Nic dziwnego. Surinam to naprawdę niewielkie państewko – najmniejsze w Ameryce Południowej – z populacją wynoszącą około 600 tysięcy osób. Sukcesów sportowych zwykle po prostu nie odnosi. Ma jednak jednego medalistę igrzysk, zresztą podwójnego – jest nim właśnie Anthony Nesty.

Urodził się na Trynidadzie, ale już siedem miesięcy później jego rodzina sprowadziła się do Surinamu. Pływać zaczął, gdy miał pięć lat. Zachęcał go do tego ojciec, który był trenerem. Młody Anthony rywalizował w lokalnych zawodach i imprezach rozrzuconych po karaibskich wyspach – podobno niektóre organizowano po prostu w rzekach (w Surinamie mieli jeden 50-metrowy basen). Kraj reprezentowała zresztą też jego siostra, Pauline. Oboje pojechali choćby na igrzyska panamerykańskie w 1983 roku, a rok później Anthony debiutował w innych igrzyskach – olimpijskich. Zajął w nich wówczas 21. miejsce.

Wkrótce przeniósł się do USA na stałe i to tam zaczął trenować. Mówił później dziennikarzom, że w Stanach ma prawdopodobnie więcej fanów niż w Surinamie. Do czasu jednak. Jego wyniki coraz bardziej się bowiem polepszały i w rywalizacji międzyszkolnej pobijał rekordy. A uczęszczał do Bolles Prep School, jednej z najlepszych na świecie, gdy mowa o pływaniu. W 1987 roku wygrał też igrzyska panamerykańskie na 100 metrów motylem, swoim koronnym dystansie. Taki wynik musiał zagwarantować mu wyjazd na olimpiadę do Seulu, zresztą konkurencji w kraju – powiedzmy sobie szczerze – nie miał zbyt dużej.

Pojechał więc do Korei i tam… zachwycił świat. Historyczny sukces osiągnął już samym wejściem do finału – został wtedy pierwszym obywatelem Surinamu, który to zrobił. Choć w rywalizacji o medale raczej nikt na niego nie stawiał, to przez cały finałowy wyścig na 100 metrów motylem trzymał się na miejscu gwarantującym medal. Ale tuż za zwycięzcą. Aż przyszły ostatnie metry. Matt Biondi, wielki faworyt, prowadził, ale źle wymierzył ruchy. Do końca basenu dopłynął między machnięciami, co go spowolniło. Nesty z kolei wszystko miał wyliczone idealnie. I wygrał, o jedną setną sekundy, pobijając przy okazji olimpijski rekord.

Jestem dumny. Fani? W Surinamie ludzie mnie szanują, ale nie było mnie tam od roku. Sporo mamy tam zamachów stanów i politycznych wydarzeń. Tata powiedział mi, że jeśli zostanę tam dłużej, to nic nie wyjdzie z mojej kariery – mówił tuż po zwycięstwie. Jego złoto było absolutnie historyczne. Był drugą czarnoskórą osobą – dwanaście lat wcześniej na podium stała Enith Brigitha z Holandii – z olimpijskim medalem z pływalni. To on został jednak pierwszym czarnoskórym mistrzem olimpijskim w pływaniu. Wielu osobom zagwarantował wtedy niezapomniane emocje. Innym – szok.

Gdy wrócił do Surinamu, w stolicy witało go ponad 20 tysięcy ludzi. Jego twarz umieszczono na znaczkach, monetach i banknotach. Nazwano nim też narodowy stadion oraz samolot. Ten ostatni marnie skończył – jeden z jego lotów zakończył się rozbiciem maszyny. A sam Nesty? Ponownie ruszył na Florydę, otrzymał stypendium i zaczął studia na uniwersytecie, odnosząc wiele sukcesów w barwach Florida Gators (część jego wyników pobił dopiero po latach Ryan Lochte). Cztery lata po sukcesie w Seulu osiągnął drugi – zdobył brąz na igrzyskach w Barcelonie. Potem został (i jest do dziś) znakomitym trenerem.

  1. Emil Zatopek

W momencie, o którym chcemy tu opowiedzieć, miał już na koncie kilkanaście rekordów świata i cztery medale olimpijskie – trzy złote oraz jeden srebrny, o których więcej przeczytacie w tym miejscu. W biegach długodystansowych był w tamtym okresie najlepszy na świecie. Nikt nie mógł się z nim równać. Zwano go „Czeską lokomotywą” i jak lokomotywa wyprzedzał kolejnych rywali, odnosząc swoje sukcesy. Gdzie tu więc sensacja? Gdzie zaskoczenie? Gdzie niespodzianka? I skąd właściwie Zatopek w tym rankingu?

Odpowiedzmy na wszystkie te pytanie.

Jest rok 1952. Emil Zatopek właśnie został podwójnym mistrzem olimpijskim. W nogach ma 20 kilometrów przebiegniętych na najważniejszych zawodach – bieg eliminacyjny i finał na 5000 oraz finał na 10000 metrów. Już wcześniej przebąkiwał co nieco o tym, że może skusiłby się też na start w maratonie. Ot, dla spróbowania własnych sił i przekonania się, na co właściwie go stać. Z naciskiem na to ostatnie – Czech bowiem nigdy wcześniej w tym biegu nie startował.

Jeśli niewiele wiecie o najdłuższym z olimpijskich dystansów, podpowiemy jedno: w teorii trzeba się przygotowywać konkretnie do niego, by poradzić sobie z tym wyzwaniem i o cokolwiek powalczyć. Start z marszu, bez znajomości jego specyfiki, to wręcz misja samobójcza. I pewnie znaleźli się ludzie, którzy to Zatopkowi mówili. Tyle że on nikogo nie słuchał, a po prostu wierzył w swoje możliwości. Miał też pomysł – postanowił trzymać się na trasie Jima Petersa, rekordzisty świata i faworyta biegu, który na maraton przerzucił się po tym, jak cztery lata wcześniej na 10000 metrów pokonał go… Zatopek.

Przenieśmy się na trasę maratonu. Po mniej więcej godzinie biegu do Petersa podbiegł Zatopek. I zadał jedno, jak się okazało: kluczowe, pytanie: „Czy biegniemy dobrym tempem?”. Brytyjczyk, chcąc nieco podpalić rywala, odpowiedział, że nie, biegną zdecydowanie zbyt wolno. Choć tempo już wtedy było naprawdę fantastyczne. Zatopek tylko upewnił się, pytając po raz drugi. Gdy znów usłyszał, że powinni biec szybciej, wyrwał do przodu. Peters liczył na to, że nie wytrzyma takiego rytmu. Przeliczył się jednak podwójnie – nie dość, że Czech wytrzymał trudy biegu bez trudu, to z trasy musiał zejść… sam Brytyjczyk.

Zatopek na metę wbiegł samotnie. Przewagę już wcześniej miał na tyle dużą, że po drodze żartował z fotoreporterami i kibicami. Na stadionie kilkadziesiąt tysięcy ludzi skandowało jego imię. Na rękach nosiła go jamajska sztafeta. Gdy Reinaldo Gorno, srebrny medalista, dobiegł na stadion, Emil rozdawał autografy. W późniejszych wywiadach Czechowi wymsknęło się stwierdzenie, że „maraton jest nudny, ale jeśli chce się zmienić swoje życie, to trzeba go przebiec”.

Wie, co mówi. Sam na trasie maratonu dokonał wręcz niemożliwego. Jego wyczynu nikt później już nie powtórzył. Zatopek jest jedynym gościem w historii, który zdobył trzy medale najdłuższych dystansów na jednych igrzyskach. Wszystkie były złote. Wbrew zdrowemu rozsądkowi i jakiejkolwiek logice, towarzyszącej przygotowaniom czy startom długodystansowców. A co za tym idzie – całkowicie sensacyjnie.

  1. Thiago Braz

Miał 22 lata, gdy wystartował na igrzyskach w Rio. We własnej ojczyźnie, przed swoją publicznością. Tej co prawda nie było zbyt wiele, bo stadion zapełnił się może w dwudziestu procentach, ale była za to – jak to w Brazylii – bardzo głośna. Biła brawo, krzyczała, gwizdała na rywali Braza. Zwłaszcza to ostatnie. Renaud Lavillenie, wielki faworyt skoku o tyczce i obrońca tytułu, jeszcze w trakcie zawodów pokazał fanom kciuk skierowany w dół, a po konkursie wyrażał się o nich bardzo niepochlebnie.

W 1936 roku publika była przeciwko Jesse’emu Owensowi [dodajmy, że to nieprawda, niemiecka publika oszalała na punkcie Owensa, który zyskał w III Rzeszy mnóstwo fanów – przyp. red.]. Od tamtej pory tego nie widzieliśmy. Musimy się z tym pogodzić. Nie było tu szacunku, nie było fair play. To igrzyska olimpijskie. Jeśli tu nie ma szacunku, to gdzie możemy go otrzymać? Jest mi bardzo, bardzo smutno i czuję się rozczarowany postawą publiki. Lepiej zostać w domu przed telewizorem, niż przyjść na trybuny, by gwizdać – mówił.

Miał prawo czuć się rozczarowany. Publika go pokonała. Choć, jako doświadczony zawodnik i wielki mistrz, w teorii powinien był sobie z nią poradzić. Nie zrobił tego jednak. A Thiago Braz, miejscowy, czuł się wręcz uskrzydlony. Dosłownie. Swój rekord życiowy poprawił o ponad 10 centymetrów. Skoczył 6,03 m. Do dziś jest to jego jedyny skok powyżej magicznej granicy sześciu metrów. Do dziś medal tamtych igrzysk pozostaje jedynym w jego kolekcji z imprezy światowej.

Choć niektórzy twierdzili, że wówczas nie był aż tak sensacyjny. I bardziej zdumiewało to, że Lavillenie przegrał, niż fakt, że wygrał Braz. Ten drugi bowiem skakał wspaniale jako junior, cztery lata przed igrzyskami był nawet mistrzem świata z Barcelony w tej kategorii wiekowej. W końcu musiał – tak sądzono – przenieść te wyniki na rywalizację seniorską. Aczkolwiek mało kto spodziewał się, że zrobi to w takim stylu, w takim miejscu i na takiej imprezie.

Tym bardziej, że Brazylijczycy wielkich tradycji w lekkiej atletyce nie mieli i nie mają. Braz został ich piątym mistrzem olimpijskim w tej dyscyplinie. Po czwartym czekali na kolejnego 32 lata. Od razu posypały się opowieści o jego życiu. Choćby ta, że porzuciła go matka, a wychowywali dziadkowie, powtarzana chyba najczęściej. Tak naprawdę jednak jego triumf nie potrzebował żadnych „ozdobników”. Wystarczą same okoliczności.

Bo Lavillenie długo skakał jak faworyt. Do 5,98 m pokonywał każdą wysokość bez trudu. Braz miał na koncie jedno potknięcie. Ale w końcu Francuz się zaciął. Zupełnie niespodziewanie. Życiówkę już wtedy miał przecież – choć z hali – na poziomie 6,16 m. Przeskoczyć miał wysokość o 13 centymetrów niższą. Spodziewano się, że to zrobi. Teoretycznie powinien był to zrobić. Ale mu się nie udało. Strącił dwa razy, przeniósł ostatni skok wyżej. Tam też nie dał rady. Jedynym zawodnikiem, który tamtego dnia osiągnął ponad 6 metrów był Thiago Braz.

Niesamowite. To mój pierwszy skok powyżej tej granicy. Moje miasto chciało, żebym wygrał. Tłum dopingował mnie za bardzo (sic!). Musiałem skupić się na technice, zapomnieć o ludziach. […] To było surrealistyczne uczucie. Nie mogę tego wyjaśnić! Nigdy nie spodziewałem się, że ustanowię rekord olimpijski. Wciąż w to nie wierzę – mówił. Jego sukces zdecydowanie jest jedną z największych sensacji w historii skoku o tyczce. Choć nie największą. Na tą w tym zestawieniu przyjdzie jeszcze czas.

  1. Monica Puig

Złoto Braza nie było jedyną sensacją z tamtych igrzysk. Inną sprawiła jego rówieśniczka, Monica Puig. Tyle że jej mistrzostwo olimpijskie było wydarzeniem jeszcze większym (choć Brazylijczycy pewnie by polemizowali). Z kilku powodów. Raz, że to pierwsze złoto w historii Portoryko. Dwa, że pierwsze dla tego kraju, które zdobyła kobieta. A trzy, że Puig w żadnym razie faworytką do triumfu nie była. W turnieju tenisowym kobiet nie była nawet rozstawiona. Przed igrzyskami zajmowała 34. miejsce na świecie.

Ale już na samej olimpiadzie grała wspaniale i demonstrowała swój talent, na czele z potężnym backhandem, którym regularnie karciła rywalki. Przez pierwsze cztery rundy przeszła jak burza. We wszystkich tych spotkaniach łącznie oddała tylko 14 gemów. Już w trzecim meczu musiała mierzyć się z rozstawioną z „3” Garbine Muguruzą, świeżo upieczoną mistrzynią Roland Garros, która rok później zwycięży też w Wimbledonie. Ograła ją 6:1 6:1. Rywalkę z najlepszej piątki rankingu pokonała wtedy po raz pierwszy od trzech lat!

Potem przyszła kolej na Laurę Siegemund. Znów było 6:1 6:1. Puig znalazła się już w półfinale, a tam mierzyła się z Petrą Kvitovą. Leworęczna Czeszka, dwukrotna mistrzyni Wimbledonu, to zawsze trudna przeciwniczka. I Puig się o tym przekonała. To właśnie z nią straciła pierwszego seta w tamtym turnieju. Ale wygrała 6:4 1:6 6:3. – Awans do finału oznaczał niesamowicie wiele, bo poprzedni rok bardzo mnie zniechęcał. W pewnym momencie przegrałam dwanaście z rzędu meczów w pierwszych rundach turniejów. Zastanawiałam się, czy w ogóle przynależę do tego poziomu. Miałam szczęście, że rodzina i zespół nie pozwoliły mi zgubić nadziei – pisała po igrzyskach na łamach Player’s Tribune.

Bo faktycznie, w 2015 grała bardzo słabo. Na tyle, że do Rio dostała się rzutem na taśmę, osiągając wymagany ranking tuż przed zamknięciem list. – Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy zatrudniłam nowego trenera, Juana Todero. Skupiliśmy się na moim psychicznym podejściu, tak, żebym umiała się znajdować w pozytywnym miejscu, gdy gram. W Brazylii do każdego meczu podchodziłam pewna tego, że mogę wygrać. I to działało. W dzień finału starałam się być zrelaksowana tak bardzo, jak to tylko możliwe. Mówiłam sobie, by cieszyć się tą chwilą.

I się cieszyła. A po meczu – jeszcze bardziej. Bo wygrała. Pokonała Angelique Kerber, osiągając największy sukces w karierze. Niemka z polskimi korzeniami mówiła potem wprost – „ja tego meczu nie przegrałam, to ona go wygrała, była lepsza”. A co mówiła Puig? – Brak mi słów. Tak bardzo tego chciałam. W najśmielszych snach nie wyobrażałam sobie, że zdobędę to złoto. Moje życie się teraz zmieni, wiem to. Ale to niesamowite. Jestem dumna, że stałam się częścią historii.

Dodawała też, że sam wyjazd na igrzyska był dla niej wielkim wydarzeniem. A co dopiero zdobycie złotego medalu. I że następnej nocy budziła się co pół godziny, regularnie sprawdzając, czy aby ten medal to jej się przypadkiem nie przyśnił. Bo bywało już tak, że śniła o zwycięstwie w Wimbledonie po czym budziła się i bolało ją to, że to wydarzyło się tylko w jej głowie. Do tamtych igrzysk o takich sukcesach mogła jednak wyłącznie śnić. Podobnie jak całe Portoryko. W Rio się to zmieniło.

Jej kraj powitał ją żywiołowo. Tysiące ludzi przybyło na ulice, zorganizowana była cała parada, a Monica jechała busem z odkrytym dachem. Zadziwiające, bo tenis nie jest zbyt popularnym sportem w ojczyźnie Puig, a do tego wszystko to ogarnięto naprędce. Bo, powtórzmy, nikt nie oczekiwał, że Monica wygra medal. Bardziej prawdopodobne było nawet to, że odpadnie już w pierwszej rundzie. Jej triumf zresztą jest tym bardziej imponujący, że to nie kwestia jednego skoku czy pchnięcia, a regularnej, bardzo dobrej gry, która pozwoliła jej pokonać kilka zawodniczek ze światowej czołówki.

Czołówki, do której nigdy tak naprawdę nie weszła. Jej forma w kolejnych latach falowała, nękały ją też kontuzje. Na tyle, że ucieszyła się z przesunięcia igrzysk, bo ma czas, by doprowadzić się do zdrowia. Dziś 26-letnia Puig wciąż mówi, że regularnie przeżywa i przypomina sobie tamten triumf. Ale chciałaby dołożyć do niego kolejne. Kto wie, może uda się w Tokio.

  1. Władysław Komar

Król życia, playboy, podrywacz, imprezowicz. Wiele jest słów, którymi można opisać pozasportowe wyczyny Władysława Komara. Sam przyznawał, że to właśnie przez imprezowanie przegrał sobie igrzyska w Tokio. A wtedy wieszczono mu, że może odnieść sukces. Zupełnie inaczej było za to osiem lat później, w Monachium. Na karku miał już 32 wiosny. Wielkich sukcesów w CV raczej brak, jedynie dwa brązowe medale mistrzostw Europy. Jasne, zawsze był w szerokiej czołówce. Ale to tyle. Raczej nie było na co liczyć.

Tym bardziej, że kulę najdalej pchali niezmiennie Amerykanie. Od pierwszych powojennych igrzysk – w 1948 roku – tylko oni wygrywali tę konkurencję wśród mężczyzn. Ba, zdobyli w tym czasie 15 na 18 możliwych medali. To była absolutna dominacja. Mniej więcej taka jak Usaina Bolta w sprintach czy Kenijczyków oraz Etiopczyków na długich dystansach. Na reprezentantów USA po prostu nie było mocnych.

Komar podszedł więc do sprawy inaczej. Postanowił zagrać psychologicznie, nieco zdeprymować przeciwników. Rozgrywkę z rywalami toczył na kilku różnych poziomach, a w rękawie miał poukrywane asy, którymi regularnie ich straszył. Weźmy pierwszego z nich – treningowego. Komar miał wszystkie swoje kule pomalowane tak samo. Niczym się nie różniły… poza tym, że jedna była lżejsza. Pchał nią właśnie na treningach. I gdy rywale osiągali jakieś 20 metrów, jego pchnięcia lądowały zdecydowanie dalej, nawet za rekordem świata. Wiadomo, jak jest – taka forma rywala budzi niepokój. Podobno Amerykanie nawet sprawdzali, czy z tymi kulami Komara, to wszystko w porządku, a ten im na to pozwalał. Nie dopuszczał ich jedynie do tej jednej, która faktycznie różniła się od reszty.

As drugi? Proszę bardzo. Kwalifikacje do konkursu. Wystarczyło pchnąć 19 metrów, by się dostać. Wielu zawodników nawet się nie rozgrzało, żeby to zrobić, a i tak bez problemu weszli do finału. Komar stwierdził, że warto by i przy tej okazji nieco ich nastraszyć. Zgłosił więc dolegliwości żołądkowe, udał się z jednym z arbitrów do toalety, a tam – gdy już zamknął się w kabinie – zrobił niemal bezdźwięczną rozgrzewkę. Na stadion wrócił z grymasem bólu, by jeszcze bardziej podkreślić, że coś jest nie tak. Rywale to widzieli. Widzieli też, jak pchnął 20,60, wygrywając kwalifikacje.

Faworytem i tak nie był. Zbyt wielu miał przeciwników z najwyższej możliwej półki. Amerykanie mieli u siebie tak zaciekłą rywalizację, że w Stanach został ostatecznie Randy Matson, rekordzista świata. W krajowych kwalifikacjach zajął bowiem dopiero czwarte miejsce. A wchodziło trzech. I to ta trójka – George Woods, Al Feuerbach oraz Brian Oldfield miała decydować między sobą o wynikach konkursu. Z nimi walczyć mieli dwaj reprezentanci NRD – Hartmut Briesenick i Hans Peter Gies. Reszty raczej nie wymieniano.

– Osiem lat wcześniej, w Tokio zapłaciłem podatek od głupoty! Byłem zbyt zadufany w sobie, w swoje wyniki, a na olimpiadzie trzeba umieć grać i wygrać. Tak skumulować energię, aby w odpowiednim momencie nacisnąć guzik. Wtedy wygrywa się wojnę. Niestety, wtedy byłem słaby psychicznie i wystrzelałem się przed całą rozgrzewką – wspominał wiele lat później Komar.

W Monachium nie popełnił już żadnego błędu. Trener Janusz Koszewski ostrzegł go nawet, by na rozgrzewce nie przesadzał. Bo Amerykanie lubili się popisywać, pchając nieregulaminowo, przekraczając koło, ale daleko. On miał tego nie robić, a skumulować siły na konkurs.

I skumulował. W pierwszej kolejce pchnął 21,18 m. To było wszystko, co mógł z siebie dać. Potem czekał. Cały konkurs. Dwie godziny. Wieczność. Raz było blisko porażki. Woods pchnął tak, że kula… trafiła w znacznik, ustawiony w miejscu, gdzie lądowało pchnięcie Komara. Ale sędziowie zmierzyli Amerykaninowi o centymetr mniej. Poza nim nikt do rezultatu Polaka się nie zbliżył. Władysław Komar był mistrzem olimpijskim. Absolutnie sensacyjnym, na którego nikt przed konkursem nie stawiał. Jeśli już o nim mówiono, to jak o sportowym emerycie.

A przy tym wszystkim został mistrzem, który przerwał dominację Amerykanów. I w nagrodę otrzymał… śniadanie. Następnego ranka do jego pokoju wszedł Włodzimierz Reczek, przewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej właśnie z posiłkiem, który postawił mu na łóżku. Komar był kompletnie zbity z tropu. Reczek to zauważył i spytał: – Cóż to, zapomniał pan o naszej umowie? Przyrzekłem przecież, że jeśli będzie złoty medal, to ja pana zaniosę na śniadanie. Ponieważ i tak bym pana nie udźwignął, więc chociaż w części chciałem się zrehabilitować. Muszę przyznać, że w pański medal zupełnie nie wierzyłem.

Jak widać – Komar nie tylko nie był traktowany przez ekspertów jako kandydat do medalu. Nawet rodacy mieli problem, by w taką możliwość uwierzyć.

  1. Billy Mills

Gdy biegł po medal, w 1964 roku, dla wielu zjawił się zupełnie znikąd. Dlatego zanim opiszemy jego sensacyjny sukces, warto przyjrzeć się biografii Billy’ego. Urodził się w indiańskiej rodzinie, wśród Siuksów. Atmosfera wokół była raczej przygnębiająca. Rezerwat, w nim alkoholizm i depresja. Jego rodzice się rozwiedli, matka poślubiła wujka. Zmarła jednak, gdy Billy miał dziewięć lat. Ojciec udzielił mu wtedy lekcji, którą Mills zapamiętał do końca życia.

Mówił: „w końcu wyleczysz złamane skrzydła i pewnego dnia polecisz jak orzeł”. Narysował na ziemi kółko, kazał mi do niego wejść i zostawić za sobą wszelkie złe emocje – wspominał Billy. Udało mu się. Ale ojciec wkrótce zmarł. Mills miał wtedy 12 lat. Przez kolejne trzy wychowywało go starsze rodzeństwo. Wtedy poszedł do szkoły z internatem. Nie miał lekko. Jako dzieciak z indiańskimi korzeniami często był wyszydzany przez kolegów.

Raz miał dość. Grupa biegaczy przełajowych ustawiała się w czasie zawodów do wspólnego zdjęcia. Brał w nich udział, więc stanął z nimi. Poproszono go o to, by usunął się z kadru. To znaczy on wspominał, że „poproszono”, można domniemywać, że prośby było w tym niewiele. Usunął się. Po czym poszedł na jedno z wyższych pięter okolicznego budynku, przystawił krzesło do otwartego okna i chciał skoczyć. Powstrzymało go coś, co nazwał „energią, która mówiła mi, żebym tego nie robił”. Dostrzegł w tym głos obojga zmarłych rodziców. I zszedł z krzesła.

Miał swój cel. Od początku. Od kiedy tylko ojciec mówił mu o skrzydłach. Chciał być mistrzem olimpijskim. W szkole średniej, a potem na uniwersytecie jego talent było widać coraz wyraźniej. Trzykrotnie zostawał uniwersyteckim mistrzem USA w biegach przełajowych. Po opuszczeniu uczelni wstąpił do Marines. Tam dalej mógł trenować. I już jako żołnierz dostał się na tokijskie igrzyska, finiszując w wewnątrzkrajowych kwalifikacjach na drugim miejscu.

Był więc pierwszy sukces – wyjazd do Tokio. Ale by tam powalczyć o medal musiał się zdecydowanie poprawić. O dobrze ponad minutę. Teoretycznie w biegu na 10000 metrów to nie tak dużo. W praktyce – gdy ma się na to tylko kilka miesięcy – cholernie wiele. Do rywalizacji w Japonii przystępował z życiówką powyżej 29 minut. Najlepsi biegali o minutę szybciej. W eliminacyjnym biegu właśnie o tyle wyprzedził go wielki faworyt – Ron Clarke z Australii. To on miał rywalizować z próbującymi go dopaść rywalami. Wśród nich wymieniano Mamo Wolde z Etiopii, Japończyka Kokichiego Tsuburayę, Piotr Bołotnikowa z ZSRR, Murraya Halberta z Nowej Zelandii czy Mohammeda Gammoudiego, reprezentującego Tunezję (który jednak też rekord życiowy miał powyżej 29 minut). Każdy z nich miał już na koncie jakieś sukcesy, medale czy rekordy. Millsa nikt nie widział w okolicach podium.

Nikt poza nim.

Mówi się, że gdy jechał na stadion, jeden z kolegów z kadry nawiązał z nim dialog. I nagle zapytał wprost:

Kto wygra wasz bieg? Clarke, Halberg czy Bołotnikow?

– Ja.

Nie było dyskusji. Nie w głowie Millsa. Nastawił się wyłącznie na to, że wygra. I faktycznie, biegł świetnie. Trzymał się, jako jeden z nielicznych, prowadzącego Clarke’a. Dziś mówi się, że mogła mu pomóc… pogoda. Igrzyska w Tokio były ostatnimi, na których nie używało się tartanu na bieżni. Ta nasiąkła wodą po deszczu, biegło się po niej ciężko. Mills był na to gotowy, rywale nieco mniej. W pewnym momencie, mniej więcej w połowie dystansu, Billy wyszedł na prowadzenie. Na jedno okrążenie. Mówił potem, że zrobił to tylko po to, by móc sobie powtarzać, że „przez chwilę prowadził na igrzyskach”.

Potem oddał to miejsce rywalom, ale cały czas się ich trzymał. Została ich trójka: on, Clarke i Gammoudi. Wzajemnie się wyprzedzali i przepychali. W ruch szły dłonie i ramiona. Biegli już ostatnie okrążenie, wiadomo było, że wszyscy zgarną medale. Pozostało tylko czekać, jak się nimi podzielą. Po drodze dublowali kolejnych zawodników. Część z nich nie odsuwała się im z drogi, utrudniając bieg. Na niecałe kółko przed metą rywale uciekli Millsowi na jakieś 10 metrów. Ale to była część jego strategii. Wymuszonej, ale strategii.

Billy chorował bowiem na cukrzycę. I poczuł, że właśnie spadł mu poziom cukru w organizmie. Wiedział, że gdyby pokusił się w tej sytuacji o długi finisz, to na pewno by przegrał. Postanowił, że ostatnie sto metrów to będzie jego sprint. Uda się lub nie – wszystko na jedną kartę. Kibice krzyczeli, krzyczeli też komentatorzy, gdy widzieli, jak Gammoudi i Clarke bili się o pierwsze miejsce, tylko po to, by wyprzedził ich Mills. „LOOK AT MILLS! LOOK AT MILLS!” wrzeszczał Dick Bank, pełniący wówczas funkcję “kolorowego komentatora”, cieszący się z sukcesu kolorowego sportowca. Tyle tylko, że nie był przydzielony do tej transmisji, krzyczał w tle, wchodząc w słowo właściwemu sprawozdawcy. Potem został zwolniony. Ale pewnie i po latach uważał, że było warto.

Bo sukces Millsa był zupełnie niespodziewany. Właściwie do ostatniej chwili wszystko mogło pójść nie tak. Billy na prostej biegł po zewnętrznym torze, który jednak zajmował dublowany biegacz z Niemiec. Gdyby Amerykanin miał zmienić tor biegu, przegrałby na pewno. Wszystko na jedną kartę, znów. W pewnym momencie zdawało mu się, że na stroju rywala dostrzegł orła, którego w rzeczywistości tam nie było. W tej samej chwili biegacz… sam odsunął mu się z drogi. I Billy mógł pobiec do mety. Wygrał. Poprawił życiówkę o ponad 50 sekund. Ustanowił rekord olimpijski. Mills osiągnął po prostu coś niesamowitego.

Nie ma tu wymówek. Billy zasłużył na to zwycięstwo za swój upór i zmysł taktyczny – mówił Clarke, którego Mills dla pewności pytał, czy ten na finiszu faktycznie dał z siebie wszystko. Z kolei zwycięzcę odpytywał japoński dziennikarz. Zaczął od zwrotu… „kim jesteś?”.

I pewnie o to samo pytały się wzajemnie tysiące fanów. Bo to była wielka niespodzianka, sensacja, szok. Po prostu.

SEBASTIAN WARZECHA

Największe sensacje w historii IO. Gdy faworyci przegrywali, a outsiderzy zdobywali medale (część 2)

Fot. Newspix


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez