Na co nie są odporni wybitni sportowcy? Na pewno na spadki formy – one każdemu się zdarzają i czasami przeciągają wyjątkowo długo. Doliczyć należy kontuzje, nieodłączny element ich świata. Pod nogi mogą wpaść im również mniej oczywiste przeszkody jak, na przykład, spadki motywacji. Albo problemy prywatne, tragedie, które uderzają jak grom z jasnego nieba. Bo choć zdarza nam się o tym zapomnieć, to są w końcu tylko ludzie. I, jak to ludze, mają prawo upaść na dno albo znaleźć się na zakręcie. W tym tekście przybliżymy wam sylwetki olimpijczyków, którzy w pewnym momencie kariery nie mieli łatwo. Ale udało im się wrócić na właściwe tory w kapitalnym stylu.
Niezwykle kosztowna katastrofa
Do sytuacji, w których zżera cię presja i nie potrafisz pokazać pełni swojego potencjału, zazwyczaj dochodzi podczas docelowych, niezwykle ważnych zawodów. To one wiążą się z olbrzymimi oczekiwaniami, potrafią sparaliżować, wręcz wystraszyć. Historia wpadki Dana O’Briena jest jednak kompletnie inna. Amerykański wieloboista nie zdołał… nawet zakwalifikować się na igrzyska, na których miał być głównym faworytem do złotego medalu.
Zanim opowiemy, jak do tego doszło, cofnijmy się nieco w czasie. O’Brien próbował wywalczyć olimpijski bilet już w wieku 22 lat, na imprezę w Seulu w 1988 roku. Nie posiadał jeszcze większych ambicji, chciał po prostu pokazać się z dobrej strony. To mu się jednak nie udało – podczas kwalifikacji w Stanach w grę weszła kontuzja. Po biegu na 100 metrów był zmuszony wycofać się z rywalizacji.
W kolejnych latach notował coraz lepsze wyniki. Na igrzyskach wspólnoty narodów w 1990 roku zdobył srebrny krążek, a następnie zdominował mistrzostwa świata w Tokio w 1991 roku, wygrywając rywalizację dziesięcioboistów z dorobkiem 8812 punktów (i przewagą niemal 300 nad drugim Mikiem Smithem). Błyskawicznie stał się wielką gwiazdą sportu, a jego osobą zainteresował się Reebok.
Amerykańska marka odzieżowa ruszyła z serią reklam, w której udział wziął również jego kolega po fachu – Dave Johnson, złoty medalista igrzysk wspólnoty z 1990 roku. Kampania “Dan & Dave” miała mieć swoją kulminację podczas igrzysk olimpijskich w Barcelonie i promować produkty Reeboka pośród fanów lekkiej atletyki oraz, oczywiście, samych lekkoatletów. O’Brien był również twarzą materiałów wypuszczanych przez NBC, czyli telewizję, która zajmowała się transmisją igrzysk w Stanach Zjednoczonych.
Tego, co stało się w czerwcu 1992 roku, nikt nie mógł przewidzieć. Założenie było takie, że krajowe kwalifikacje do imprezy w Barcelonie posłużą O’Brienowi za formę treningu. Miał wystartować, pokazać wysoką formę i zdobyć, wielce zasłużoną, olimpijską przepustkę. Udało mu się to pierwsze, może nawet drugie, ale na igrzyska Stany ostatecznie wysłały innych zawodników. I nie, tym razem nie chodziło o kontuzję.
Amerykanin piekielnie męczył się w skoku o tyczce. To nigdy nie była jego mocna konkurencja, ale zazwyczaj jakoś sobie w niej radził. Podczas kwalifikacji doszło jednak do koszmarnej wpadki – O’Brien rozpoczął skakanie od poprzeczki zawieszonej na 4,80 metrze i nie zaliczył żadnej udanej próby. Konsekwencja? 0 punktów. Plus spadek w tabeli zawodów z pierwszego miejsca na piętnaste.
Była to tragedia nie tylko dla sportowca czy fanów, ale też jego głównego sponsora. Możemy sobie tylko wyobrazić atmosferę w siedzibie Reeboka w tamtym czasie. Popatrzcie na to:
“Tego lata w Barcelonie Dan i Dave powalczą o tytuł najwspanialszego sportowca na świecie” – słyszymy słowa wypowiedziane niskim, elektryzującym głosem. Miało być tak pięknie… a skończyło się na tym, że jeden z amerykańskich “herosów” nie zdołał wywalczyć kwalifikacji!
Ostatecznie reklamy z tej serii nie zostały wyrzucone z ramówki, tylko nieco zmieniły formę – O’Brien brał w nich udział, ale wyłącznie… dopingował Dave’a. Przyznajcie, nieco to upokarzające. Ale z drugiej strony – największe upokorzenie zgotował sobie on sam.
Gdyby O’Brien zapadł się pod ziemię, stracił formę, popadł w problemy pozasportowe – nikt by się specjalnie nie zdziwił. Ale on nie zamierzał się poddawać. Na szczyt swojej konkurencji powrócił niezwykle szybko. Można powiedzieć, że zrobił to podczas mistrzostw świata w 1993 roku, kiedy zdobył drugi w karierze złoty medal, ale przecież już podczas roku olimpijskiego, we wrześniu, pobił ośmioletni rekord świata w dziesięcioboju!
Najlepszy był również podczas mistrzostw globu w Goeteborgu w 1995 roku, a także, co szczególnie istotne, igrzysk w Atlancie.
Możecie się zastanawiać: czy po niesławnych kwalifikacjach lekkoatleta zmienił coś w swoim skakaniu o tyczce? Cóż, nic szczególnego, ale wielokrotnie powtarzał, że po tamtej wpadce jego celem stała się poprawa wyników w tej konkurencji. Demony w głowie co prawda pozostawały, ale zdołał sobie z nimi poradzić. – Każdy występ w skoku o tyczce kosztował mnie wiele nerwów. Miałem przyspieszone bicie serca, pociły mi się dłonie. Musiałem zmuszać się do relaksu, starać się myśleć spokojnie. Pomagało mi to, że od zawsze byłem bardzo nastawiony na rywalizację i potrafiłem się skupić.
Sukcesy mówią same za siebie. Amerykański lekkoatleta w pewnym momencie spadł ze szczytu na dno, ale wspiął się z powrotem na górę niczym doświadczony alpinista.
Powrót do korzeni
Przypadek Christiana Taylora znacząco różni się od tego O’Briena, a także innych, które wam przedstawimy. Lekkoatleta nie doświadczył żadnego wielkiego upadku, nie popadł w problemy pozasportowe, nie zakończył kariery, a potem wrócił. Nic z tych rzeczy.
Amerykanin wszedł na salony jako złote dziecko trójskoku. W wieku zaledwie 21 lat został mistrzem świata, w wieku 22 lat zdobył olimpijskie złoto. A potem podjął decyzję, która mogła wywrócić jego karierę do góry nogami. Otóż… zmienił nogę, z której się wybijał.
Wszystko przez problemy z lewym kolanem. – Nie jest takie gładkie i okrągłe jak u większości ludzi. Bardzo wystaje mi kość. To powoduje częste chrupanie i podrażnianie chrząstki. Od dziecka miałem problemy z kolanami. Starty w trójskoku, kiedy są one bardzo obciążone, tylko wszystko pogorszyły – wyjaśniał lekkoatleta.
Co prawda – jak wspomnieliśmy – nie przeszkadzało mu to początkowo w odnoszeniu sukcesów. Jako młodzieniec wygrał wszystko, co było do wygrania. W 2013 roku jednak przyszły mistrzostwa świata, na których nie zdołał nawet zdobyć medalu. Był czwarty. To kłóciło się z jego ambicjami. Wiedział, że ma potencjał, aby nie tylko dalej wygrywać, ale też atakować rekord świata. Tymczasem bał się o swoje zdrowie, bał się, że nie będzie w stanie oddać sześciu skoków podczas zawodów.
Wielka kariera stanęła na włosku. Taylor nie decydował się jednak na operację i usunięcie się na dłuższy czas ze startów, aby załatać narastający problem. Tuż po mistrzostwach świata w Moskwie pojechał do Brukseli na zawody wchodzące w skład Diamentowej Ligi. I podczas jednej z próby wybił się z – teoretycznie gorszej – prawej nogi. Wylądował na 16,9 metrze.
Po mityngu wspólnie ze swoim trenerem Raną Raiderem postanowił, że spróbuje na stałe zmienić nogę, z której się wybijał, z lewej na prawą. To wiązało się, co tu dużo gadać, z nauką dyscypliny od podstaw. – Zdecydowanie nie mierzyłem się z łatwym wyzwaniem. Po pierwsze, całkowicie zmienił się “timing”, inaczej musiałem rozkładać ciężar swojego ciała. Byłem przyzwyczajony do biegnięcia w ten sposób, aby przygotować je do wyskoku z lewej nogi. Nagle trzeba było robić wszystko odwrotnie – tłumaczył lekkoatleta.
Sytuację Taylora możemy porównać – na przykład – do tej Tristana Thompsona. Koszykarza, który zdecydował się zmienić rękę rzucającą przy wykonywaniu rzutów osobistych. W trakcie dwóch pierwszych sezonów w NBA wypuszczał piłkę z lewej ręki, podczas trzeciego zaczął używać prawej. Ta zmiana początkowo podziała na plus. Jego skuteczność wzrosła o prawie 10%. W kolejnych latach wszystko jednak wróciło do normy. Rzucanie widocznie musiało pozostać jego piętą achillesową.
Ryzyko, które podjął amerykański trójskoczek, zakończyło się zaś sukcesem. Sam wspominał, że nauka nowego skakania zajęła mu osiem miesięcy. Ale już pod koniec sezonu 2014 znajdował się w wysokiej formie. Za swój przełomowy moment uznał zawody w Zurychu, kiedy zwycięstwo zapewniła mu próba na odległość 17,51. Zanim to jednak nastąpiło, mierzył się z wieloma niegodnościami.
– Musiałem powrócić do początków i robić małe kroczki – mówił. – Na dobrą sprawę zacząłem od trójskoku z miejsca. To nie było łatwe, a bardzo ciężka była też presja mediów. Przegrywałem co tydzień i cały czas słyszałem: “Czy Christian zdoła powrócić?
Zdołał. W 2015 roku po raz drugi w karierze wygrał mistrzostwo świata, notując przy okazji drugi najlepszy wynik w historii dyscypliny – 18,21 metrów. Potem obronił złoty medal olimpijski w Rio, był najlepszy również podczas mistrzostw globu w Londynie i Dausze. Gdyby nie postać Jonathana Edwardsa, byłby zapewne uważany za najlepszego trójskoczka wszech czasów.
Wciąż jednak może zapracować na ten tytuł. W końcu ma dopiero 30 lat.
Królowe basenu
Pływanie na przestrzeni lat doskonale poznało, czym jest “comeback”. W 2014 roku po dwóch latach od zakończenia kariery na baseny powrócił przecież Michael Phelps i na igrzyskach znowu zgarnął worek medali. O jego losach wie jednak każdy, kto choć trochę śledzi olimpijskie zmagania. Poza tym – Phelps wcale nie dokonał aż tak niespotykanej rzeczy. Albo inaczej – powroty innych zawodniczek i zawodników w tej dyscyplinie robią jeszcze większe wrażenie.
Po pierwsze, nie możemy nie wspomnieć o prawdziwej ikonie długowieczności, Darze Torres. Amerykańska pływaczka już w latach osiemdziesiątych uchodziła za olbrzymi talent. Kiedy miała kilkanaście wiosen, trenerzy zachwycali się jej techniką oraz czasem reakcji. Szybko zdołała udowodnić, że nie pomylili się co do jej talentu. Medale przywoziła z igrzysk w Los Angeles, Seulu i Barcelonie. Po tej ostatniej imprezie postanowiła zakończyć karierę. Wydawało jej się, że osiągnęła szczyt swoich możliwości. I w kolejnych latach byłoby tylko gorzej, jeśli chodzi o jej sportową dyspozycję.
25-letnia wówczas zawodniczka bezproblemowo odnalazła się w nowych realiach. Zresztą nawet nie mogła specjalnie myśleć o pływaniu, bo była po prostu piekielnie zajęta. Pracowała jako reporterka i komentatorka (m.in na igrzyskach w Atlancie, kiedy trzymała się blisko wielu sportów, ale unikała… pływania), a nieobce były jej też sesje zdjęciowe i wybiegi, bo podpisała kontrakt agencją modelingową “Elite Agency”. Do tego uczyła kobiety zdrowego stylu życia, pojawiając się w różnych programach fitness.
W 1999 roku, zupełnie nieoczekiwanie, wróciła do treningów. Znajdowała się bowiem wciąż w doskonałej formie i pomyślała – szkoda byłoby nie spróbować. Lubiła wyzwanie i takie też podjęła. Ale na początku nie planowała żadnych podbojów świata. Nawet powiedziała swojemu trenerowi, że nie ma co się oszukiwać – fajerwerków nie będzie. Siedem lat to zdecydowanie zbyt długa przerwa.
Cóż, myliła się. W latach 2000-2008 biła swoje rekordy życiowe i dokładała kolejne medale igrzysk. Choć wiekowo znajdowała się na innej półkuli od reszty stawki, kompletnie nie było tego widać. Pojawiły się nawet głosy, że Dara może stosować doping. Bo to wszystko się po prostu nie klei. Ale ona nie tylko temu zaprzeczała – za słowami poszły czyny. Podczas roku, w którym odbywały się igrzyska w Pekinie, testowano ją kilkanaście razy. Nie tylko regularnie dostarczała próbki moczu, ale na własne życzenie pobierano jej krew.
Torres zdobyła łącznie dwanaście krążków olimpijskich. Tyle samo na koncie ma inna pływaczka ze Stanów Zjednoczonych – Jenny Thompson.
Amerykanka to bez wątpienia jedna z najlepszych zawodniczek lat dziewięćdziesiątych. Na igrzyskach pojawiła się w 1992 roku, kiedy miała dziewiętnaście lat, tuż po pobiciu rekordu świata na dystansie 100 metrów stylem dowolnym. Impreza w Barcelonie zakończyła się sukcesem: wróciła z niej z dwoma złotymi medalami (sztafety 4×100 kraulem i zmiennym) oraz jedynym srebrnym (100 metrów kraulem).
Równie dobrze poradziła sobie na imprezie w Atlancie, ale jej szczyt formy przyszedł pod koniec dekady. W 1998 roku została mistrzynią świata, i to na pięciu dystansach. Dwa lata później zgarnęła cztery olimpijskie krążki, po czym zakończyła karierę.
Na emeryturze czuła się dobrze, nie planowała rychłego powrotu. Wszystko zmienił 2001 rok. A dokładnie, 11 września. Thompson rozpoczęła studia medyczne na uniwersytecie Columbii w Nowym Jorku i była naocznym świadkiem ataku terrorystycznego na World Trade Center. To wydarzenie zmieniło jej perspektywę.
– Po 11 września wielu ludzi zaczęło poważniej myśleć nad swoim życiem i tym, co mogą dalej z nim zrobić. Jestem tego przykładem. Ta tragedia miała wpływ na to, że znowu chciałam pływać, bo za pomocą sportu mogłam pomagać i inspirować ludzi – wspominała.
Jako 31-latka była kolejną – obok Dary Torres czy Gary’ego Halla Jr – weteranką w kadrze Stanów Zjednoczonych na igrzyska w Atenach. I choć po raz pierwszy w karierze olimpijskie zmagania nie przyniosły jej żadnego złotego medalu, to i tak mogła być zadowolona. Do domu wróciła z dwoma srebrami – w sztafetach 4×100 stylami zmiennym i dowolnym. Osiągnęła zatem swój cel – znowu przyniosła ludziom, jej kibicom, trochę szczęścia w świecie, o którego okrucieństwie, sama mogła się przekonać.
Niezniszczalny
Zostajemy przy pływaniu, bo historii jednego przedstawiciela tej dyscypliny po prostu nie możemy nie przytoczyć. Anthony Ervin miał naturę buntownika. Od zawsze. Kiedy był malutki, liczył zaledwie dwa latka, wymknął się z mieszkania i doczłapał do ogrodowego basenu. Matka znalazła go siedzącego na brzegu i moczącego nogi. Mimo tego incydentu wciąż oczywiście miała nad nim pewną kontrolę – bo kiedy już dorósł i trafił na studia, nie było o tym mowy.
Co prawda wszystko początkowo wydawało się w porządku – tuż po pierwszym roku na uczelni Amerykanin zakwalifikował się na igrzyska w Sydney. I przywiózł z nich złoty medal. Jednak już wtedy miał doświadczenia z używkami, alkoholem, jednonocnymi przygodami. Sukcesy sportowe łączył z beztroskim stylem życia jeszcze przez rok – na mistrzostwach globu w Fukacie również zdobył złoty medal. A nawet dwa – z wyścigu na 50 metrów stylem dowolnym i sztafecie 4×100.
Takie sukcesy w wieku dwudziestu jeden lat musiały robić wrażenie. Ale mogły też solidnie namieszać w głowie. Szczególnie człowiekowi, którego i tak trudno było utrzymać w rydzach. W 2003 roku Ervin podjął decyzję o zakończeniu kariery sportowej. Fakt, że zrobił to tuż przed olimpijską imprezą w Atenach, tylko pokazuje, jak bardzo brakowało mu motywacji. Złote medale igrzysk i mistrzostw globu sprawiły, że poczuł się – może nie spełniony – ale syty. Na polu pływackim nie miał już kolejnych marzeń.
Jak się pewnie domyślacie, jego życie stało się jedną wielką imprezą. Starał się odnaleźć siebie, ale nie mógł – znajdował tylko krótkie antidotum, które zapewniało chwilową ulgę. A zazwyczaj czuł się po prostu źle. Próbował nawet odebrać sobie życie – zażył sporą dawkę środków usypiających, jednak – ku swojemu rozczarowaniu – obudził się następnego dnia.
To był zresztą niejedyny moment, kiedy flirtował ze śmiercią – innym razem uciekał przed policją na motocyklu pod wpływem narkotyków. Skończyło się źle, ale najgorszego uniknął – zderzył się z czerwonym Mustangiem, wychodząc z wypadku bez większego szwanku.
Dzikie rodeo emerytowanego pływaka trwało niemal dziesięć lat. Przez ten czas zmienił się nie do poznania – nosił dredy, jego pozbawione mięśni ciało pokryły tatuaże, a na dodatek przedstawiał się jako “Tony” i świadomie ukrywał fakt, że jest byłym sportowcem, ba, mistrzem olimpijskim. Jak zarabiał na życie? Grał w zespole, pracował w studiu tatuażu. Ale nigdzie nie odnalazł tego, czego szukał. Brak pieniędzy sprawił, że sprzedał na Ebayu swój medal z Sydney. Za 17 tysięcy dolarów.
Na basen ostatecznie powrócił, choć wcale tego nie planował. Zmusił go pusty portfel. Początkowo sam nie pływał, tylko trenował dzieciaki. Obserwowanie ich radości, rodzącej się pasji do pływania, sprawiło, że coś się w nim obudziło. – Na początku czułem się niekomfortowo, nie wiedziałem, co właściwie tam robię. Basen był swego rodzaju więzieniem. Kiedyś był sanktuarium, ale zatraciłem poczucie wolności, które czułem w nim jako dziecko. W pewnym momencie zrozumiałem jednak, że nie tylko ja uczę czegoś dzieci, ale one mnie też. Najważniejsza była tu zabawa, radość, poczucie tej wolności, która przychodzi z miłości do wody – wspominał.
Postanowił, że wróci do treningów. Ale wcale nie był kierowany myślą, że znowu będzie olimpijczykiem! Chciał się po prostu wziąć za siebie. Regularne ćwiczenia sprawiły, że udało mu się rzucić ostatni ze swoich nałogów – palenie papierosów. Między innymi dzięki temu na basenie szło mu coraz lepiej. Aż wreszcie koledzy zachęcili go do udziału w zawodach dla emerytowanych pływaków. Jego sylwetka nie wyglądała już co prawda tak imponująco, jak kiedyś, ale i tak poradził sobie na nich świetnie.
To pobudziło jego wyobraźnię i ambicje. Z czasem wrócił na studia, chciał zdobyć dyplom z literatury angielskiej. No i wciąż pływał. Przybywały mu kolejne zawody, wyniki wyglądały coraz lepsze, aż sprawy zaszły tam, gdzie nie miały prawa. Okazało się, że Ervin wciąż może być zawodnikiem na poziomie olimpijskim. Wziął udział w krajowych kwalifikacjach i zrobił to – wywalczył bilet na imprezę do Londynu.
Choć bez wątpienia znajdował się w świetnej formie, nie udało mu się zdobyć medalu. W finale na 50 metrów stylem dowolnym zajął piąte miejsce. Spotkało go zatem pewne rozczarowanie, bo apetyt rośnie w miarę jedzenia, ale i tak – sam powrót na olimpijskie salony musiał uchodzić za sukces. A cztery lata później, na imprezie w Rio de Janeiro, już faktycznie dokonał niemożliwego. Został mistrzem olimpijskim. Ponownie, po szesnastu latach przerwy. Powrót na szczyt, który nie miał prawa się zdarzyć.
Ervinowi, w momencie opowiadania o wypadku motocyklowym czy nieudanej próbie samobójczej, zdarzało się mówić, że chyba jest niezniszczalny. Patrząc również na jego życie sportowe – faktycznie można odnieść takie wrażenie.
Ucieczka od traumy
Jeśli nigdy o niej słyszeliście, możecie nie domyślać się, jakiej narodowości jest Ana Quirot. Brzmi hiszpańsko – tyle powie każdy. Natomiast wystarczy, żebyśmy zdradzili jej drugie imię, nadane na cześć pewnego potężnego polityka, żeby wszystko było jasne. Fidelia. No właśnie.
To kubańska biegaczka, która startowała w biegach na 800, a okazyjnie i 400 metrów. Jej brat również uprawiał drugą z tych konkurencji. Tymczasem siostra grała w koszykówkę, a ojciec swego czasu trenował boks. Mówimy zatem nie tylko o niezwykle “patriotycznej”, ale również sportowej rodzinie.
Quirot od dziecka przejawiała talent do biegania. Kiedy miała 13 lat, wygrała prestiżowe zawody na Kubie, podczas których dostrzegli ją właściwi ludzie. Za ich sprawą trafiła do państwowej szkoły zajmującej się “produkcją” wybitnych sportowców. Dzieci, które do niej uczęszczały – w przeciwieństwie do większości rówieśników – nie wiedziały, co to bieda. Miały zapewnione solidne wyżywienie, wygodne pokoje – w skrócie: dmuchano na nich i chuchano. A rodzice nie musieli płacić za te luksusy ani grosza.
Jak możecie się zatem domyślać, choć dziewczyna i tak miała już w sobie zakorzenioną miłość do Fidela Castro i jego rządów, te uczucia urosły z czasem do niebagatelnych rozmiarów. Jej drugim idolem był zaś Alberto Juantorena – wybitny lekkoatleta, który biegał na tych samych dystansach, co ona, i zdobył dwa złote medale podczas igrzysk w Montrealu.
Na seniorskiej scenie Kubanka pojawiła się w latach osiemdziesiątych. Jednak za sprawą dwóch bojkotów igrzysk, które wystosowała Kuba, nie miała okazji wystartować nie tylko na imprezie w Los Angeles, ale i w Seulu. Oczywiście nie żywiła przez to żadnego żalu: – Zasady są ważniejsze niż medale – mówiła cytowana przez USA Today. Na krajowej, tudzież amerykańskiej scenie, oczywiście nie miała sobie równych. W 1986 roku jako 23-latka zdominowała Igrzyska Ameryki Środkowej i Karaibów, sięgając po dwa złote krążki.
Cztery lata później powtórzyła ten wyczyn. Nieco wcześniej, bo w styczniu 1990 roku, zadebiutowała też na prawdziwej globalnej scenie, zdobywając dwa złote medale na Igrzyskach Wspólnoty Narodów. W 1991 roku przywiozła zaś srebro z mistrzostw globu w Tokio. Przegrała tylko z Liliyą Nurutdinową z ZSRR, co uznano zresztą za sporą niespodziankę.
Ten scenariusz miał miejsce również podczas igrzysk w Barcelonie. Quirot znowu uchodziła za faworytkę, ale znowu musiała zadowolić się medalem z gorszego kruszcu. W ręce wpadł jej brąz za bieg na 800 metrów. To jednak nie zmieniało faktu, że Ana, Fidelia albo Fatty (bo taka ksywka do niej przylgnęła) cieszyła się w tamtym czasie niesamowitą popularnością na Kubie. Dziennikarz Chicago Times Philip Hersh pisał: – Stała się sportowym symbolem kubańskiej rewolucji, której zawsze przypisywała swoje sukcesy.
Niedługo po imprezie w Barcelonie zaszła w ciążę. Kiedy była w siódmym miesiącu, doszło do tragedii. Biegaczka robiła pranie, korzystając, co zabrzmi dziwnie, ale takie były realia – z kuchenki naftowej. Wsypała alkohol izopropylowy do garnka, myśląc, że ten jest zimny. Okazało się natomiast, że woda w nim się gotowała, co doprowadziło do wylania płynu poza garnek. Kubanka momentalnie stanęła w płomieniach. Ledwo udało się jej ujść z życiem – oparzeniu uległo 38% ciała.
Wypadek miał niestety kolejne, fatalne konsekwencje. Córka Quirot nie przeżyła przedwczesnego porodu. W międzyczasie biegaczka rozstała się też z ojcem dziecka – słynnym skoczkiem wzwyż Javierem Sotomayorem. To wzbudziło wiele spekulacji. Krążyły pogłoski, że lekkoatletka wpadła w depresję i próbowała popełnić samobójstwo. Albo że celowo się podpaliła, aby spróbować… odzyskać swojego partnera. Po latach, w rozmowie ze “Sports Illustrated”, wyznała, że nic z tego nie trzymało się kupy. – Kiedy jesteś sławna, ludzie cały czas plotkują. I nigdy w pozytywny dla ciebie sposób. Czasami bycie sławnym jest dobre. Czasami nie.
Ostatecznie trzydziestoletnia biegaczka zaskakująco szybko wróciła do sportu. Nie mogło być inaczej, skoro, w momencie kiedy leżała w szpitalu, nad jej łóżkiem pochylił się… sam Fidel Castro. Kubański przywódca postanowił ją odwiedzić i zapewnił, że otrzyma odpowiednią opiekę oraz rehabilitację. Zmotywowana lekkoatletka cztery miesiące po wypadku ponownie pojawiła się na stadionie. I osiągała jeszcze większe sukcesy, niż w poprzednich latach. Zdobyła złoto mistrzostw globu w 1995 roku, potem sięgnęła po srebro na igrzyskach i znowu została mistrzynią świata.
– Jestem dozgonnie wdzięczna kubańskiej medycynie oraz kubańskiej rewolucji. Ponieważ bez kubańskiej rewolucji, moje życie nie zostałoby uratowane. Nikt nie zapłaciłby za wszystkie leki, za jedzenie, które dostawała moja rodzina, kiedy siedziała u mnie w szpitalu. To kosztowałoby miliony dolarów, których nie miałam. Jestem niezwykle dumna, że mogę żyć w tym kraju – wspominała.
Trzeba przyznać, że nieprzypadkowo stała się ulubienicą władzy. Ale nie da się też nie docenić jej hartu ducha oraz wytrwałości. To samo możemy zresztą powiedzieć o reszcie postaci, które wam przybliżyliśmy.
KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl