Przed każdymi igrzyskami wskazuje się faworytów: do medali, do złota, czasem nawet tych do sprawienia niespodzianki. Przewidzieć w taki sposób da się większość mistrzów olimpijskich. Większość. Bo raz na jakiś czas trafi się ktoś, kto tym wszystkim przewidywaniom po prostu zaprzeczy i sięgnie po nieoczekiwane złoto. Wybraliśmy piątkę najbardziej niespodziewanych złotych medali igrzysk w historii Polski.
Wybór wcale nie był przesadnie łatwy. Lista zapewne mogłaby być dłuższa. Wtedy znaleźliby się na niej na przykład Robert Korzeniowski i jego złoto w 1996 roku, Egon Franke, zdobywający mistrzostwo we florecie na poprzednich igrzyskach w Tokio, czy nawet nasza reprezentacja piłkarzy, która w 1972 roku wprowadziła nas na futbolowe salony.
Czuliśmy jednak, że gdyby rozszerzyć tę listę do dziesięciu mistrzów, byłaby już za długa, a niektóre niespodzianki pojawiłyby się na niej wręcz na siłę. Dlatego zdecydowaliśmy się na wybór pięciu medali. Począwszy od jednego z tych najświeższych.
-
Sztafeta mieszana 4×400 metrów (Tokio 2020)
Że zdobyli medal – to nie było aż takim zaskoczeniem. Sami typowaliśmy w magazynie „Orły”, że mogą to zrobić. Wiedzieliśmy, że kobieca część tej sztafety z pewnością będzie mocna. Wierzyliśmy też w możliwości Karola Zalewskiego, który od dawna pozostaje naszym najlepszym czterystumetrowcem i naprawdę ma potencjał na dobre bieganie. Obawialiśmy się jednak o tego czwartego, który miał być dla sztafety uzupełnieniem.
W eliminacjach pobiegli Dariusz Kowaluk i Kajetan Duszyński. Obaj dali radę, zaprezentowali się z dobrej strony, a polska sztafeta spokojnie swój bieg wygrała. Wiedzieliśmy jednak, że trafiliśmy do łatwiejszego półfinału, a w biegu o medale tak łatwo nie będzie. Choć Małgorzata Hołub-Kowalik tuż po awansie mówiła przed kamerami TVP, że „będzie medal i to gruby”. Zaskoczyła nas taka deklaracja, aczkolwiek naprawdę chcieliśmy w nią wierzyć.
Inna sprawa, że Polka, kiedy wypowiadała te słowa, miała w głowie, że w finale nie pobiegną zdyskwalifikowane sztafety USA i Dominikany, należące do faworytów tej konkurencji. A potem obie je przywrócono, zresztą w oparach sporych kontrowersji. To sprawiało, że walka nawet o medal stawała się trudniejsza. Na finał jednak posłano do boju ciężką artylerię. W składzie z eliminacji został tylko – szerszej publiczności dotąd nieznany – Duszyński. A przed nim biegli: Karol Zalewski, Natalia Kaczmarek i Justyna Święty-Ersetic.
Ten pierwszy pobiegł znakomicie, przekazując pałeczkę mniej więcej na drugim miejscu. Kaczmarek zrobiła dokładnie to samo, jedyny problem polegał na tym, że do przodu uciekła, i to bardzo, reprezentacja Dominikany. Ale to nas niezbyt obchodziło. Chcieliśmy medalu, o złocie raczej nikt nie myślał. Pod koniec zmiany Justyny okazało się jednak, że biegnąca niemalże razem koalicja polsko-holendersko-amerykańska zmniejszyła straty do prowadzącej zawodniczki. I Kajetan Duszyński biegł właściwie w większej grupie. Mógł skończyć czwarty, mógł powalczyć nawet o złoto.
Wybrał tę drugą opcję. Poczekał do ostatniej prostej. A potem zostawił w tyle wszystkich, imponując wprost perfekcyjnym finiszem. Byliśmy w szoku. Wszyscy byli. I jasne, można było mówić, że Amerykanie nie wystawili najmocniejszego składu (bo nie wystawili), ale jakie to miało znaczenie? Nasza sztafeta, na którą nikt w kontekście złota nie stawiał, właśnie ten złoty medal zdobyła. Pierwszy od 41(!) lat medal z bieżni dla Polski. Od razu z najcenniejszego kruszcu.
-
Kamila Skolimowska (Sydney 2000) – rzut młotem
Nie miała nawet ukończonych 18 lat. Wielu pewnie umieściłoby ją nawet wyżej w tej klasyfikacji. Powodów, że sami daliśmy ją tuż za podium jest kilka – przede wszystkim taki, że rzut młotem kobiet debiutował wówczas na igrzyskach olimpijskich. Owszem, grono faworytek wyklarowało się jeszcze przed Sydney, ale w teorii można było też oczekiwać niespodzianek. A co do faworytek – jedna odpadła w trakcie eliminacji. Była to Rumunka Mihaela Melinte, rekordzistka świata. Ze stadionu została wyprowadzona pod eskortą, bo w jej organizmie wykryto niedozwolone środki.
Jest jeszcze jeden powód – młoda Kamila Skolimowska na kilka tygodni przed wyjazdem do Sydney zaczęła rzucać ponad 70 metrów. A to już była odległość, z którą można było o coś powalczyć. Złoto igrzysk wciąż wydawało się, oczywiście, leżeć bardzo daleko, ale gdyby tak posłać młot w okolicach życiówki – pewnie mogłoby to dać medal.
Choć i w to mało kto wierzył. Konkurs rzutu młotem komentowali wtedy Włodzimierz Szaranowicz i Marek Jóźwik. Z realizatorem transmisji musieli walczyć o to, by zostać na lekkoatletycznym stadionie, zamiast przełączyć się na jeden z meczów piłki nożnej, w którym przecież nie grała nawet reprezentacja Polski. Skolimowska początkowo nie dostarczała im ku temu wielu argumentów.
Pierwszy rzut spaliła – straciła równowagę i wyleciała z koła. Drugi poleciał już na 66.33 m, ale siedzący na trybunach Czesław Cybulski, trener Polki, nadal nie był zadowolony. Widział, że Kama może rzucić na medal. I rzuciła, już w następnej próbie. Najpierw gestem uciszyła stadion, a potem posłała młot na 71.16 m. Rywalki jakby się tego wystraszyły, nawet ta największa z nich – Olga Kuzienkowa. Ona oddała jeszcze jeden dobry, ale zbyt krótki rzut. Pozostałe dwa spaliła.
Skolimowska została mistrzynią olimpijską. Mówiono potem, że napędziła ją dekoracja najlepszych chodziarzy tuż przed konkursem młociarek, na której Robertowi Korzeniowskiemu odgrywano Mazurka Dąbrowskiego. Tak naprawdę jednak nawet to nie do końca tłumaczy, jak Skolimowskiej udało się zdobyć medal. Zgrało się tu wszystko – jej najlepszy rzut w karierze, słabsza forma rywalek, zdenerwowanych w dodatku dobrą próbą Polki. Wyszło idealnie.
36 lat po tym, jak ostatnie polskie juniorki – Irena Szewińska i Ewa Kłobukowska – zdobyły złoty medal igrzysk (w sztafecie 4×100 metrów), dokonała tego ona. – Nie wiedziałam o tym, ale może teraz nastąpi nowa era, w której juniorki zaczną zdobywać medale. Mam nadzieję, że tata oglądał transmisję [nie oglądał, o wynikach telefonicznie informowała go żona – przyp. red.]. Teraz będę świętować medal w wiosce, ale tak naprawdę ochrzcimy ten medal po powrocie do domu – mówiła Skolimowska dziennikarzom.
To czekanie z radością nie było zresztą niczym przesadnie dziwnym. Nawet kilka dni po złocie powtarzała, że wciąż nie do końca wierzy w to, co się stało. Talent, oczywiście, miała ogromny. Jako niespełna czternastolatka zostawała mistrzynią Polski seniorek(!), potem – wśród juniorek – zdobywała mistrzostwo Europy i ustanawiała rekordy świata. Mówiono, że jest olimpijską nadzieją, ale raczej na Ateny, cztery lata później.
Jej triumfu w konkursie w Sydney po prostu nie dało się przewidzieć.
-
Władysław Komar (Monachium 1972) – pchnięcie kulą
Z perspektywy lat może dziwić, że pojawia się tu jego nazwisko. Bo Komar to w świecie polskiego sportu postać doskonale znana. Mistrz olimpijski. Król życia. Człowiek, którego trzymała się dobra zabawa i który doskonale odnalazł się w życiu po karierze. Unieśmiertelnił go potem jeszcze bardziej – paradoksalnie – wypadek, w którym zginął on i Tadeusz Ślusarski, inny z naszych mistrzów olimpijskich, zresztą też nieco niespodziewanych.
Cofnijmy się jednak do 1972 roku.
Komar na karku ma już wtedy 32 lata. Sporo jak na tamte czasy. Na igrzyska olimpijskie jedzie po raz trzeci. W dorobku z dużych imprez ma tylko dwa brązowe medale mistrzostw Europy. Zalicza się do szerokiej światowej czołówki, ale mniej więcej na tej zasadzie, na jakiej Michał Haratyk zalicza się do niej obecnie – czyli bez większych szans na medal olimpijski. Zresztą wtedy, jak i dziś, w pchnięciu kulą rządzą Amerykanie. Od pierwszych powojennych igrzysk wygrywają w niej niezmiennie, zdobywając w tym czasie 15 na 18 możliwych medali! Absolutna dominacja.
Komar, wiedząc o tym doskonale, postanowił sprawić, by przeciwnicy się denerwowali. Asów w rękawie miał kilka. Na treningach pchał kulą, która była lżejsza od pozostałych, ale pomalowana tak, by w ogóle się od nich nie różniła. Rywale pchali po dwadzieścia metrów, on znacznie dalej, osiągał wyniki ponad rekord świata. Amerykanie sprawdzali nawet, czy z kulami Polaka wszystko jest w porządku. On chętnie im na to pozwalał. Pilnował jedynie, by nie dotknęli tej jednej, która się różniła.
Zagrać psychologicznie postanowił też w kwalifikacjach. Granica wejścia do finału była niska, ledwie 19 metrów, wielu pchało to bez rozgrzewki. Komar się jednak rozgrzał, ale… ukradkiem. Zgłosił problemy żołądkowe, udał się z sędzia do toalety, tam – osłonięty przed wzrokiem arbitra – wykonał rozgrzewkę, starając się nie zdradzać, co właściwie robi. Wrócił na stadion z grymasem bólu, umyślnie, by pokazać rywalom, że coś jest nie tak. A potem pchnął 20.60 m i wygrał kwalifikacje.
To wszystko nie zmieniało faktu, że nie był faworytem. Byli nimi Amerykanie, wśród których brakowało i tak Randy’ego Matsona, rekordzisty świata. Ten przepadł bowiem na krajowych eliminacjach. Oprócz trójki reprezentantów USA, liczyli się też kulomioci z NRD. Chętnych na podium było więc pięciu zawodników. O pozostałych nikt nie myślał. Komar miał jednak swój jasno określony cel – olimpijskie złoto.
– Osiem lat wcześniej, w Tokio zapłaciłem podatek od głupoty! Byłem zbyt zadufany w sobie, w swoje wyniki, a na olimpiadzie trzeba umieć grać i wygrać. Tak skumulować energię, aby w odpowiednim momencie nacisnąć guzik. Wtedy wygrywa się wojnę. Niestety, wtedy byłem słaby psychicznie i wystrzelałem się przed całą rozgrzewką – wspominał wiele lat później. W Monachium błędów już nie popełnił. Wszystkie siły zachował na konkurs, zgodnie z zaleceniem trenera Janusza Koszewskiego.
W pierwszej kolejce pchnął 21.18 m. Nikt nie dorównał temu osiągnięciu, choć Amerykanin Woods pchnął raz… idealnie w znacznik, którym zaznaczono pchnięcie Polaka. Reprezentantowi USA zmierzono jednak ostatecznie o centymetr mniej. To był jedyny moment grozy, jaki Komar przeżył. Pozostałe pchnięcia lądowały znacznie bliżej. W rezultacie Władysław Komar został mistrzem olimpijskim. Absolutnie sensacyjnym, tym bardziej, że przerwał przy tym tę niesamowitą dominację Amerykanów.
Następnego ranka do jego pokoju wszedł Włodzimierz Reczek, przewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej, wnosząc posiłek, który postawił kulomiotowi na łóżku. Komar był kompletnie zbity z tropu. Reczek to zauważył i spytał: – Cóż to, zapomniał pan o naszej umowie? Przyrzekłem przecież, że jeśli będzie złoty medal, to ja pana zaniosę na śniadanie. Ponieważ i tak bym pana nie udźwignął, więc chociaż w części chciałem się zrehabilitować. Muszę przyznać, że w pański medal zupełnie nie wierzyłem.
-
Mateusz Kusznierewicz (Atlanta 1996) – żeglarstwo, klasa Finn
Kusznierewicz jadąc do Atlanty (a właściwie Savannah, gdzie odbywały się regaty) miał 21 lat i pływał swój pierwszy seniorski sezon. Żeglarstwo nigdy wcześniej nie przyniosło nam medalu na igrzyskach. Nie dziwi, że mało kto w Polsce cokolwiek o tym gościu wiedział. Poza środowiskiem żeglarskim właściwie nie był znany. A i w nim wielu było zdziwionych, że zdobył złoto. Dla postronnego kibica była to więc absolutna sensacja.
– Gdy oglądałem igrzyska w Barcelonie, w moim sercu zrodziło się marzenie żeby jechać i reprezentować Polskę na igrzyskach. Nie dość, że zakwalifikowałem się na kolejne igrzyska, to jeszcze świetnie przygotowałem się do regat. Wykorzystałem szansę, moi rywale się kruszyli. A ja, na fali dobrej atmosfery w naszym zespole, wywalczyłem złoto. Miałem dobrze dopracowany żagiel. Łódki mieliśmy wszyscy te same – dostarczał je organizator. Co najważniejsze, miałem w sobie odwagę oraz nie wiedziałem, że czegoś nie można wygrać. Po prostu byłem otwarty na wszystko, co się tam wydarzy. I wykorzystywałem każdą okazję na swoją korzyść – mówił nam Kusznierewicz lata po tamtym sukcesie.
Rywale faktycznie sukcesywnie odpadali. A młody Polak cieszył się igrzyskami. Mówił, że panowała na nich świetna atmosfera, a on po prostu się nią cieszył. Na fali euforii płynął regaty swojego życia. Gdy miał dziewięć lat i został przez rodziców zapisany na kurs żeglarski, mało kto mógł przypuszczać, że wyrośnie z niego jeden z najbardziej znanych polskich sportowców. Talent był jednak dostrzegalny na pierwszy rzut oka, młody Mateusz szybko stał się jednym bardzo obiecującym juniorem.
Już wtedy zaczął pływać na Finnie, najbardziej prestiżowej, ale i trudnej klasie. Kolejne sukcesy w gronie młodzieżowców i juniorów potwierdzały jego talent. Szybko dostał się na igrzyska, gdzie jednak mało kto zwracał na niego uwagę. Miał 21 lat, a żeglarstwo to sport długowieczny. W Atlancie mógł wdychać atmosferę igrzysk i zachwycać się tym, jak to wszystko wygląda. Choć zaczęło się jednym z bardziej traumatycznych przeżyć w jego sportowej karierze. Na ceremonii otwarcia szedł tuż obok Eugeniusza Pietrasika, szefa misji olimpijskiej PKOl, który nagle zasłabł. Okazało się, że doznał zawału, nie udało się go uratować.
Pozbierał się po tamtym wydarzeniu. Mentalnie okazał się niesamowicie twardy. Już przed igrzyskami mówił, że chciałby powalczyć o medal, ale wtedy wierzył w to chyba tylko on sam. Podpatrywał rywali, od wszystkich wyciągał jakiś element większej układanki, którą potem składał samotnie w swojej głowie. Był też niesamowicie dokładny, zorganizowany, wręcz pedantyczny. Słowa „przypadek” nie akceptował, wszystko musiał mieć przeanalizowane i dopracowane idealnie.
To wszystko dało mu mistrzostwo olimpijskie, w które – jak przyznał – nie wierzył. Medal? A i owszem, jak mówił, chciał powalczyć. Złota się nie spodziewał. Na łódce olimpijskiej pływał wtedy dopiero od czterech lat. W świecie żeglarstwa to bardzo mało. Tomasz Holc, były żeglarz, a wówczas wiceprezes Polskiego Związku Żeglarskiego, wspominał w naszej rozmowie, że medal Kusznierewicza był przełomowy.
– Za punkt honoru wziąłem sobie, by zmienić sytuację finansową PZŻ. Wiedziałem, że albo wykorzystamy szansę i aspiracje by jakieś wyniki zrobić, albo będziemy się tłukli w ogonie do końca. Prezesem GKKFiT był Stefan Paszczyk do którego, po ogłoszeniu programu finansowania związku, wybrałem się i to parokrotnie. Zasygnalizowałem mu problem, że z takim finansowaniem nie mamy szans zrealizować jakiegokolwiek programu szkoleniowego, że taka kampania olimpijska byłaby mimo wszystko pewnego rodzaju oszustwem. Po kolejnym takim spotkaniu, po kolejnej flaszce wina przyjęliśmy dżentelmeński zakład. Potrzebowaliśmy wielokrotności oferowanej sumy, ale jeśli żeglarze z Atlanty nie przywieźliby żadnego punktu, mogliśmy zostać usunięci w przyszłości z programu finansowania. […] W rezultacie złoto Mateusza zmieniło całkowicie naszą pozycję w rankingu dyscyplin i znaleźliśmy się bodaj na trzecim miejscu wśród sportów olimpijskich. W każdym razie w samej czołówce.
Zwracamy tu uwagę na fragment „jeśli żeglarze z Atlanty nie przywieźliby żadnego punktu”. Sami widzicie, jakie wówczas były wobec nich oczekiwania – za bardziej prawdopodobne uznano brak punktów, niż wysokie miejsce. Kusznierewicz mistrzem był sensacyjnym. Nawet dla osób związanych ze sportem bezpośrednio. Ba, nawet dla siebie samego.
-
Dawid Tomala (Tokio 2020) – chód na 50 kilometrów
Nie mogliśmy wybrać inaczej. O ile Kusznierewicz mówił o medalu przed startem, o tyle Tomala nie miał do tego żadnych podstaw. Ba, nie miał nawet doświadczenia, bo był to jego trzeci w życiu start na 50 kilometrów – przy czym jeden zaliczył cztery lata wcześniej i go nie ukończył. W drugim wywalczył olimpijskie minimum i został mistrzem Polski, a w trzecim zdobył złoto igrzysk.
Gdy w programie Stan Igrzysk gościliśmy pana Bohdana Bułakowskiego – byłego chodziarza, a potem trenera, który z tym sportem związany jest od 40 lat – sam przyznał, że w okolicach 15. kilometra rywalizacji chodziarzy w Tokio (a właściwie Sapporo) poszedł spać. Gdy obudził się rano i dotarła do niego wieść o złocie Tomali, myślał, że nadal śpi, że to wszystko sen.
Bo i tak to wyglądało.
Gdy Dawid Tomala zaczął urywać się rywalom, w social mediach nagle wszyscy zainteresowali się chodem, mimo że przez pierwszych 30 kilometrów rywalizacji tylko kilka osób pisało o tym, co dzieje się na trasie. Od czasów Roberta Korzeniowskiego – który zresztą komentował wyczyn Tomali na antenie Eurosportu – nie było takiego poruszenia tą konkurencją w naszym kraju. Nikt zresztą nie oczekiwał, że w tym roku w Polsce ona jakiekolwiek poruszenie wywoła. Faworytów do wysokich miejsc po prostu nie mieliśmy.
O Tomali, owszem, mówiono, że ma talent, ale to było dekadę temu, gdy zdobywał medal młodzieżowych mistrzostw Europy na 20 kilometrów, który przez lata był jego największym sukcesem. Jeśli chodzi o Tokio, to właściwie już z samego wyjazdu na igrzyska mógł się bardzo cieszyć. Przez lata chód łączył z pracą na budowie. Bywało, że zasypiał tuż po przyjściu do domu, na siedząco, kompletnie wyczerpany. Dopiero niedługo przed wyjazdem do Japonii rodzice powiedzieli mu, żeby pracę rzucił i zajął się przygotowaniami, które oni mu zasponsorują. Żeby po prostu dał sobie szansę.
I rany, jak on tę szansę wykorzystał! Odszedł od rywali, bo „tempo było za wolne i mu się nudziło”. I tak sobie szedł, i szedł, i szedł. Przewagę zwiększał sukcesywnie, ostatecznie sięgnęła ona ponad trzech minut. Stopniała pod koniec, ale to nie zmieniło faktu, że zdobył złoto. Wszystko miał wyliczone idealnie. Rywale nie kwapili się do pogoni, a on – mimo że coraz bardziej zmęczony – utrzymywał idealny rytm i poruszał się znakomicie technicznie. W końcu dotarł do mety. Pierwszy.
W kilka godzin z gościa, którego nikt nie znał, stał się jedną z najbardziej rozpoznawanych postaci w polskim sporcie. Google zanotowało rekordy wyszukiwań jego nazwiska i hasła „kim jest Dawid Tomala”. Polacy oszaleli na jego punkcie, choć uprawia jedną z najmniej medialnych lekkoatletycznych konkurencji. On sam okazał się jednak całkiem medialnym gościem – fanów oczarował w dużej mierze prostotą swoich wypowiedzi. O medalu mówił, że to „beka”, a o tym, co planuje po złocie, że teraz czas poświętować. Zresztą niedawno miał ku temu okazję, gdy w rodzinnej miejscowości witały go tłumy fanów.
Tomala stał się gwiazdą w jeden dzień. A gdybyście wcześniej spytali nawet lekkoatletycznych ekspertów o tego gościa, większość pewnie byłaby w stanie powiedzieć tylko tyle, że go kojarzy. Teraz zna go każdy. A on sam został najbardziej sensacyjnym mistrzem letnich igrzysk w historii polskiego sportu. Nie ma co do tego wątpliwości.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Z tymi punktami dla żeglarzy to chodzi właśnie o wysokie miejsce panie Sebastianie. Kiedyś na IO prowadzono klasyfikację punktową za miejsca 1-8. Na zimowych robi się to do dzisiaj.
Dla mnie To wielki Kozak