Anita Włodarczyk to jedna z najwybitniejszych lekkoatletek w historii polskiego sportu. W pewnym momencie osiągnęła takie mistrzostwo w rzucie młotem, że pytaliśmy nie o to, czy wygra z rywalkami, ale o ile. Rozmawiamy z nią nie tylko o sporcie i Tokio, ale też o psychologii oraz sposobach na radzenie sobie z presją. O szacunku dla osób starszych. Własnej lalce Barbie. Jaka Anita była w dzieciństwie, jak nieoczywiste były jej początki w sporcie, a także jakie ma plany na przyszłość.
*****
Wywiad ukazał się pierwotnie w magazynie „Orły”, który nadal możecie kupić na stacjach Orlenu. To 200 stron smakowitych olimpijskich tekstów.
*****
LESZEK MILEWSKI: Pani Anito, czym jest mistrzostwo? Pytam jako o umiejętność.
ANITA WŁODARCZYK: Mistrzostwo to coś fantastycznego. Ale do mistrzostwa trzeba się przyzwyczaić. Trzeba je oswoić. I w mistrzostwie znacznie trudniej uzyskać powtarzalność, niż jednorazowo po nie sięgnąć. To się stosuje do dowolnej dziedziny. Na to wszystko składa się przede wszystkim ciężka praca. Znałam dużo wielkich talentów, które nie wkładały stu procent w to, co robiły, i tego mistrzostwa nie osiągnęły, choć miały je naprawdę na wyciągnięcie ręki.
W jakim sensie trzeba się do mistrzostwa przyzwyczaić?
Pod kątem presji. Bo zawsze łatwiej być na zawodach czarnym koniem niż faworytem. Ja miałam z tym duży problem, choćby gdy po pierwszych medalach jechałam na mistrzostwa świata. W moim przypadku to przyzwyczajenie przyszło poprzez pracę z psychologiem. Nauczyłam się zachowywać chłodną głowę. Jak wejść do koła i się nie spalić.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy na całą swoją karierę, coraz bardziej doceniam, że potrafiłam sięgnąć po to mistrzostwo. Wcześniej wydawało mi się to takie naturalne. Wchodzę do koła, zdobywam medal. A teraz, jak analizuję sobie różne starty na różnych imprezach… Może głupio jest chwalić samego siebie. Ale czy też każdy z nas czasem nie zapomina trochę docenić siebie? Warto niekiedy spojrzeć wstecz na własne życie, może tam jest wiele rzeczy, których nie docenialiśmy, a powinniśmy.
W jaki sposób u pani objawiało się to niedocenienie własnych sukcesów?
Wyznaczałam sobie cel do zdobycia. On determinował wszystko. Gdy udawało mi się go zrealizować, to była chwilowa radość, a potem patrzyłam już w przyszłość. Co na horyzoncie – mistrzostwa świata, igrzyska. Kolejne wyzwania. Długie rozpamiętywanie sukcesu, a więc i jego docenienie, nie pomogłoby mi w osiągnięciu nowego celu, więc znikało z pola widzenia. I tak po każdym zwycięstwie.
Teraz, z perspektywy czasu, muszę powiedzieć, że do końca jeszcze nie jestem świadoma tego, co w sporcie osiągnęłam. Spotykam się z wieloma ludźmi, każdy gratuluje, nazywa mnie legendą polskiej lekkoatletyki. A ja… nie wiem. Może to odczuję to dopiero, jak zakończę karierę. Może nie czuję tego, bo cały czas jestem w treningu, cały czas mam cele i na nich się koncentruję.
Żeby coś osiągnąć, trzeba z tej swojej uwagi uczynić broń, nie rozpraszać się.
Myślę, że potrafię rozdzielić momenty zabawy i treningu. Przede wszystkim dzięki bliskim. Ale powtórzę: miałam to szczęście, że jak zdecydowałam się na prawdziwą karierę, to od razu trener skierował mnie do psychologa sportowego. Ktoś mógłby powiedzieć, że skoro teraz jestem superzawodniczką, mam wielkie doświadczenie, to psycholog nie jest mi potrzebny. A jednak cały czas czuję, że go potrzebuję. Psychologia sportu mnie zafascynowała.
Wiele osób – nie mówię o sportowcach – wstydzi się pójść do psychologa. Jakby to było coś złego. Dla mnie to niezrozumiałe. Przecież po to jest taki specjalista, żeby pomagać. Ja nie mam problemu z przyznaniem się, że pracuję z psychologiem. Sukces sportowy to oczywiście trening, ale potem, gdy zbuduje się pewną bazę, wszystko zależy od psychiki. Możesz być znakomicie przygotowany, ale jeżeli głowa nie funkcjonuje odpowiednio, nic z tego nie będzie.
Kiedy psychologia sportu przydawała się najbardziej?
Najtrudniejsze były momenty kontuzji. Przy diagnozach, według których miałam już nie wrócić do sportu. W głowie miałam jednak wtedy zakodowane, że muszę zrobić wszystko, żeby wrócić.
Czy jest jakiś sposób myślenia, konkretne ćwiczenie, które pomaga pani radzić sobie z presją?
Sposoby są różne. Ja mam swój rytuał przed startem polegający na wizualizacji konkursu. A ogólne podejście mentalne mam dziś takie, że nie mogę się doczekać momentów próby. Finału na mistrzostwach, igrzyskach. Kiedyś to mnie paraliżowało. Jeden wielki stres – wystarczyła myśl o wejściu do koła. Teraz marzę o tym, by tam wejść i walczyć o największą stawkę.
Życiowo to też pomaga, gdy się tyle lat współpracuje z psychologiem?
Każdy w życiu prywatnym ma swoje problemy. Ja zawsze sobie mówiłam, że teraz jest ciężki moment, ale muszę zacisnąć zęby i to przetrwać, a za chwilę będzie dobrze. Chociażby w ostatnim czasie, jak byłam kontuzjowana i tak naprawdę mogłabym już zakończyć karierę sportową. Ale miałam taką myśl, że może poprzez swój powrót do sportu dam komuś inspirację. Bo ja byłam w takim stanie, że uczyłam się normalnego chodzenia. Stawiałam pierwsze kroki. Chciałam pokazać, że to możliwe, że jak się spadnie na dno, to można się z niego podnieść. I zawsze tak samo, wyłącznie ciężką pracą.
Ważna jest jednak też wspomniana koncentracja na celu. Nieraz mamy mnóstwo dobrych intencji, zapał. Ale on gaśnie. I choć mamy w zasięgu realizację tego, czego chcemy albo czego potrzebujemy, to przez brak koncentracji tego nie robimy. Zbaczamy ze ścieżki, którą mogliśmy podążać. To też dał mi sport, że taki mam schemat: cel, realizacja.
Czy był w pani jakiś strach, gdy uczyła się pani od nowa chodzić po kontuzji? To trudne doświadczenie, może wręcz ekstremalne.
Nie, bo miałam znakomitą opiekę medyczną. Wiedziałam, że wyjdę na prostą. Ale najgorszy był taki moment, kiedy przez siedem tygodni byłam w ortezie i strasznie mi masa mięśniowa spadła. Gdyby ktoś wtedy, tuż po zdjęciu ortezy, zobaczył moją nogę i powiedział, że za dwa lata będę startować na igrzyskach… Mogło się to zdawać niemożliwe. Ja byłam daleko nawet od zwykłego funkcjonowania. Wtedy zaczynałam doceniać takie rzeczy, jak to, że mam windę i nie muszę wchodzić po schodach o kulach. Albo że mogę normalnie wziąć prysznic. Rzeczy, których nie docenia się na co dzień. Pan sobie nie wyobraża, jaka była moja radość, kiedy pierwszy raz mogłam sama założyć skarpetkę na stopę. To, że można zgiąć kolano, wprawiało mnie w euforię. Na co dzień jestem osobą pokorną, ale ta sytuacja jeszcze więcej nauczyła mnie o tym, jak postrzegać osoby niepełnosprawne i wyzwania przed nimi stojące.
Obawia się pani o swoje zdrowie? Znam historie ludzi, którym sport wystawił rachunek długo po zakończeniu kariery. Wtedy ich zdrowie się posypało, choć wcześniej wytrzymywało ten wielki wysiłek.
Zdrowie jest numerem jeden. Przez całą karierę miałam bardzo duże obciążenia, było kilka kontuzji. Ostatnia operacja, po osiemnastu latach kariery… Można powiedzieć, że organizm się zbuntował. Jak usłyszałam diagnozę, że trzeba zoperować staw kolanowy, wiedziałam, że nie będę startować na mistrzostwach świata w Dosze w 2019 roku. Ale też psychicznie się nastawiałam, że muszę zrobić zabieg, bo inaczej nie będzie mnie w Tokio. To był sygnał od organizmu, że potrzebował tej regeneracji.
Zdaję sobie sprawę, że na sportowej emeryturze organizm może się „odezwać”. Na pewno nie będzie tak, że w dniu zakończenia kariery rzucę wszystko i przestanę się ruszać. To byłby zbyt wielki szok dla organizmu, gdyby wszystko nagle zostało odcięte. Myślę, że też psychicznie nie byłabym w stanie tego wytrzymać. Jak miałam kontuzję, brakowało mi tego treningowego wysiłku. Endorfin szczęścia, które pojawiają się po super wykonanej pracy.
Czyli celem samym w sobie jest każdy trening wykonany do maksimum?
Mam tak, że jak się skatuję na treningu, to jestem szczęśliwa. Bo wiem, że wykonałam świetną pracę. Na rzutach tego nie można odczuć, bo nie można się jakoś bardzo zmęczyć. Natomiast po treningu siłowym, interwałowym, są takie momenty, kiedy człowiek pada. Kończysz trening, myślisz: więcej już tego nie zrobię. A mija dzień i nie możesz się doczekać kolejnego razu.
Czyli trzeba zakochać się w treningu, w wysiłku.
To jest jak narkotyk. Bez tego bywa ciężko. Naprawdę to odczułam, kiedy byłam go pozbawiona. Ten okres bez treningów dał mi wiele do myślenia. Na przykład wiem już, że jak będę kończyć karierę sportową, to potrzebuję mieć zaplanowane dokładnie, co będę robić dalej.
Już te plany powstały?
Klarują się. Ale po igrzyskach na pewno nie będę jeszcze kończyła kariery. Gdybyśmy rozmawiali w 2019 roku, to mogłabym powiedzieć: tak, po Tokio kończę. Ale przez to, że miałam dwa lata przerwy, organizm się zregenerował. Psychicznie też czuję straszny głód treningu, zawodów. To mnóstwo motywacji. Jeśli zdrowie pozwoli, jeszcze rok, dwa lata po Tokio chciałabym trenować. Są w przyszłym roku mistrzostwa świata w USA, więc mam już wyznaczony kolejny cel.
Skąd się bierze u pani ten głód? Kiedyś pani powiedziała w jednym z wywiadów, że zdobyła już w sporcie wszystko i gdyby chciała, mogłaby po prostu odpocząć. Zamieszkać w ciepłym miejscu, zwiedzać świat. A jednak wciąż decyduje się pani na sport.
Czasem sama tego nie rozumiem. Ale to jest niesamowite. Praca nad własną motywacją: miałam taki okres w karierze, kiedy pozostałe zawodniczki dzieliła ode mnie przepaść. Wychodziłam i miałam nad nimi 5-6 metrów przewagi. Po dwóch kolejkach mogłabym zdjąć buty, siedzieć przy kole i obserwować, jak dziewczyny rzucają. Ale mój charakter mi na to nie pozwalał. Inni mówili: „Ale ty masz super, bo jesteś sama, na 99% nikt cię w zawodach nie wyprzedzi”. Ale to nie jest łatwe. Masz cele, marzenia, trudniej jest się zmotywować do pracy. Jest inaczej, gdy podczas konkursu dziewczyny mnie przerzucają, ta motywacja jest wtedy automatyczna, włącza się waleczność. Natomiast wówczas trzeba było zbudować technikę pracy nad motywacją.
Często bywa tak, że moment największego sukcesu czy też życiowa forma są początkiem końca. Bo to usypia czujność.
Zagrożeń idących ramię w ramię z sukcesem jest wiele. Bo jak zaczyna się sukces, jest wiele pokus. To jest związane choćby z finansami. Jeśli ktoś zobaczy dużą sumę, której wcześniej nie miał możliwości zarobić, to rodzi się pokusa jednej wielkiej imprezy. Ja miałam to szczęście, że zawsze wokół mnie byli przyjaciele i rodzina, którzy powtarzali: „Nie szalej. Twardo stąpaj po ziemi”. Mam natomiast taki zwyczaj, że zawsze, po każdym sezonie sprawiam sobie prezent. Jakieś małe marzenie realizuję. To może być wyjazd na wakacje. Ale też jakiś zakup.
Co to bywało?
Bardzo lubię spędzać dużo czasu w kuchni, więc jakiś supersprzęt do niej. Jestem też miłośniczką butów. A jeśli chodzi o wakacje, to choćby Stany Zjednoczone. Niby człowiek mógłby polecieć tam w każdej chwili, ale przez to, że jest się cały czas w reżimie treningowym, nie jest to tak naprawdę możliwe. Loty na zgrupowania do USA? Nic się tam nie widzi, liczy się tylko trening. A taki wyjazd na dwa tygodnie, gdzie możesz się skupić tylko na tym, by zobaczyć to, co chcesz – to wielka frajda.
Co jest największym wyrzeczeniem w życiu sportowca?
Myślę, że wielu z nas powie to samo – rozłąka z rodziną i przyjaciółmi. To nie jest łatwe. Wiedziałam, że jeżeli zdecyduję się na karierę wyczynowego sportowca, tak to będzie wyglądało. Ale na szczęście żyjemy w dobie internetu, gdzie z każdego zakątka świata możemy ze sobą porozmawiać. Nie wyobrażam sobie lecieć gdzieś na trzy miesiące i nie widzieć się z bliskimi. Psychicznie to byłoby za ciężkie.
Ile dokładnie dni „wypada” pani w ciągu roku?
Teraz to inaczej wyglądało, bo nie trenowałam, ale w normalnym sezonie we wcześniejszych latach – około 320 dni w roku spędzałam na zgrupowaniu.
Nie ma się przez to domu.
Tak. Przyjeżdżam do domu jak do hotelu. Mimo to zawsze fajnie jest wrócić do swojego mieszkania, nawet pomiędzy zawodami wpaść na dzień, dwa, posiedzieć w swoich czterech kątach. Ale jednak większość czasu spędzam w hotelach. Jedzenie podstawione pod nos. Wszystko posprzątane, poprane. Inna rzeczywistość. Jak przyjeżdżam do domu, wielką radość sprawia mi, że mogę przygotować sobie sama kolację. Że mogę posprzątać, pranie zrobić. Wiem, że kogoś to może bawić, ale naprawdę sprawia mi to wiele radości.
Kolejny raz wracamy tu do gotowania. Co jest pani popisowym daniem?
Makarony. Jeśli chodzi o zupy – ogórkowa. I kocham dania mięsne pod różną postacią. Oczywiście, kotlety schabowe są numerem jeden. I choć znam recepturę mamy, to nie potrafię zrobić tak dobrych jak ona, robi najlepsze. Lubię też ryby, szczególnie pstrąga. No i ciasta. Uwielbiam piec serniki. Myślę, że sernik na zimno to mój koronny deser. Gotowanie to dla mnie forma relaksu.
Ma też pani swój osławiony bazarek, na którym zawsze robi zakupy.
Tak, jest taki jeden mały bazarek na Gocławiu. Znają mnie tutaj nie tylko sprzedający, ale i klienci. Zdarzały się tam niesamowite historie. Wróciłam z Rio czy mistrzostw świata, poszłam na zakupy. Niektóre osoby słyszały, że je tutaj robię, więc – jak dowiedziałam się od sprzedawczyń – od paru dni pytały, kiedy przyjdę, żeby móc mi osobiście pogratulować. To fajne miejsce, taki swój klimat. Nie wyobrażam sobie, żebym będąc w domu, robiła zakupy gdzie indziej niż tam.
Wiem też, że darzy pani szczególną estymą osoby starsze. Powiedziała pani w jednym z wywiadów, że ciężko zmusić panią do łez, ale cierpienie dojrzałych ludzi rozkłada panią na łopatki.
Tak mam. Zawsze jest mi żal, że człowiek już pewnych rzeczy nie może zrobić. Wtedy staram się mu to ułatwić. Choćby w trakcie pandemii, gdy była głośna akcja „Pomoc dla seniorów”, a byłam w Warszawie, to robiłam zakupy. Miałam na to czas, powiedziałam sobie: na tyle, na ile mogę pomóc, pomogę.
Jaka była reakcja, gdy nie tylko dostarczano zakupy pod drzwi, ale jeszcze robiła to pani?
Najczęściej pomagałam jednemu starszemu panu, więc już się zaprzyjaźniliśmy. Ale sytuacje są różne. Kilka dni temu moja przyjaciółka była sprzątać u starszej osoby. Dowiedziała się, że ten pan jest moim wielkim kibicem. I ja, wiedząc o tym, do pana Jana zadzwoniłam. Gdy odebrał telefon, popłakał się. Wyobraża pan sobie? To było pięć minut rozmowy, a takie emocje. Panu Janowi niedawno zmarła żona i on z tą sytuacją nie może się pogodzić. Potrzebuje kontaktu z ludźmi, potrzebuje rozmawiać. Sama też wielokrotnie czułam gesty życzliwości ze strony starszych osób wobec mnie. Pamiętam taką sytuację, gdy miałam kontuzję: wracając do domu, po drodze spotkałam sąsiadkę. Powiedziała, że jeśli będę potrzebowała wsparcia czy zrobienia zakupów, bo przemieszczanie się wtedy było dla mnie utrudnione, to jest do dyspozycji. Myślę, że w Polsce jest ogółem szacunek dla osób starszych, mnie też rodzice zawsze na to uczulali.
Kiedyś powiedziała też pani, że nie mogłaby uprawiać sportów zespołowych. Jestem ciekaw dlaczego.
W zasadzie to długo uprawiałam sporty zespołowe. Grałam w reprezentacji szkoły w koszykówce. Chodziłam na koszykarskie SKS-y. Pewnie gdybym nie trafiła do lekkoatletyki, poszłabym w ten sport. Nie wiem, na jakim poziomie bym się zatrzymała, ale tak by mogło być.
W mojej dyscyplinie jednak cały czas pracuję na swój rachunek. Nie wiem, czy potrafiłabym znieść taką sytuację, kiedy idziesz na trening, jesteś w stu procentach zaangażowany, a ktoś nie daje z siebie wszystkiego. Miałabym z tym problem. A tutaj mogę oczekiwać od siebie, wymagać od siebie, rozliczać siebie. Ten wynik w innych sportach rozkłada się zupełnie inaczej, ta odpowiedzialność jest rozłożona na wielu – tu jednak czuję, że mam większą kontrolę. W razie czego też wiem, że pretensje mogę mieć tylko do siebie. Odpowiada mi to.
Jak więc odkryła pani w sobie lekkoatletkę?
Moja przygoda z lekkoatletyką wzięła się tylko i wyłącznie stąd, że chciałam. Od tego się wszystko zaczyna: od chcenia. Ja wtedy chciałam trenować jakąś dyscyplinę poza koszykówką. Myślałam nad pływaniem. W Rawiczu jednak był klub lekkoatletyczny. Gdyby ten klub nie istniał, nigdy bym nie została lekkoatletką. Kiedy już się zdecydowałam, wiedziałam, że pójdę w konkurencje rzutowe ze względu na to, że warunki mi pozwalały. Zaczynałam od pchnięcia kulą, rzutu dyskiem. Kula mi się nie spodobała, a dysk – owszem. I tak naprawdę trenowałam najpierw z nim cztery lata. W międzyczasie wzięłam do ręki młot i zaczęłam się nim bawić.
Pomogło też właściwe środowisko. Bo zapisałam się do klubu między innymi dlatego, że koledzy i koleżanki już tam trenowali. To była dla nas forma spędzania wolnego czasu razem. My kochaliśmy sport, więc po szkole szliśmy tam, tak jak inni szli do pubu. Ale niesamowite jest to, że zaczęłam bardzo późno trenować lekkoatletykę. Znam osoby, które zaczynały w wieku dziesięciu lat, ja zaczęłam, mając szesnaście. I to była najpierw forma zabawy, nie miałam takich myśli, że będę zdobywać medale. Tylko rok po roku robiłam postępy. Widziałam to. Gdy skończyłam liceum, postanowiłam zrealizować marzenie o studiach na AWF. Dopiero tam, w Poznaniu, zdecydowałam się skoncentrować w stu procentach na rzucie młotem. Powstał pierwszy cel: wystartować na igrzyskach w Pekinie.
Był jakiś konkretny impuls, który przemienił rzucanie dla zabawy w marzenie o igrzyskach?
Przede wszystkim studia, a także możliwość współpracy ze wspaniałym fachowcem, trenerem Czesławem Cybulskim, który już wtedy był szkoleniowcem Szymona Ziółkowskiego i Kamili Skolimowskiej. Dzięki niemu wiedziałam, że wiele można osiągnąć. I to był moment przełomowy. Wszystko poszło dynamicznie, choć stopniowo. Na początku dla mnie niezwykłym wydarzeniem był sam start w mistrzostwach Polski. Udział w mistrzostwach świata – to było niewyobrażalne. Medale olimpijskie, rekordy świata? Ciężko to nawet umieścić na jakiejś skali. Ale ważny był ten progres z roku na rok. Zastanawiam się czasem, co by było, gdybym wtedy miała rok zastoju. Czy bym trenowała, czy pożegnała się ze sportem? A tak dojrzewałam – sportowo, ale też do pewnych sytuacji. I stawiałam sobie wysokie cele.
Co by pani robiła, gdyby nie kariera sportowca?
Pracowałabym w szkole jako nauczyciel wychowania fizycznego. To też było jednym z moich marzeń, bo zawsze kochałam WF. W podstawówce planowałam, żeby iść do liceum, następnie na AWF, a potem pracować w szkole. Wszystko się udało zrealizować poza pracą w szkole. Może na mnie czeka.
Pewnie też w ukierunkowaniu na sport pomagało to, że pani rodzice się nim interesowali.
Tak, tata grał w piłkę, mama w koszykówkę. Ze cztery lata temu, gdy mnie odwiedzili na zgrupowaniu, mama wzięła piłkę i zrobiła dwutakt… Perfekcja. Pogratulować takich umiejętności, a przecież skończyła już 60 lat. Natomiast chcę podkreślić: rodzice nigdy nie wywierali na mnie presji. Wspierali, jeździli na treningi i zawody. Ale nie mówili: musisz być najlepsza. Nigdy tego nie słyszałam. Z perspektywy czasu bardzo to doceniam. Bo znam też takich rodziców, którzy angażują się w trening aż za bardzo, nakładając na dzieci presję. Tym dzieciakom współczuję.
Skoro jesteśmy przy czasach dzieciństwa – wiem, że była pani trochę łobuzem.
Tak jest. Wspominaliśmy ostatnio z bratem taką sytuację: ja miałam pięć lat, on jedenaście. To były czasy, gdy tata pracował w Niemczech. Pojechaliśmy go odwiedzić na weekend. W prezencie dostaliśmy walkie-talkie. 1990 rok, więc to był szał. Kosztowały kupę pieniędzy. Nie wytrzymały z nami nawet połowy dnia. Dostaliśmy lanie.
Ja zawsze byłam łobuzem. Miałam bardzo dużo kolegów, mało bawiłam się lalkami. Jak wracało się ze szkoły, to człowiek szybko zjadł obiad, nie odrobił nawet zadania domowego, tylko już pędził na podwórko. A tam piłka nożna, chodzenie po drzewach, wyprawy na mirabelki albo agrest. Z takich historii: stały jeszcze wtedy między blokami takie duże kontenery na śmieci, z klapami. I raz, kiedy jakiś kolega coś mi zrobił, czymś mi dokuczył, to… wrzuciłam go do tego kontenera. Próbował wyjść, a ja zatrzaskiwałam mu klapę. Potem przyszedł z rodzicami do moich rodziców ze skargą, że takie rzeczy zrobiłam.
Jakie dziś ma pani relacje z rodzicami?
Bardzo dobre, codziennie gadamy przez telefon chociaż te 2-3 minuty. Piękne jest to, że jeżdżą za mną na zawody, nie tylko na mniejsze mityngi do Czech, Słowacji, ale są też zawsze na trybunach na igrzyskach i mistrzostwach świata. To dla mnie bardzo ważne, że mam bliskie osoby przy sobie w najważniejszym momencie. Czuję ich bliskość. W Rio miałam praktycznie swój sektor, pięćdziesiąt osób, jeszcze dokładnie naprzeciwko rzutni.
Czyli znamy już kulisy konkursu życia.
Tak. I drugiego – jak biłam rekord świata na memoriale Kamili Skolimowskiej dwa tygodnie później, też około trzydziestu osób mi bliskich zasiadło na trybunach. Ale igrzyska to igrzyska, a wtedy, jak wchodziłam do koła, widziałam cały sektor bliskich. Niesamowite.
Jakie to uczucie, taki konkurs życia? Gdy się wie, że wszystko wyjdzie?
Wchodzisz i się nie zastanawiasz. Jesteś tak przygotowany, że po prostu to robisz. Zawsze mówię, że muszę mieć wypracowany automatyzm ruchowy. Nie zastanawiam się, czy tym młotem obszerniej zakręcić, tylko pracuję jak maszyna.
Wróćmy jeszcze do dzieciństwa, szczególnie że jest dobry powód. Mówiła pani, że nie bawiła się za wiele lalkami, a jednak pewna lalka Barbie była. Dziś ma pani Barbie ze swoją podobizną.
Tak się złożyło. Tata mi kupił lalkę Barbie w Niemczech. Poza nią miałam trzy zabawki w dzieciństwie, które mama zachowała. Wózek dla lalek, rower, a także grę telewizyjną. Tata naprzywoził z Niemiec. Te rzeczy mama mi przechowała, więc gdy dostałam informację, że firma Mattel chce mnie uhonorować lalką Barbie, i zadzwoniłam do mamy, powiedziała: „Zobacz, jaka historia!”.
Jak wyglądało projektowanie lalki?
Trwało kilka miesięcy i faktycznie miałam w tym udział. Zasugerowałam, jak moim zdaniem powinna wyglądać. Zależało mi na biało-czerwonych barwach, oczywiście na młocie i rękawicy oraz na dwóch polskich medalach olimpijskich na szyi.
Została pani uhonorowana w serii lalek, które mają podkreślić wyjątkowe życiorysy kobiet. To też odpowiedzialność, jest pani postawiona dziewczynkom za wzór.
Tak, to seria Barbie SHERO. Cała akcja ma pokazać dziewczynkom, że możesz być, kim tylko chcesz. Rzut młotem jest tu dobrym przykładem, bo nie da się ukryć, że to konkurencja męska, siłowa. Nie sądzę, by jakakolwiek dziewczynka powiedziała, że chce zostać młociarką. Ale to przekaz: nie ma stereotypów, że dziewczynki czegoś nie mogą, na przykład pracować w zawodach uważanych za męskie. Myślę, że mamy coraz więcej kobiet, które stanowią na to dowód, ja nigdy nie miałam z tym problemu.
Sama siebie określała pani jako introwertyczkę. Czym jest dla pani introwertyzm?
Introwertyzm niejedno ma imię. Nie mam łatwego charakteru, tak ogólnie. Zawsze byłam zawzięta, waleczna. Pewne rzeczy robiłam skoncentrowana tylko na swoim celu i nie patrzyłam na to, że to się komuś nie podobało. Miałam klapki na oczach. Ale wiele też w sobie tłumiłam. Byłam kiedyś nieśmiałą, zamkniętą w sobie osobą. Dzięki sportowi mój charakter się zmienił. Myślę, że jeśli ktoś jest introwertykiem i ten introwertyzm mu w sobie przeszkadza, to może się zmienić. Tego się nauczyłam. Ale powinien robić to, tylko jeżeli to sprawia mu problem, bo samo w sobie nim nie jest. Bo zmiany zmianami, ale trzeba zachować wierność sobie. To też bardzo często powtarza się w moich rozmowach z psychologiem – zachować wierność sobie. I słuchać szeptu swojego organizmu. Przez tyle lat te słowa zawsze mi towarzyszyły.
W jaki sposób należy rozumieć to słuchanie szeptu swojego organizmu?
Niekoniecznie odnosi się to tylko do kwestii sportowych, ale również do życia prywatnego.
Czyli wierzy pani w instynkt?
Tak. Było kilka sytuacji, kiedy po prostu słuchałam siebie w danym momencie. W zeszłym roku zakończyłam współpracę z trenerem, podjęłam nową – to nie są łatwe decyzje. Miałam kilka opcji do wyboru. Ale w pewnym momencie pojawiła się myśl, że dany wybór będzie dobry i przy nim pozostałam. Decyzje podejmuję więc szybko, bez dzielenia włosa na czworo. Czasem mam dzień wolny, siedzę w domu, a tu pojawia się myśl: może polecę do Gdańska. I lecę. Sporo rzeczy robię spontanicznie i wychodzi z nich wiele dobrego.
Skoro jesteśmy przy temacie trenera – jak się współpracuje z Ivicą Jakeliciem?
Jestem zadowolona. Dogadujemy się. Musi być pewne połączenie między trenerem a zawodnikiem, ono istnieje.
Ćwiczy pani dużo w Aspire Academy w Katarze, to szczególny kompleks.
Śmieję się, że mogę już zostać przewodnikiem po Dosze. Trener Jakelić na co dzień pracuje w Aspire. Z miłą chęcią tutaj trenuję, to nowoczesny kompleks dla sportowców.
Jak pani ocenia Katar, spędzając tam tyle czasu?
Na pewno kultura arabska i nasza to dwa różne światy. Już się do pewnych rzeczy przyzwyczaiłam, ale niektóre nigdy nie przestaną mnie denerwować. Na przykład nie mogę patrzeć na wyzysk ludzi przy budowie stadionów na mundial. To mnie przeraża. Miasto niesamowicie się rozwija, ale wielkim kosztem. Ludzie z biedniejszych krajów: Bangladeszu, Nepalu czy Sri Lanki pracują w temperaturach bliskich 40 stopni. To bardzo ciężka robota, czasem gdy ich widzę, to serce mi się kraje.
Była pani już w Lusajl? To miasto, które powstaje od zera, właśnie na mundial.
Tak, jest to dziwne. Ostatnio dociągnięto tam linię metra, wybraliśmy się na zwiedzanie. Rośnie niesamowicie. Mnóstwo domów, port, stadion. No i niezwykły hotel obok niego.
Jak dziś smakuje pani złoto olimpijskie za start w Londynie?
Nie smakuje tak wyśmienicie, jak gdybym odebrała ten medal na ceremonii. Czuję jednak wielką radość. Nie ukrywam, byłam na to przygotowana. Podejrzewaliśmy po cichu z trenerem, że Rosjanka, która w 2012 roku wygrała, jest na dopingu. Dwa razy była taka sama sytuacja, raz przed igrzyskami, raz przed mistrzostwami świata w Moskwie, że zawodniczka na kilka tygodni znikała przed główną imprezą, zasłaniając się kontuzją. Potem przyjeżdża i rzuca rekordy. To jest niemożliwe. Wiem, jak to jest mieć kontuzję, jak się po niej wraca. Nie bije się wtedy rekordów. Cierpliwie czekaliśmy na dzień, kiedy prawda wyjdzie na jaw. Jeśli chodzi o medal, to cieszę się, że odebrałam go we wspaniałych okolicznościach, na gali stulecia PKOL-u – to było dla mnie ważne, miałam możliwość wyboru miejsca i czasu, kiedy go odbiorę. Uznałam, że ten moment będzie najodpowiedniejszy i do końca życia będę pamiętała tę ceremonię medalową, hymn Polski zagrany przez orkiestrę Teatru Wielkiego.
Ściga się pani z wielką historią sportu. Trzy złote medale w lekkoatletyce zdobyte na trzech kolejnych igrzyskach w tej samej konkurencji – to się do tej pory nie udało żadnej kobiecie.
Jest to duże wyzwanie, szczególnie że wracam po kontuzji. Rzucam dopiero od sześciu miesięcy. Do mojej życiówki brakuje mi dziesięciu metrów, to bardzo dużo. Ale nadal wierzę, że będzie mi dane zdobyć ten złoty medal. Igrzyska to specyficzna impreza, żyje tym cały świat, a bądźmy szczerzy, to się rzadko zdarza lekkoatletyce. Trzeba być gotowym fizycznie, ale jeszcze ważniejszą kwestią jest tu psychika. Myślę, że będę gotowa.
Zastanawia się pani nad tym, jaki będzie klimat igrzysk w Tokio?
Myślę o tym dużo, to będą zupełnie inne igrzyska. Przez pandemię były kłopoty z organizacją przygotowań, ja też to odczuwałam. Doszło wiele nowych czynników. Najgorsze jest to, że zostaniemy skoszarowani w wiosce do tego stopnia, że będziemy mogli jeździć tylko na treningi i do obiektów sportowych. To też kwestia psychiki – ja na przykład w dniu zawodów mam swój rytuał. Rano zawsze idę na miasto, do kawiarni, by po prostu nie myśleć o tym, co mnie czeka. Złapać trochę dystansu. Tak zrobiłam też choćby w Rio. Tutaj nie będzie takiej możliwości. Natomiast myślę, że będzie czas, by poukładać sobie to wszystko.
Na zakończenie chciałem zapytać panią o Kamilę Skolimowską. Mówi pani zawsze, że czuje jej obecność podczas zawodów. Że nad panią czuwa.
Do dziś pamiętam, jak startowałam w 2004 roku na mistrzostwach Polski z Kamilą. To było dla mnie niesamowite przeżycie. Ona była wtedy mistrzynią olimpijską. Takim przełomem był dla mnie 2008 rok, kiedy pierwszy raz miałam możliwość jechać na zawody zagraniczne. Mityng w Katarze, leciałyśmy tam z Kamilą. Pomogła mi odnaleźć się w tych światowych zawodach. No i wspólny start na igrzyskach w Pekinie, który dla Kamili nie był udany, bo nie doszła do finału, ale pamiętam, jak wtedy do mnie podeszła i powiedziała: „To jest twój dzień. Masz go wykorzystać. Daj z siebie wszystko”. Poczułam z jej strony wielką bliskość. Była dla mnie jak sportowa matka, zawsze gdzieś mnie też ciągnęła za sobą, ośmielała, no i dużo się od niej nauczyłam. To była dusza towarzystwa. Pół roku po igrzyskach, gdy byłam na zgrupowaniu, przyszła informacja, że Kamila zmarła. To był cios. Dostałam od jej rodziców rękawicę, młot i buty. Rękawica zawsze mi towarzyszy. Wszystkie medale, które zdobywałam, zdobywałam właśnie w niej. To moja nieodzowna rzecz. Powiedziałam sobie, że musi mi ta rękawica wytrzymać do końca kariery, i nadal tak jest.
ROZMAWIAŁ LESZEK MILEWSKI
*****
W Orłach przeczytacie też wywiady z innymi gwiazdami polskiego sportu, między innymi z: Pawłem Fajdkiem, Wojciechem Nowickim, Michałem Kubiakiem, Robertem Korzeniowskim, Marianem Woroninem i Mają Włoszczowską
Fot. Newspix
320 dni na zgrupowaniu. Jak mozna nie doceniac lub lekceważyć takiego sportowca. Gratulacje dla Anity.