Wszoła: Ustanowiłem rekord świata w rolniczej wiosce, w której mieli wspaniałe wino

Wszoła: Ustanowiłem rekord świata w rolniczej wiosce, w której mieli wspaniałe wino

Mistrz olimpijski z Montrealu ’76, srebrny medalista z Moskwy 1980 Jacek Wszoła wspomina najważniejsze konkursy swojego życia. Pretekstem do rozmowy była 40. rocznica rekordu świata z Eberstadt.

DARIUSZ URBANOWICZ: Niedawno pojawił się szczególny pretekst do świętowania – czterdziestolecie pańskiego rekordu świata w skoku wzwyż – 2,35 m. Ożyły wspomnienia?

JACEK WSZOŁA: Faktycznie, odebrałem kilka telefonów od dziennikarzy, którzy proszą o wspomnienia o tym wydarzeniu. Ale i tak by mi ten jubileusz nie umknął. To szczególna okoliczność, którą się przeżywa. Ma się ją cały czas w wyobraźni, ale okazuje się, że nie tylko w swojej. Fajna sprawa. Czterdziesty raz mogłem odwrócić ten zegar. Lecz to było tak dawno, że rzeczywiście o wyobraźni wcale nie od rzeczy jest wspomnieć. To już nawet nie wrażenia, odczucia, ale wyobraźnia, jak to się stało, kiedy to było, jak ja to przeżywałem.

Rekord ustanowił pan 29 maja 1980 roku, na dwa miesiące przed igrzyskami w Moskwie. Utrzymywał pan formę olimpijską!

To na pewno była forma wypracowana podczas przygotowań. To wydarzenie jednak było dość przypadkowe, sam start w Eberstadt nie został jakoś szczególnie wypracowany, bo pojechałem tam z marszu. Propozycja przyszła w czasie kiedy ja trenowałem na obozie przygotowawczym. Potwierdziłem, że wezmę udział, wróciłem do domu po sprzęt startowy. Do Frankfurtu nad Menem przyleciałem późno w nocy. Odebrał mnie jakiś facet z lotniska i zawiózł do Eberstadt. Nawet nie zdawałem sobie sprawy gdzie te zawody będą rozgrywane, a to zwykła rolnicza wioska, wokół wzgórza pokryte plantacjami winorośli. Wspaniałe wino, tak przy okazji.

Jak na rangę, to zawody zaczynały się wyjątkowo wcześnie. A przepraszam, ranga… wyznaczało ją określenie „międzynarodowy”. A jedynym “międzynarodowym” zawodnikiem byłem ja. Uczestniczyli trzej zawodnicy niemieccy, znakomici zresztą, którzy poprzedniego roku wszyscy trzej uzyskali tam wynik 2,30 m. Pierwszy ustanowił, pozostali wyrównali rekord Niemiec – wtedy jeszcze zachodnich, oczywiście; przypominam, to był rok 1980. Konkurs odbył się na boisku do piłki ręcznej. Wokół rozstawiono ławeczki dla kibiców. Zeskok, stojaki, poprzeczka, tablica informacyjna na wyniki. Nic więcej. O mały włos, a przespałbym ten start odsypiając późne przybycie do hotelu. Zszedłem na śniadanie, którego już nie było. Zdziwiona pani sprzątająca salę powiedziała, że wszyscy już poszli na zawody, nikogo tu nie ma. Spojrzałem na plakat, który wisiał na drzwiach, rzeczywiście – 12:30. Patrzę na zegarek, a tu 11:30. Pobiegłem na górę, przebrałem się w strój startowy, dresy. Porwałem kolce pod pachę, złapałem banana, jabłko. Pani pokierowała mnie w lewo, potruchtałem więc w lewo.

Wspomniał pan, że to boisko do piłki ręcznej…

Tak, pokryte nawierzchnią tartanową. Same warunki nieodbiegające od stadionowych, ale miejsce trzeba przyznać urocze. Te wzgórza, choć nie bardzo blisko, ale wydawały się na wyciągnięcie ręki. Wszędzie zielono, my zgromadzeni w dolince. Przepięknie. Gdzieś tam pyrkał traktor pracujący w polu. Zresztą odbyło się tam czterdzieści edycji Internationales Hochsprung-Meeting Eberstadt. W 2018 roku zostałem zaproszony na jubileuszowy 40. start w Eberstadt, które stało się Mekką skoku wzwyż, najpierw męskiego, a przez ostatnich kilkanaście lat również żeńskiego. Wszystkie zawody poprzedzały zmagania w niższych kategoriach wiekowych, juniorów, młodzików… Święto skoku wzwyż nie tylko w Niemczech, bo to światowa impreza. Mój rekord świata nie był wcale ostatni, bo dwukrotnie bił tam rekord Chińczyk Zhu Jianhua. Skoczył 2,39 m kilka lat później. Wiele, wiele wspaniałych rezultatów na, jak to młodzież dziś mówi, mega poziomie.

Z czego wynikał fakt, że tamto miejsce tak sprzyjało dobrym wynikom?

Prozaiczna sprawa. Eberstadt słynęło z serdeczności organizatorów. Byliśmy zakwaterowani w maleńkim pensjonacie, wspólne posiłki, fantastyczna atmosfera. Co ciekawe, to miejsce słynęło, że nie płaci wcale wielkich pieniędzy. Od zawsze przyjmowali tam zaproszenia najwybitniejsi skoczkowie aktualnie skaczący. Każdy kto ruszał nogami, nie miał kontuzji, zgłaszał się i niemal prosił o miejsce w tym konkursie. Stąd ostra rywalizacja i obfitość wyników. 2,40 m w odpowiednich momentach historycznych dla skoku wzwyż to był tam chleb powszedni tych zawodów i fakt oczekiwany, że tak będzie.

Można mówić o magnetyzmie tego miejsca. Faktycznie wygrywali tam najwięksi, choćby Javier Sotomayor czy Artur Partyka. Jak było z progresem pańskich wyników? W wieku 20 lat mistrzostwo olimpijskie w Montrealu i wynik 2,25. Kilka lat później rekord świata i wynik 2,35. Można powiedzieć, że to przepaść.

Gdybym pozostawał w uśpieniu, faktycznie taka różnica robiłaby wrażenie. W 1977 roku skoczyłem jednak 2,30. To był kolejny progres w mojej karierze. Po samych igrzyskach olimpijskich w Montrealu pobiłem rekord Europy – 2,29. Przypomnę, że do Montrealu jechałem z rekordem Polski 2,26 m. Zatem tamtejsze 2,25 nie stanowiło szczególnego zaskoczenia. Jeśli chodzi o rezultat, bardziej cieszyłem się z pobicia wspomnianego rekordu Europy należącego od lat do Walerego Brumela – 2,28 m, i to z 1964 roku. Ta progresja nie stanowiła zaskoczenia. Potem 1978 rok miałem bardzo ciężki. Czułem się świetnie przygotowany, ale skoki nie wychodziły. Wtedy miało się urodzić moje pierwsze dziecko. Cały ten sezon przeżywałem jakby w dwóch obszarach – swojej formy z treningów i obawy czy wszystko będzie dobrze.

Jak wyjeżdżałem, to ciężko nawet było dodzwonić się do domu. Wtedy nie było tak jak dziś, że każdy nosi telefon w kieszeni. Połączenia międzynarodowe, czy to z powodów politycznych czy technicznych, były istnym horrorem. Walka z upiorami. Trzeba było zamawiać rozmowę i warować przy telefonie w określonym czasie. Zresztą nigdy to się nie udawało, bo do połączenia albo nie dochodziło wcale, albo po wielu godzinach. Kiedy dzwoniłem z zagranicy, również albo numer kierunkowy był ciągle zajęty, albo zrywało łącze. To ciężkie czasy.

Rok później już było lepiej. Skakałem w granicach rekordu życiowego. Raz wyrównałem, kilka razy byłem blisko poprawienia. Czas intensywnej pracy przed kolejnym wyzwaniem, jakim miały być zbliżające się igrzyska w Moskwie, zaowocował serią dobrych wyników. W tamtych czasach dziewięciokrotne uzyskanie wyniku 2,30 i lepiej, to było coś. Dziś, przy wyższym oczywiście pułapie, takie serie potrafili robić najlepsi skoczkowie pokroju Barszima. To ten poziom sprzed 40 lat. 230 cm to była przepustka do raju skoczka wzwyż i ciągłe marzenie.

Wróćmy jeszcze do Montrealu. 1976 rok, leje jak z cebra, sędziowie w poubierani w foliowe płaszcze. Pan ledwie 20 lat na karku, młody człowiek startujący na bieżąco przecież w kategorii młodzieżowej, a tu złoto z rekordem olimpijskim… Stoczył pan pojedynek z Gregiem Joyem, ale czy to on faktycznie był najgroźniejszym rywalem?

To był bardzo trudny konkurs, trwał ponad cztery godziny. Ale to bez znaczenia, choć na takie okoliczności chyba nikt nie był przygotowany, aby być tak długo na stadionie. Musielibyśmy mieć cały wór sprzęt, aby po każdym skoku przebierać się w suche rzeczy. Przenikliwe zimno. Dotkliwie odczuwaliśmy to połączenie mokrego stroju z panującym zimnem. Przypomnę, że to działo się pod koniec lipca. Należało oczekiwać pogody wakacyjnej, ciepła, wieczoru zakończonego miłym akcentem, zwieńczającego wielomiesięczną pracę. Spotkały nas tymczasem zupełnie inne warunki, bo każdy raczej szykuje się w warunkach idealnych, cieple i tak dalej.

Uprzedzając pytanie, ja byłem na takie coś przygotowany. Mój papa stwierdził, że żyjemy w pewnym obszarze komfortu, że trenujemy w cieple, startujemy w idealnych warunkach. Na początku maja już mieliśmy pełnię lata. Kończyłem przygotowania w Formii we Włoszech, pierwsze zawody, rekord Polski. Na ostatnim zgrupowaniu przygotowawczym ojciec stwierdził, że jest za dobrze, że musimy coś zmienić, aby przełamać rutynę. Stwierdził, że tak nie może być. Przed każdym treningiem technicznym lał wodę na rozbieg. Przy pierwszym takim treningu byłem oburzony, ale później się przyzwyczaiłem. Stwierdziłem, że czemu nie. W końcu lecimy na inny kontynent. Nie zmienia to faktu, że Montreal leży na podobnej wysokości geograficznej, mimo wszystko nie do końca mogliśmy być pewni pogody.

Użył pan określenia „papa”, chodziło o pańskiego ojca i trenera, Romana Wszołę. Skąd ten jego impuls, to przeczucie? Rozmawialiście o tym?

Rozmawialiśmy nie potem, ale wcześniej. Szczególnie kiedy się rozgrzewałem przed tym treningiem, przybiegłem przerażony, pytam go “co się dzieje?!”.

Wiadomo, jak zachowują się rozmoknięte buty: rozłażą się, nie trzymają stopy, tracą właściwości. A sprzęt sportowy najwyższej jakości, nie był wcale dostępny na pstryknięcie palcami, jak dziś. Otrzymywało się go za dobre wyniki, ale i tak był limitowany. Miałem dwa komplety na sezon. Poświęciłem jedną parę kolców na te wybryki, jak mi się wydawało. Po moim pierwszym skoku na 2,14 m zaczął się regularny deszcz. Nie, nie padało, ale lało. Widać to na zdjęciach czy filmach z tamtych zawodów, że stoją kałuże. Normalnie lało. W tym momencie wróciło do mnie to, co miałem na treningach, skrócony rozbieg, wolniejszy początek, trochę krótsze kroki, żeby się nie rozłazić na końcu. Przydało się!

Co się działo u pana w głowie? Czy po przejściu przez ten poligon treningowy, dało to panu poczucie pewnego komfortu?

Nie przewidując opadów deszczu, jak szedłem na stadion olimpijski – szedłem, bo nie był on zbytnio oddalony od wioski olimpijskiej – panowały normalne warunki. Nie chmurzyło się nawet, było chłodno, ale nie zimno. Nic nie zapowiadało ulewy. Obmyślałem sobie taktykę na te zawody. Wszyscy znają regulamin, jeżeli się wszystko zgadza, jeśli wszystko idzie równo, wygrywa kto najwyżej skoczy, w przypadku remisu wygrywa kto pokona daną wysokość w lepszej próbie, kto ma najmniej strąceń też zwycięża. A nie było wtedy jeszcze mowy o dogrywce. Szybko objąłem prowadzenie w konkursie. Po udanym skoku jak już zaczął padać deszcz i prowadziłem, ten fakt spowodował, że opuściły mnie wszelkie emocje.

Kiedy został już pan sam w konkursie z wynikiem 2,25, mimo wszystko atakował pan 2,27 i 2,29.

Po każdym starcie atakowałem rekord Europy. Chodziło mi o to przez cały sezon. Mimo że okoliczności nie sprzyjały, miałem już złoto na szyi, ale walczyłem o ten rekord. W tej końcówce groźniejszym od Joya był Rosjanin Siergiej Budałow, który skakał świetnie, po prostu fenomenalnie. Jeden z ostatnich zawodników oprócz Jaszczenki, który skakał metodą przerzutową. Po pierwszej nieudanej próbie 2,23, przeniósł na 2,25. Znów strącił, przeniósł na 2,27 i to jego się bałem! Z całym szacunkiem dla Joya, jednak on swoimi skokami nie dał mi sygnału, bym się zaczął bać. To Budałow był groźny. Rekordzista świata Dwight Stones z USA skończył na 2,21 m. Został właśnie Budałow i Joy. Jak zostałem sam w konkursie na 2,27 to zaatakowałem rekord Europy, ale bezskutecznie.

Cztery lata później wiadomo, Moskwa, bojkot krajów zachodnich. Pan za to rywalizował z Niemcami z NRD. Jak pan wspomina te igrzyska?

Walczyłem z koalicją dobrze przygotowanych Niemców. Zdobyli złoto, brąz i czwarte miejsce. Janusz Trzepizór odpadł na początku i nie mógł zostać płycie. Proszę się tu niczego nie dopatrywać, takie przepisy obowiązują. Jego zabrali, a ja zostałem sam. A Niemcy tworzyli grupę, wspierali się, szeptali między sobą. Znów bardzo ciężki konkurs, choć 2,31 to był mój drugi wynik tego sezonu. Odnoszę wrażenie, że gdybym skoczył 2,36 to Wessig mógłby skoczyć nawet 2,40. Był tego dnia fenomenalny, bez dwóch zdań. Na 2,36 m miał skok może trochę gorszy pod względem wizualnym, ale porównuję go do tego Artura Partyki z Atlanty 1996 roku na ostatniej wysokości jaką pokonał. Tam było mnóstwo przestrzeni między ciałem a poprzeczką. Mimo że byłem już poza konkursem, ręce mi opadły. Po wielu latach, po upadku Muru Berlińskiego, kiedy pootwierały się archiwa, Maciej Petruczenko dotarł do informacji że, jakby to delikatnie określić, chłopaki byli na liście beneficjentów systemu niedozwolonego wspomagania. Mówię oczywiście o dopingu, ale jeśli się kogoś za rękę nie złapie… to nie ma przestępstwa. Tutaj mi się przypomina historia Lance’a Armstronga, dziś banity, wyklętego z kolarstwa, jego też nie złapano na dopingu. Konkurs miał swoje smaczki. Szwajcar startujący pod flagą olimpijską Roland Dalhäuser, późniejszy zwycięzca z Eberstadt, też był piekielnie mocny tego dnia. Rosjanom chyba nie pomogły trybuny, może im trochę skrępowały ruchy. Skończyli poniżej oczekiwań swoich i kibiców.

„Ta wiadomość nas dobiła”. 36 lat temu Polska zdecydowała o bojkocie igrzysk w Los Angeles

A jak było z igrzyskami w 1984 roku? Chwilę przed wylotem dowiedzieliście się, że nie lecicie do Los Angeles, a dostaliście produkt „czekoladopodobny” czyli zawody Przyjaźń-84. Była w was złość, was sportowcach, lekkoatletach…

Czy złość? Bezradność raczej. Kurczę blade. Rok wcześniej zawieszono stan wojenny, najtrudniejsze warunki w jakich przyszło nam żyć. Cały czas trwaliśmy pod kloszem. Ciężko było wyjechać gdziekolwiek. Nawet sportowcom trudno było otrzymać paszport. Nie mówię o sportach drużynowych, bo tam jest program – udział w eliminacjach, potem turniej. U nas wygląda to inaczej. Zaproszenie na poszczególne zawody przychodzi do związku, trzeba było mieć w ogóle wiedzę, że takie zaproszenie przyszło, potem w cudowny sposób wyrwać je i mieć podparcie we wniosku do Centralnego Ośrodka Sportu – wydziału paszportowego o wydanie paszportu. Później czekało się jeszcze na decyzję, walka o wizę w ambasadzie… Lata ’82-’84. To się nawarstwiało w głowie. To był stan umysłu. Nasze plany sportowe zależały od jakiegoś urzędniczyny, który siedział z pieczątką i albo ją przystawił, albo nie. Nie było żadnych kryteriów. Niektórzy mieli szczególnie przechlapane. Komar twierdził, że Kozakiewicz miał „ciągłą kontuzję paszportu”. Sam mawiał: „ze zdrowiem dobrze, ale paszport mam kontuzjowany w kasie pancernej w COS-ie”. Myślę, że to ważne by młodzież dziś wiedziała, że wtedy nie tylko forma sportowa się liczyła. Liczyło się widzimisię jakiegoś dupka w urzędzie, który sprawował władzę nad szufladą z pieczątkami. Coś niesamowitego.

A jak przyjęliście informację, że nie lecicie do Los Angeles?

Ręce nam wtedy opadły. W 1984 roku byłem już w zasadzie weteranem, miałem 28 lat. Sił miałem piekielnie dużo. Potrafiłem w sezonie startować ponad trzydzieści razy i mówię tu o zawodach na otwartym stadionie. Jeżeli ktoś się dziwi, w kontekście tego co mówiłem wcześniej, mieliśmy Anioła Stróża, który nie był związany już z lekką atletyką od czterech lat. Piotr Nurowski, późniejszy szef PKOl. Jak wszyscy wysoko postawieni politycy w kraju należał do partii, a tam się z nim liczono. Wystarczył jeden jego telefon, by szuflady z pieczątkami otwierały się jak na sprężynach, paszporty wyskakiwały z sejfów same, pieczątki się przystawiały. Szef wyszkolenia związku Marek Łuczyński był kolejnym archaniołem. Oni torowali nasze kariery, dbali byśmy czuli się komfortowo. Wiedzieli, że nie można przepieprzyć całego roku siedząc w domu, a w nagrodę pojechać do Moskwy na „zawody przyjaźni”. Łuczyński rozumiał to. Użył wpływów pana Piotra, umożliwił nam wyjazd i powiedział, że dopóki trwają mityngi na Zachodzie, byśmy nie wracali, bo więcej nie wyjedziemy. To było totalne szaleństwo. W trzy tygodnie bodaj wystartowałem siedemnaście razy! Niewiarygodne. Średnia tych wyników oscylowała wokół 2,27. Zdarzyło mi się startować dwa razy jednego dnia. Oslo, Londyn, Monte Carlo, Sztokholm, znów Londyn… Podróże, hotele, przebranie się, zawody.

Faktycznie musiał być pan w formie!

Ja byłem tak silny, że jakby mi założyli plecak 20-kilogramowy, to i tak bym swoje skakał. Tuż przed tymi zawodami w Moskwie trenowałem na obozie w Kortowie, w Olsztynie. Stadion żużlowy, wspaniałe warunki. Trenujemy sami, tylko grupa prowadzona przez mojego tatę. Wyznaczono nam dzień, kiedy mieliśmy się zebrać w Sopocie, tam miała się odbyć odprawa motywacyjna z przewodniczącym Głównego Komitetu Kultury Fizycznej. W przeddzień wyjazdu do Sopotu robiłem zwyczajowe testy pchnięcie kulą do przodu, do tyłu, trójskok z miejsca, pięcioskok z miejsca, skok wzwyż z miejsca. Ja z miejsca wzwyż skoczyłem 2,01 m! Dwa zero jeden – tyłem do poprzeczki, wybijając się z dwóch nóg, skacząc bez rozbiegu! Wszystkie próby poprawiałem o 30-40 cm. W skoku w dal z miejsca skoczyłem 3,44 cm. Tą są takie wyniki, że dziś ciężko sobie wyobrazić zawodnika, który je osiąga. Następnego dnia na tartanie z jednego kroku skoczyłem 2,10, a z trzech kroków 2,25 m! Tak wyglądał mój stan przygotowania fizycznego w tamtym sezonie. Tamtego wieczora, a może już w nocy naszego czasu, odbywał się konkurs skoku wzwyż. Wygrał wynik 2,29, a ja z trzech kroków skoczyłem 2,25. Wow. Tak to wyglądało.

Ja nie byłem wkurzony. Ja byłem załamany. Cztery lata w sporcie to strasznie dużo. Jak się ma 17 lat, myślisz OK, będę miał 21 to pojadę na igrzyska. Potem myślisz, że podczas kolejnych igrzysk będziesz miał już 25 lat. A w kolejnych już możesz nie wystartować, młody człowieku. To nie piłka nożna, czy maraton, gdzie karierę można przedłużyć i z powodzeniem startować po trzydziestce. Skok wzwyż wymaga szybkości i siły. Szybkość spada, siła zostaje i mamy klops, koniec kariery.

Jak pan ocenia to co dzieje się w Polsce w skoku wzwyż? Trudno oprzeć się wrażeniu, że wyniki nie poszybowały wysoko do góry.

W Dosze w ubiegłym roku 2,35 m dało medale. W kontekście tych wyników Sylwek Bednarek jest już weteranem i na pewno sam sobie zdaje sprawę, że cudów nie będzie i jeśli utrzyma skakanie w granicach 2,30 m, to i tak będzie bardzo dobry wynik. Norbert Kobielski ze swoimi warunkami fizycznymi powinien skakać 2,40 m. Nie wiem, dlaczego nie skacze. Nie wygląda to najlepiej. W skoku wzwyż kobiet również nie jest wesoło. Kamila Lićwinko, której skoki podziwiałem na mistrzostwach świata w Dosze, a tak się bała tych mistrzostw, bo poród, małe dziecko, powrót, niepewność… Piąte miejsce! Świetny rezultat, ale też ma trzydzieści lat. Aby nie było tak, że na niej i na Bednarku kończy się historia skoku wzwyż w Polsce.

Brzmi to mało optymistycznie.

U nas jednak obowiązuje wredny system, stąd mój niepokój. Nie ma wyników? Nie ma pieniędzy. A jak nie ma pieniędzy, nie ma szkolenia. A jak zabraknie szkolenia, znajdziemy się w niebycie. Tak to działa, niestety. Jeśli zdarzy się, że 17-latek skoczy 2,25 m, stwórzmy mu warunki do rozwoju. Nawet nie chodzi mi o to, by dostał pieniądze do ręki. Niech ma pokrycie kosztów, przygotowań, dojazdów. Niech wie, że opłaca się kontynuować naukę. Nikogo nie interesują medale kadetów czy juniorów. Do historii przechodzi się rekordami świata seniorów. Stąd nasza rozmowa po czterdziestu latach.

Rozmawiał
DARIUSZ URBANOWICZ

Rozmowy można posłuchać w formie podcastu.

Sponsorem audycji Kierunek Tokio jest PKN ORLEN

Fot. Newspix.pl

 

 

 

 

 

 


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez