Nienawidził przegrywać. To był najważniejszy czynnik. Od dziecka wpychano mu do głowy ideę rywalizacji. – Pływanie nie jest najważniejsze. Wygrywanie jest – powtarzał mu ojciec. Więc Mark Spitz wygrywał. Pobijał rekordy, zdobywał medale. W tym siedem złotych na jednych igrzyskach. Przez 36 lat był to rekordowy wynik, a w pamięci ludzi do dziś tkwi zdjęcie znakomitego pływaka stojącego w kąpielówkach, z bujnym wąsem i siedmioma złotami na szyi.
Życie Marka Spitza wykracza jednak dalece poza sam basen. To historia wielkiego mistrza, który nie uchronił się przed kontrowersjami. Historia człowieka, który uwielbiał pływanie, ale zrezygnował z niego na rzecz pieniędzy. Historia gwiazdy, która mocno przyblakła po nieudanym podboju showbiznesie. – Zawsze myślałem o sobie, jak o normalnym gościu, któremu udało się dokonać czegoś niebywałego w sportowej karierze – mówił.
I może faktycznie tak siebie widział. Tyle że ludzie, obserwujący jego karierę, nie mieli okazji dostrzec zwykłego gościa. Widzieli jedynie gwiazdora, aroganta, mistrza. Bo właśnie tym ostatnim był przede wszystkim. Mark Spitz to mistrz. Jeden z największych w historii.
*****
W 1989 roku wszystkie redakcje sportowe w Stanach Zjednoczonych (i wiele innych na świecie) zelektryzowała jedna wiadomość – Mark Spitz chciał wrócić do pływania i marzył o igrzyskach w Barcelonie. 17 lat po zakończeniu kariery. Tuż przed czterdziestymi urodzinami. Jeśli tylko by mu się powiodło, jeśli pojechałby do Hiszpanii – byłaby to historia ponad wszystkie inne z tamtych igrzysk. Gdyby zdobył medal, byłaby pewnie ponad wszystkie inne w całej historii olimpiad.
Skąd wziął się pomysł? Filmowiec Bud Greenspan miał zaoferować Markowi milion dolarów, jeśli ten przebrnie przez kwalifikacje. Sam Greenspan zresztą to wszystko dokumentował. Spitz stwierdził, że warto spróbować. Tym bardziej że jeszcze kilka lat wcześniej – w 1984 roku – rywalizował z Rowdy Gainesem, rekordzistą świata na 100 metrów stylem motylkowym, i wygrał. Tyle że to było ponad pięć lat wcześniej. A przez taki czas wiele może się zmienić.
Spitz postanowił skupić się na jednym wyścigu – właśnie stu metrach delfinem. Jego popisowym, w którym zawsze radził sobie znakomicie. Na igrzyskach w 1972 roku popłynął w nim z czasem 54.27 sekundy. Gdyby był w stanie dojść do tego poziomu przy okazji igrzysk w 1988 roku, byłby ósmy w finale. – Nie chcę nazywać tego comebackiem, bo opuściłem sport będąc na szczycie. Chcę pływać przez następne trzy lata, jakby miało nie być jutra. Dla mnie samo to już będzie osiągnięciem – mówił mediom. Dłuższych wywiadów w tamtym czasie nie udzielał.
Wkrótce dowiedział się, żeby w ogóle móc wystartować w olimpijskich kwalifikacjach, będzie musiał przepłynąć 100 metrów w czasie szybszym niż 56 sekund. To był jego pierwszy cel. Miał na to ponad dwa lata. Sporo czasu. Ale tego równocześnie z każdym dniem miał mniej – starzał się, ciału było coraz trudniej się regenerować. Czwórka z przodu robiła po prostu swoje. W 1991 roku już to wiedział. – Okazuje się, że to trochę trudniejsze, niż się spodziewałem – mówił, gdy gładko przegrał na 50 metrów delfinem z Tomem Jagerem i Mattem Biondim, ówczesnymi gwiazdami pływania. Ten pierwszy ani przez chwilę nie był zagrożony. Drugi, dwa tygodnie później, wyprzedził byłego mistrza na drugiej części dystansu.
Z drugiej próby Spitz był jednak zadowolony. Dodawał, że z Jagerem zjadły go po prostu nerwy, źle to wszystko wyszło. Z Biondim był w stanie długo rywalizować, co znaczyło, że wciąż może coś osiągnąć. Dopiero, gdy się w tym upewnił, zdecydował się na pierwszy wyścig na 100 metrów. Przegrał. W pięcioosobowej stawce przypłynął ostatni. Choć dobrze trzymał się przez większość dystansu, dopiero na ostatnich metrach zabrakło mu pary, jak sam to określał. – Wiem, że się poprawiam. A do kwalifikacji mam wciąż dziesięć miesięcy. W najgorszym razie kupię bilet i pojadę tam w ten sposób! – mówił.
Wyszło, że musiał kupować. Nie dostał się nawet na krajowe eliminacje. Jego najlepszy czas z tamtego okresu to 58.03. O ponad dwie sekundy wolniej niż potrzebował. – Gdzieś pomiędzy 34., kiedy pokonałem Gainesa, a 39. rokiem życia straciłem coś ważnego – szybkość. Kiedy płynąłem przeciwko Jagerowi, wystraszyłem go na śmierć. To powinno być moją przewagą. Ale straciłem gdzieś ducha rywalizacji. Płynąłem jak trzynastolatek – mówił.
Ale jego próba potwierdziła jedno – że Mark Spitz jeśli już czemuś się poświęca, to robi to na całego. W powrót włożył tyle sił, ile tylko mógł. Walczył. Trenował. Rywalizował. Nie wyszło, bo szanse miał naprawdę niewielkie. Każdy to wiedział od początku. Ale gdzieś pewnie tliła się ta nadzieja. Że jeszcze raz popłynie na igrzyskach. Że kolejne pokolenie, 20 lat później, zobaczy go w akcji. Że nawiąże do dawnych sukcesów. I jasne, może walczył przy tym o milion dolców. Ale to nie zmienia faktu, że zrobił coś, na co wielu innych sportowców nawet by się nie odważyło – spróbował.
Choć tak naprawdę nie musiał. I tak był już przecież legendą.
*****
Siedem startów. Siedem złotych medali. Siedem rekordów świata. Stuprocentowa skuteczność. Wynik lepszy osiągnął dopiero Michael Phelps 36 lat później, gdy osiem razy zostawał w Pekinie mistrzem olimpijskim i siedmiokrotnie pobijał rekord świata. W Monachium w 1972 roku Mark Spitz był poza zasięgiem wszystkich rywali. Zaczęło się od 200 metrów delfinem. Wygrał o ponad dwie sekundy. Mówił, że jest dużo mocniejszy niż jeszcze kilka lat wcześniej. Pół godziny później miał już dwa złota – wraz z kolegami wygrał sztafetę 4×100 metrów stylem dowolnym. W międzyczasie próbował wpływać na rywali… psychologicznie.
– Każdy przychodził na basen i zastanawiał się: „Czy trenowałem wystarczająco? Czy odpocząłem tyle, ile trzeba? Czy moi współlokatorzy nie robią zbyt wiele hałasu?” – wszystkie te zmartwienia. Cóż, Mark Spitz nie mógł się martwić. Chodziłem po strefie rozgrzewkowej zanim poszliśmy pływać i narzekałem na swoje ramię oraz plecy, jak hipochondryk. Próbowałem przekonać rywali, że jestem bliski wycofania – mówił.
To działało. Kolejny dzień przyniósł mu zwycięstwo na 200 metrów stylem dowolnym. Tydzień wcześniej jego najgroźniejszy rywal w tej konkurencji, Steve Genter, zmagał się z zapadniętym płucem. – To może brzmieć okropnie, ale teraz nie muszę się o niego martwić – stwierdził wtedy Spitz. Genter wrócił jednak do zdrowia, a Mark spędził dwa dni na powtarzaniu mu, że powinien się wycofać. Nic dziwnego, że Steve był wściekły i chciał mu udowodnić, co potrafi. – Nie wierzę w to, co robi ten gość. Nic nie ucieszyłoby mnie bardziej, niż pokonanie go. Ale po prostu nie mogłem tego zrobić – mówił po porażce. A Spitz znów triumfował.
Następnego dnia, 1 września, dorzucił jeszcze dwa złota – na 100 metrów motylkiem i w sztafecie 4×200. Już w tamtym momencie wyrównał rekord wszech czasów w liczbie złotych medali zdobytych na jednych igrzyskach. Dwa dni później go pobił, wygrywając na 100 metrów stylem dowolnym. Aczkolwiek to był dla niego najtrudniejszy start, choć gdy już wskoczył do wody, to wygrał bez trudu. Wcześniej myślał jednak o wycofaniu.
– Myślałem o tym, bo do finału dostałem się z trzecim czasem. Nie chciałem płynąć. Poza tym wygrałem już pięć złotych medali, a wiedziałem, że o ile nie dostaniemy dyskwalifikacji, to wygramy w sztafecie. Czułem pewność, że zdobędę sześć złotych medali, wszystkie w rekordowym czasie. Stwierdziłem, że sześć na sześć to lepszy wynik niż sześć plus srebro lub brąz. Wiedziałem też, że Jerry Heidenreich, mój kolega z zespołu, będzie trudny do pokonania – mówił.
Trudno zrozumieć tę filozofię, ale Spitz taki właśnie był. Chciał mieć „czystą kartę” – same złota i same rekordy. O swoich obawach powiedział trenerom. – Jeśli stchórzysz na tym dystansie, nikogo nie będzie interesować twoich sześć złotych medali. Będą pamiętać, że wystraszyłeś się najszybszego dystansu – odpowiedzieli. I to go przekonało. Nie tak chciał być zapamiętany. Wystartował więc i znów wygrał. O 0.41 sekundy przed Heidenreichem. – Mark zawsze dawał mi coś, co mogłem gonić, a ja dawałem mu powód do uciekania – wspominał po latach przegrany, który Monachium opuszczał z dwoma złotymi medalami, srebrem i brązem. Jego historia ma jednak smutny epilog – w 2002 roku popełnił samobójstwo. – Zawsze jest ktoś, kto czyni cię wielkim. Jerry Heidenreich był powodem, przez który ja byłem wielki – mówił na jego pogrzebie Spitz.
Wróćmy jednak do Monachium. Tam Spitz wraz z kolegami faktycznie dołożył złoto w sztafecie, podobnie jak rekord świata. Miał wszystko, nie można było wygrać więcej. I cieszył się z tego. Przede wszystkim jednak radowało go co innego – że wreszcie mógł odpocząć. – To był wyniszczający okres. Wszystko zaczęło się w poniedziałek i trwało do kolejnego poniedziałku. W ciągu ośmiu dni nie pływałem tylko w piątek. Startowałem 13 razy. Mieliśmy eliminacje, półfinały i finały. Gdy przyszło do ostatniego startu, byłem wyniszczony. Gdy po raz ostatni machnąłem rękami, nie sądziłem, żebym mógł zrobić to jeszcze raz. Wszystko wykonywałem na sto procent, aż do tego ostatniego wymachu. Miałem resztkę paliwa w zbiorniku i go opróżniłem. Dzięki Bogu, że to wszystko się skończyło.
*****
Nauczył się pływać, gdy miał dwa lata. – Powinniście widzieć, jak ten mały chłopak biegał do oceanu. Biegł, jakby chciał popełnić samobójstwo – wspominała potem jego matka, Lenore. Mieszkali wtedy na Hawajach, dopiero co się tam przeprowadzili. To tam zaczął rozwijać swój talent, który szybko zauważył jego ojciec. Cztery lata później wrócili do kontynentalnej części USA, osiedlili się w Sacramento, gdzie Spitz trafił do pierwszego klubu, a zaczął z nim pracować młody trener Sherm Chavoor, który wkrótce miał przejść do historii jako jeden z najlepszych w USA.
Presję na synu wywierał ojciec. Wciąż powtarzał mu słowa o tym, że „wygrywanie jest wszystkim”. Dziś pewnie byłby za to krytykowany, wtedy nikt tak na to nie patrzył. A i sam Mark szybko przekonał się, że jeśli czegoś naprawdę nie cierpi, to tym czymś są porażki. Miał 9 lat, gdy wystartował w swoich pierwszych zawodach. Zajął piąte miejsce, dostał fioletową wstążkę. – Patrzyłem na podium i myślałem: „Boże, ten gość wygląda na znacznie ważniejszego i to on stoi na najwyższym stopniu podium. Zdjąłem swoją wstążkę i dałem mamie. Od tamtego dnia nie noszę fioletowego. Nie mogę znieść tego koloru – wspominał.
Ojcu się to, oczywiście, podobało. Załatwił synowi zwolnienie z lekcji hebrajskiego (Spitz jest Żydem), tłumacząc rabinowi, że „Bóg też lubi zwycięzców”. W wieku 10 lat Mark codziennie chodził więc na basen. Pracował na nim po półtorej godziny. Szybko zaczął wygrywać nawet z bardziej doświadczonymi, starszymi rywalami. A nad basenem zawsze stał ojciec, gotowy przypomnieć mu, że liczy się wyłącznie wygrana.
– Mark, ile torów jest na basenie? – pytał syna.
– Sześć.
– A ile wygrywa?
– Jeden. Tylko jeden.
Spitz zaczął pobijać rekordy. Najpierw w swoich kategoriach wiekowych. Potem jednak rodzina się przeprowadziła, wyniki Marka w nowym miejscu zamieszkania się pogorszyły. Zauważył to jego ojciec, skontaktował się z Chavoorem i obaj uznali, że dobrze będzie dla młodego Spitza, by trenował w miejscu dla niego odpowiednim. Rodzina przeprowadziła się więc kolejny raz – do Santa Clara – mimo że Arnold, ojciec Marka, musiał przez to jeździć do pracy codziennie ponad 100 kilometrów. Wszystko dla syna i jego kariery. Zresztą po kilku miesiącach zwolnił się i zatrudnił w innym miejscu.
Rodzina Spitzów wywołała w tym czasie dyskusję w lokalnych gazetach, dotyczącą tego, czy ich poświęcenie i napieranie na Marka jest moralnie uzasadnione. Oni sami nie przejmowali się tym jednak przesadnie, podobnie jak młody pływak. W tym czasie widziałem bowiem Dona Schollandera, swojego idola, wygrywającego cztery złote medale olimpijskie w Tokio. Też chciał to osiągnąć, pracował więc jeszcze ciężej.
– Najbardziej w życiu Marka motywowaliśmy go ja i Lenore. Mark jest wspaniałą osobą. Myślicie, że coś takiego dzieje się samo? Związałem swoje życie niemal w całości z tym dzieckiem. Nie ma w tym nic złego. Jeśli ludziom się to nie podoba, niech się wypchają. Był moment, gdy go popychałem, tak myślę, ale gdybym tego nie zrobił, nigdy nie byłby w Santa Clara. Pływanie to nie wszystko, wygrywanie tak. Kto startuje, żeby przegrać? Ja nie. Nigdy nie mówiłem mu: „Jesteś drugi, wspaniale”. Powtarzałem za to: „Nie obchodzą mnie zwycięstwa w grupach wiekowych. Obchodzą mnie rekordy świata”.
Trzy lata później Mark pobił więc swój pierwszy rekord świata wśród seniorów. Choć sam nie był jeszcze pełnoletni. Na 400 metrów kraulem wygrał wtedy z… Donem Schollanderem, wymazując z ksiąg właśnie jego rekord. Spitz był już wtedy pięciokrotnym złotym medalistą igrzysk panamerykańskich i wielkim faworytem olimpijskich, które miały zostać rozegrane w Meksyku.
*****
Eksperci dawali mu szanse na sześć złotych medali, a on nie tylko nie zaprzeczał, ale wręcz potwierdzał, że jest w stanie to zrobić. Miał wtedy zaledwie 18 lat, a już był wielką gwiazdą. Gdyby na igrzyskach udało mu się osiągnąć to, co sobie założył, znałby go prawdopodobnie każdy Amerykanin. Ale wszystko poszło nie tak. Już w pierwszym starcie – na 100 metrów stylem dowolnym – zajął zaledwie trzecie miejsce. I tak, słowo „zaledwie” jest tu uzasadnione.
Bo, jak już wiecie, Spitz zawsze płynął po zwycięstwo. Tylko to się dla niego liczyło. A skoro tak było, to tak też patrzyła na niego publika i dziennikarze. I gdy widzieli, jak w kolejnych indywidualnych startach nie wygrywa ani razu, to uznali, że to porażka. Nie zmieniły tego dwa złota w sztafecie. Bilans medalowy 2-1-1, który dla każdego innego osiemnastolatka byłby ogromnym sukcesem, dla niego okazał się wielkim rozczarowaniem.
– Świat myślał, że zawiodłem. To był dla mnie trudny czas. Myślano, że wygram worek złotych medali. Jeśli po prostu spojrzycie na moje występy, to zobaczycie, że były znakomite. Ale problem polegał na tym, że nie wygrałem złotych medali w dwóch konkurencjach, w których byłem rekordzistą świata. W jednej z nich kosztowało mnie to nawet miejsce w sztafecie, mimo że zdobyłem srebro. W drugiej wygrałem eliminacje, ale w finale byłem ostatni. To było zresztą 200 metrów motylem, konkurencja, od której cztery lata później zaczynały się igrzyska w Monachium. To przez to miałem w sobie rozpalony ogień, by przez cztery kolejne lata dalej trenować. Byłem skupiony na celu. Zrozumiałem swoje błędy – wspominał.
Tuż po igrzyskach podjął bardzo ważną decyzję. Po tym, jak pokłócił się z George’em Hainesem, postanowił zmienić trenera. Dla wielu był to szok, to właśnie tego szkoleniowca uznawano za twórcę sukcesów Spitza. Ale pływak był już zdecydowany, jak sam mówił: „nie chciał być już traktowany jak dziecko”. Postanowił skorzystać z usług Jamesa Counsilmana na Uniwersytecie Indiany. To on zajął się naprawieniem nadszarpniętej pewności siebie Spitza, który początkowo miał problem nawet z tym, by wskoczyć do wody. Mark za każdym razem wkładał do niej palec i mówił, że jest za zimna. Trener wreszcie nie wytrzymał i zaczął… gonić go dookoła basenu z pasem od spodni. Mark w końcu wskoczył.
Jego forma szybko wróciła. Pewność siebie też. Wygrywał kolejne tytuły – w uniwersyteckich mistrzostwach właściwie nie było na niego mocnych. Podobnie w krajowych i na międzynarodowych zawodach. – Treningi z Counsilmanem to najlepsza rzecz, jaka kiedykolwiek mi się przytrafiła. Wspaniałe doświadczenie, z którego wiele się nauczyłem – wspominał. Wkrótce znów pobijał rekordy świata. W karierze oficjalnie zgromadził ich zresztą 33. Oficjalnie, bo on sam trochę sobie dodawał.
– Mam jeszcze dwa rekordy, które powinny być wliczane. Nie zaliczyli ich, bo pobiłem rekord tego samego dnia dwukrotnie, nie zapisywali tego chronologicznie, a jedynie najlepszy czas. Jeśli więc pobiłem go w eliminacjach, a potem płynąłem nieco szybciej w finale, zaliczali tylko ten drugi czas. […] Kiedyś ktoś powiedział mi, że na długim basenie płynąłem od 35 do 75 razy. Ustanowiłem 33 albo 35 rekordów. Wychodzi, że mniej więcej połowa moich startów na długim basenie kończyła się rekordami świata. Ale, co ważniejsze, w ostatnich dwóch latach kariery płynąłem na takim basenie 20 razy. 19 z tych startów kończyło się rekordem – mówił kiedyś.
Siedem z tych ostatnich rekordów to te na igrzyskach w Monachium, do których tak idealnie przygotował go Counsilman. Niemcy zapamiętali go jednak nie tylko ze zwycięstw.
*****
Zawsze budził kontrowersje. To w dużej mierze wina jego stylu bycia, nastawienia. Wydawał się arogancki, bo zawsze twierdził, że wygra. Rywali deprymował, starał się ich pokonać jeszcze przed startem. Niektórzy mówili, że jest „rozpieszczonym gówniarzem”. Głównie przez ojca, który stał obok basenu. Swoją drogą to się zmieniło – przed igrzyskami w Monachium poprosił go, by ten przestał to robić. A na samych igrzyskach unikał rodziców, skupił się na tym, by jak najlepiej pływać.
Marka Spitza trudno było kochać. Podziwiać za to – tak, jak najbardziej. Nawet jego koledzy mówili, że jego sukcesy „mogły przydarzyć się milszemu kolesiowi”. Nic dziwnego, że tak go widzieli. Spitz wprost mówił, że jest najlepszy. – Przed każdym startem analizowałem swoją pozycję w nim. Jeśli wiedziałem, że jestem najlepszy i to czułem, a ludzie mówili potem, że jestem arogancki, to nic nie mogłem na to poradzić – twierdził. Dodawał też, że dopiero po latach inni zaczęli akceptować jego zachowanie. A i tak nie wszyscy, i nie do końca.
Publicznie broniło go niewielu. Jednym z wyjątków był na przykład stary kumpel z uniwersytetu, który potem zrezygnował z kariery pływaka i został śpiewakiem. – Wszystkie te opinie na temat Marka są naprawdę złe. Gdziekolwiek nie pójdę, staram się go bronić. Fakt, nigdy przesadnie się nie socjalizował, a przynajmniej nie tak dobrze jak inni. Ale jeśli ktoś urodził się bez nogi, nie masz mu tego za złe. Nie w porządku jest nienawidzić Marka Spitza, bo urodził się bez taktu czy współczucia – mówił.
Niby Spitza w ten sposób bronił, ale równocześnie go pogrążał. Inna sprawa, że ten brak taktu był łatwo zauważalny. Najbardziej znany przykład wszyscy dostali właśnie w Monachium, gdy Mark, zapytany o to jak się czuje, startując w Niemczech niespełna 30 lat po Holocauście, odpowiedział: – Zawsze lubiłem ten kraj. I to mimo że klosz na tej lampie [tu wskazał na jedną, stojącą w pobliżu – przyp. red.] jest prawdopodobnie zrobiony z jednej z moich ciotek.
Takiej wypowiedzi po prostu nie dało się wybronić. W innych przypadkach jednak trudno było oprzeć się wrażeniu, że właściwie to czepiano się go dla samego czepiania. Dlatego, że był najlepszy. Że dominował. Że zostawiał wszystkich rywali z tyłu. Na podium po wyścigu na 200 metrów stylem dowolnym wszedł boso, niosąc swoje buty w ręce. W trakcie hymnu je odłożył, a po nim podniósł i pomachał do tłumu. Radzieccy oficjele od razu oskarżyli go o reklamowanie w ten sposób produktu. Oczyściła go komisja MKOl, która przyjęła jego tłumaczenie, że buty były stare, podniszczone i nie miał na celu robienia firmie reklamy.
Kontrowersje wywoływał jeszcze długo po zakończeniu kariery. W 2008 roku, gdy Michael Phelps chciał w Pekinie pobić jego rekord, głośno mówił, że nie dostał zaproszenia na trybuny i to po prostu beznadziejne zachowanie ze strony organizatorów. – Nie pojadę na igrzyska tylko po to, by powiedzieć, że tam byłem. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, kim jestem. Mam tam siedzieć anonimowo i oglądać, jak Michael bije moje rekordy? To dla mnie poniżające. Wybrano mnie jednym z pięciu najlepszym olimpijczyków w historii. Część z nich już nie żyje. Innych zapraszali na igrzyska. Mnie nie. Tak, jestem przez to zdenerwowany – mówił. Choć przy innej okazji ujmował to nieco łagodniej:
– Jeśli nie dostanę zaproszenia, obejrzę to w telewizji. Myślę, że tak się to skończy. Choć byłoby miło, gdyby mnie zaproszono. Wydaje mi się, że to właściwa rzecz do zrobienia. Przekazanie pałeczki… myślę, że to byłby fenomenalny pomysł.
Pałeczki nie przekazał. Nie w Pekinie. Choć jego nazwisko odmieniano przy okazji tamtych igrzysk na wszystkie sposoby. Bo Michael Phelps faktycznie spróbował – zresztą po raz drugi – pobić jego rekord. I zrobił to.
*****
Kiedy zapytano Marka Spitza o wymarzoną sztafetę, wybrał do niej siebie, Johnny’ego Weissmullera, Matta Biondego i Michaela Phelpsa. Czterech wielkich pływaków. Przez lata to Spitz był tym największym. Aż nastał właśnie czas Phelpsa. – Nigdy nie zdawałem sobie sprawy z własnej wielkości, dopóki Michael nie pobił mojego rekordu – stwierdził kiedyś Spitz. – Po występie w Atenach, gdy zdobył sześć złotych i dwa brązowe medale, wiedziałem, że jest w stanie mnie przebić. Czułem, że to kwestia czasu i może zrobić to w Pekinie. Czuję wielką ulgę. Rekordy są po to, by je pobijać. Słuchajcie, zainspirowałem kogoś, kto w 1972 nawet nie żył, żeby ustanowić sobie cel i próbować go osiągnąć. W czasie tego procesu mój rekord został pobity. Dlaczego nie miałbym być dumny?
Mark często powtarzał, że Michael mu go przypomina. Przez rekordy, złote medale, ale i postawę, pragnienie zwycięstwa, bycia najlepszym. Po igrzyskach w 2012 roku mówił – Łatwo mi pamiętać, co zrobił Michael, bo dwukrotnie przebił wszystkie moje osiągnięcia. Byłem na dwóch igrzyskach, on czterech. Wygrałem dziewięć złotych medali, on 18. Jedno srebro, on dwa. Jeden brąz, on dwa. Ale, co ważniejsze, on na swoich pierwszych igrzyskach był w wieku 15 lat i niczego tam nie wygrał. Więc tak naprawdę to, co ja zrobiłem na dwóch olimpiadach, on zrobił na trzech. Chylę czoła. Jego sukcesy zepchną mnie z piedestału, to oczywiste. Ale w jaki sposób mogłoby to być dla mnie złe?
Phelpsa i Spitza w pewnym momencie bez przerwy porównywano. Mark żartował nawet, że środkowe imię Michaela to „Mark Spitz”. Bo faktycznie, w gazetach nie dało się odnaleźć wzmianki o jednym, by od razu nie natknąć się na nazwisko drugiego. – Gdybym był nim, to nienawidziłbym za to siebie – żartował Spitz. I dodawał, że dumą napawa go to, jak Michael ściga jego rekordy i jak je pobija. Choć, jak już powiedziano, oglądał to wyłącznie w telewizji. Do Pekinu jednak zawitał, ale kilka miesięcy później.
– Byłem na basenie olimpijskim, tam, gdzie wygrał osiem złotych medali. Było to w grudniu 2008 roku. Miałem gęsią skórkę. Główny basen opróżniono, była tam wystawiona na pokaz fontanna. Wyglądało to tak, jakby weszło się do jakiegoś hotelu w Las Vegas. Wielka orkiestra miała tam koncerty muzyki klasycznej. Nie chcieli, żeby budynek podupadł. Wciąż jednak wiedziałem, czym był ten basen i widziałem, jak wyglądał. Powiedziałem sobie: „To tutaj to wszystko się stało”.
I dokładnie tak było. To właśnie tam, w Pekinie, Mark Schultz przestał być największym pływakiem w historii. Zastąpił go jego rodak, Michael Phelps, któremu jego poprzednik wylewnie gratulował. Ale Phelpsowi mimo wszystko brakowało tego, co miał Schultz. Bo jakkolwiek by to nie brzmiało, wizerunek Michaela nie był tak ikoniczny.
*****
183 centymetry wzrostu. 77 kilogramów wagi. „Wspaniałe ciało, gładkie jak ryba”, którego „potężne dłonie rozgarniają wodę niby czerpaki” pisali dziennikarze. Porównywali go też do Omara Sharifa, egipskiego aktora znanego m.in. z filmów “Lawrence z Arabii” czy “Doktor Żywago”. To zasługa wąsa, zapuszczonego kilka miesięcy przed igrzyskami i długich włosów. Z wąsem to zresztą zabawna historia – stał się nierozłączną częścią jego image’u, a zapuścił go tyko dlatego, że… jeden z trenerów powiedział mu, że nie będzie w stanie.
Uparł się, zajęło mu to cztery miesiące, ale wąs faktycznie urósł. Miał go zgolić przed kwalifikacjami olimpijskimi, ale gdy wszedł na basen, nagle wszyscy zaczęli mówić tylko o nim. – Wąs był tematem wszystkich rozmów, bo nikt nie widział wcześniej czegoś takiego u najlepszych pływaków. Pomyślałem sobie, że to trochę histeryczna reakcja, ale postanowiłem go zachować. Miałem wrażenie, że to skupienie na moim wąsie, daje mi przewagę nad rywalami.
Postanowił go zachować, tym bardziej że pobił z nim rekord świata. Uznał, że to dobry znak.

Najsłynniejsza fotografia Marka Spitza. Fot. Twitter/MarkSpitzUSA
Z wąsem pojechał więc do Monachium. Tam przydarzyła mu się inna zabawna historia. Pewnego razu poprosił Rosjan o możliwość potrenowania z nimi. Czuł bowiem, że potrzebuje nieco więcej ćwiczeń. Oczyścili mu więc tor, po czym zaczęli go obserwować.
– Kiedy pływałem, zauważyłem, że były tam podwodne okna, przez które na mnie patrzyli. Więc zacząłem płynąć w naprawdę głupi sposób, tak, by wyglądało to źle. Kiedy dotarłem do końca basenu, nawrót wykonałem tak samo. Potem pytali mnie, stojąc na brzegu ze swoimi aparatami, czy zawsze tak robię. Odpowiadałem, że tak. Drugie pytanie brzmiało: „Zamierzasz zgolić wąsa?”. Myślałem o tym, żeby zrobić to tego samego wieczora i w ten sposób się pobudować, ale wtedy do mnie dotarło, że dzieje się to samo co w Chicago – wszyscy skupiają się właśnie na wąsie. Więc odpowiedziałem, że nie. Zapytali, czy mnie to nie spowolni. Powiedziałem, żartując sobie: „Wąs zapobiega wlewaniu się wody do moich ust i pozwala mi płynąć lepiej, szybciej, z mniejszą szansą na połknięcie wody. W zeszłym miesiącu pomógł mi pobić kilka rekordów świata”. Rok później wszyscy Rosjanie mieli już wyhodowane wąsy.
Pływał zawsze bez okularków i czepka. Więc jego stosunkowo długie, mokre włosy, były kolejnym znakiem rozpoznawczym. Pływacy raczej obcinali się na krótko, on wręcz przeciwnie, pozostawał wierny modzie. Dodajcie do tego rozbudowaną muskulaturę i głos, którego przyjemnie się słuchało, a dostaniecie symbol seksu tamtych lat. Bo tym właśnie Mark Spitz stał się po igrzyskach w Monachium. Jego zdjęcie w kąpielówkach, z siedmioma medalami zawieszonymi na szyi, było jednym z najlepiej sprzedających się plakatów w historii. Inne fotografie też rozchodziły się jak świeże bułeczki.
Mark był już ikoną. I to wykraczającą daleko poza pływanie. Znali go ludzie, którzy sportem się właściwie nie interesowali. Ale widywali na plakatach, w telewizji, reklamach… Gdy – w 1988 roku – zgolił wreszcie wąs, nagle był trochę jak Taco Hemingway – „incognito, kiedy nie miał zarostu”. Po prostu trudno było go rozpoznać. Tak w pamięci ludzi utrwalił się jego wizerunek z Monachium.
*****
Z tamtymi igrzyskami wiąże się jeszcze jedna, tragiczna historia związana ze Spitzem. Masakra w Monachium. Palestyńscy terroryści z organizacji Czarny Wrzesień zamordowali wówczas 11 izraelskich sportowców. Szerzej o tamtym wydarzeniu pisaliśmy w tym miejscu. Tu skupmy się na samym Spitzu. Wszystko miało miejsce zaledwie dzień po tym, jak Mark zdobył ostatni ze swoich medali.
Początkowo nic o tym nie wiedział. Wieczorem siedział jeszcze na kolacji z dziennikarzami, rozmawiali. – Świetnie spędziliśmy ten czas. Każdy się cieszył. Chcieli stawiać mi drinki, ale nie piję alkoholu. O 9 rano następnego dnia obudziłem się, ubrałem i pojechałem na konferencję prasową. Pierwsi powitali mnie ci sami dziennikarze, z którymi byłem poprzedniego wieczora, i trenerzy z USA. Zapytali: „Słyszałeś, co się stało?”. Powiedziałem: „No jasne, zdobyłem siedem złotych medali”. Wtedy opowiedzieli mi o wszystkim.
Zamknięto wioskę. Mark oglądał wszystko na telewizorze w centrum prasowym. Widział jednego z napastników, jak stał na balkonie. Widział też policję i rozwój sytuacji. Potem zaprowadzono go z powrotem do jego pokoju. – Nagle był w nim kanclerz Niemiec, który mówił, że wszystko jest w porządku. O piątej po południu wyprowadzono mnie z wioski. Poszliśmy do podziemnego garażu, wsiedliśmy do auta, na głowie miałem koc. Wyjechaliśmy z wioski, zostałem zabrany na lotnisko i poleciałem do Londynu – wspominał Spitz. Jego bezpieczeństwa w czasie tej wyprawy strzegło sześciu ochroniarzy.
W Londynie rozmawiał z dziennikarzami. Jego oficjalne oświadczenie było krótkie: – Myślę, że morderstwa w wiosce olimpijskiej są wielką tragedią. Nie mam dalszych komentarzy. – Poza tym mówił raczej o sobie, własnej przyszłości i tym, co go czeka teraz, po igrzyskach. Ludzie komentowali to wprost: „tam giną izraelscy sportowcy, a Mark Spitz siedzi sobie wygodnie i gada o tym, co będzie robić”. W dodatku chciał wywiązać się z sesji zdjęciowej, do której się zobowiązał. I faktycznie to zrobił, co tylko dodało mu krytyków. Po latach mówił, że w wydarzenia w wiosce długo nie mógł uwierzyć. Przecież to były igrzyska, święto sportu. A tam ginęli ludzie.
Z Londynu poleciał do domu. Był tam już w środę rano, niespełna dwa dni po zakończeniu startów. Oglądał igrzyska w telewizji, jego domu strzegli agenci Secret Service. Wspominał, że to, co właściwie się stało, dotarło do niego kilka dni później, gdy przy okazji Rosz ha-Szana siedział w synagodze obok Ronalda Reagana. – Te wydarzenia uświadomiły mi, że mam obowiązek mówić o swoim pochodzeniu. Przed igrzyskami wiele osób wiedziało, kim jestem, ale nikt się tym za bardzo nie interesował. Ludzi nie obchodziła moja opinia w tematach polityki, terroryzmu czy innych problemów – mówił.
Po Monachium faktycznie zaczęła ich obchodzić. Dostrzegli w Spitzu kogoś więcej niż wyłącznie sportowca. Tym bardziej że on sam dał im dobry powód, by traktować go inaczej.
*****
Tamte igrzyska były bowiem jego ostatnimi startami. Uznał, że nie chce dłużej męczyć się jako amator, a zależy mu na zrobieniu pieniędzy. Po prostu. Chciał zacząć zarabiać, a widział, że ma na to idealną okazję. Był mistrzem, gwiazdą, ikoną. Znała go cała Ameryka. – Gdyby tylko była możliwość pływania jako profesjonalista, to na pewno byłby to mój pierwszy wybór. Sponsorzy też by się znaleźli. Mógłbym kontynuować występy do kolejnych igrzysk. Wybrałbym kilka konkretnych startów i do nich się przygotował. Dał sobie nieco luzu. Miałbym wtedy przecież tylko 26 lat. Ustanowiłbym nowe standardy i zdobyłbym więcej medali – mówił.
Tyle że takiej opcji nie było. Jeśli chciał zgarnąć spore sumy, musiał odpuścić karierę pływaka. Planował pójść do szkoły dentystycznej. Możecie w to wierzyć lub nie, ale od dawna marzył o karierze stomatologa. Serio. Taki był jego plan na życie, gdy już przeszedł na emeryturę. – Chciałem być dentystą, od kiedy chodziłem do szkoły średniej. W 1972 przyjęto mnie nawet do szkoły dentystycznej. Planowałem tam pójść po igrzyskach, ale dostałem inne szanse od losu – mówił.
– Jest coś bardzo smutnego w byciu najlepszym na świecie. Przez te wszystkie lata byłem programowany. Pływałem dwie i pół godziny rano i dwie wieczorem. Jakieś dziesięć kilometrów dziennie. Przez ten cały czas myślałem o tym, jak przyjemnie będzie wyjść z basenu na koniec sesji. Kochałem tę myśl – wspominał. Więc w końcu wyszedł. Wrócił 17 lat później, gdy się stęsknił i chciał jeszcze raz spróbować. Poza tym pływał już wyłącznie dla przyjemności.
Rozpoczął inną, drugą karierę. W showbiznesie.
*****
Trafił do telewizji. Debiutował w programie Boba Hope’a, gdzie w komediowym skeczu grał dentystę, który wyrywa gospodarzowi nie tego zęba, bo w ustach dostrzegł złotą koronkę, a przecież „zawsze sięga po złoto”. Potem były inne TV show, a nawet roast Ronalda Reagana, w którym wziął udział. Jego menadżer, Norman Brokaw, twierdził, że Spitz może zostać wielkim aktorem.
– Czujemy, że może zrobić karierę w największych filmach. Widzę go jako grającego pierwszoplanowe role w czymkolwiek, może oprócz komedii romantycznych. Ma wszystkie cechy, które charakteryzują największe gwiazdy.
A gdy Marka krytykowano po występie u Hope’a, dodawał: – Nawet Laurence Olivier nie zrobiłby nic z materiałem, który Mark tam dostał.
Kariera Spitza w Hollywood streszcza się słowem „niemal”. Bo niemal zagrał w „Szczękach” Stevena Spielberga. Reżyser stwierdził jednak, że widownia nie potrafiłaby oddzielić bohatera filmowego od grającego go Spitza. Niemal zagrał też w innym filmie u boku Roberta Redforda. Niemal został gwiazdą. No, przynajmniej zdaniem jego agenta. Bo prawda jest taka, że gdzie by nie wystąpił, tam jego role krytykowano. Nie miał do tego talentu, a nie były to już takie czasy jak te Johnny’ego Weissmuellera, gdy były pływak grał Tarzana i został filmową gwiazdą właściwie tylko dlatego, że był sobą i miał mięśnie.
Ale Spitz i tak nie mógł narzekać. Z kontraktów reklamowych po igrzyskach wyciągnął ponad pięć milionów dolarów w dwa lata. Reklamował kilkanaście produktów. Jego fotogeniczny, ikoniczny wygląd wykorzystywały wszystkie firmy, które tylko było na to stać. Adidas, Speedo, nawet dwadzieścia lat później skusiło się PlayStation. – Byłem pionierem. Wcześniej nikt nie zamienił bycia olimpijczykiem w globalne zainteresowanie w sposób taki jak ja. Interesowały się mną Wall Street i Madison Avenue.
Właściwie zainteresowanie budziło wszystko, co z nim związane. Nawet jego związek, który zresztą – zdaniem mediów – był kontrowersyjny. Z Suzy Weiner poznał się bowiem przez to, że razem pracowali ich rodzice. Podobno pokazano mu jej zdjęcie, spodobała mu się, więc zorganizowano im randkę w ciemno. Powszechnie uznano wówczas, że to powrót do aranżowanych małżeństw, bo oboje faktycznie w końcu się poślubili. Inna sprawa, że do dziś są razem, a Mark regularnie powtarzał, że nigdy nie był tak szczęśliwy, jak wtedy, gdy poznał przyszłą żonę.
Skoro nie wypaliła telewizja, to zainteresował się biznesem. Z czasem założył własną firmę, związaną z żeglarstwem, które uwielbia i traktuje jak hobby. Został też mówcą motywacyjnym i telewizyjnym komentatorem. Regularnie jeździł po świecie i wygłaszał przemówienia dla tysięcy osób o tym, jak to został wielkim pływakiem. Co jakiś czas podpisywał też nowe kontrakty reklamowe. Innymi słowy – na brak kasy nie mógł narzekać.
Z informacji gorszych – miał problemy zdrowotne. Ale nic przesadnie groźnego, wszystko kontrolowano w odpowiedni sposób. Więc mógł nadal żyć spokojnie i na własnych warunkach. To ostatnie jest zresztą bardzo istotne – bo w pierwszych latach po igrzyskach w Monachium był tak naprawdę produktem, prowadzonym za rękę przez agentów. To oni wynajdywali mu umowy, oni podpisywali kontrakty, oni kasowali wysokie procenty od sum, które zarobił sam Spitz.
Dziś sam odpowiada za swoje sukcesy. Zupełnie jak przed laty, gdy, owszem, pomagali mu inni, ale kiedy wreszcie stawał nad brzegiem basenu, wszystko zależało już wyłącznie od niego. Wycofał się nieco z życia publicznego, skupił na rodzinie i firmie. Zszedł do cienia, do którego nieco zepchnął go też Michael Phelps i… czas. Bo 48 lat to jednak dużo. Spitz jest już starszy, ma 70 lat na karku. A jeśli już jest pamiętany, to wciąż jako młodzian, który zgarniał siedem złotych medali.
– Ludzie wciąż pamiętają mnie takiego, jak na plakacie z siedmioma złotymi medalami. Oczekują, że nadal będę wyglądać, jakbym miał 22 lata – mówił. A tak to, niestety, nie działa. Choć pewnie to się już nie zmieni – Mark Spitz na zawsze będzie bohaterem z Monachium.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Youtube