Prawdopodobnie urodziłeś/urodziłaś się zdecydowanie za późno, żeby widzieć go w akcji, kiedy w Monachium zdobywał złoty medal w pchnięciu kulą. Ale nawet jeśli kompletnie nie zdajesz sobie z tego sprawy, na pewno doskonale pamiętasz jedną z jego ponad dwudziestu ról filmowych. Prawda jednak jest taka, że to na igrzyskach w 1972 roku zagrał najważniejszą rolę. I nie mamy tu na myśli żadnej przenośni, że atleta odgrywa życiową rolę na sportowej arenie. Nie, Władysław Komar w Monachium najpierw zagrał rolę życia, a dopiero potem, dzięki temu, sięgnął po złoto.
Sama rola nie była może jakoś szczególnie zaawansowana, ale wymagała pewnego aktorskiego zacięcia. Komar już doświadczony sportowiec, mimo wielkiego talentu i ogromnej siły, z igrzysk olimpijskich w Tokio i Meksyku wracał bez medalu. Przed Monachium ustabilizował formę na wysokim poziomie, z Budapesztu z mistrzostw Europy w 1966 roku wrócił z brązem, podobnie jak pięć lat później z Helsinek. Ale wciąż nie jechał do Niemiec, jako pewniak do medalu, chociaż bardzo chciał go zrobić. Ba, nie tylko chciał, ale wręcz – musiał. Cały okres od poprzednich igrzysk miał zapewnione przygotowania na najwyższym poziomie. Trenował, gdzie chciał, także za granicą. Dostawał niezbędny sprzęt i kasę na wyjazdy. Dostawał odpowiednie wyżywienie, o co wcale nie było tak łatwo. Kiedy na stołówce w Ośrodku Przygotowań Olimpijskich porcje były wydzielane raczej precyzyjnie i oszczędnie, Komar na oczach wszystkich pałaszował dwa schabowe dziennie. Gdyby ktoś się burzył, miał na to nawet specjalny papier od szefa Głównego Komitetu Kultury Fizycznej. Słowem: miał wszystko, czego mógł tylko zapragnąć. I jednocześnie, swoisty topór nad głową, bo w ustaleniach z Polskim Komitetem Olimpijskim zagwarantował, że jeśli mimo tak kosztownych przygotowań nie zdobędzie medalu, odda wszystko co do grosza.
Jak wykiwać rywali
Zadanie jednak łatwe nie było. Od kiedy po wojennej przerwie w 1948 roku powrócono do rozgrywania igrzysk olimpijskich, w pchnięciu kulą sprawa była dość prosta: USA jest absolutną potęgą. Do tego stopnia, że reprezentanci USA potrafili zająć całe podium, jak było w Londynie w 1948, Helsinkach 1952 i Rzymie 1960. W Melbourne (1956), Tokio (1964) i Meksyku (1968) Amerykanie zdobyli „tylko” złoto i srebro. Komar wiedział więc, że oprócz świetnych przygotowań i znakomitej formy, będzie potrzebował jeszcze czegoś. Napisał więc scenariusz i przygotował oskarową rolę.
A było tak: kiedy najlepsi kulomioci świata zlecieli się do Monachium, Komar przywiózł swoje kule treningowe, pomalowane na czarno. Wszystkie ważyły regulaminowe 7,26 kilograma. Wszystkie, oprócz jednej. I właśnie tę kulę, sporo lżejszą, Polak wybierał w czasie treningów. Do koła wchodzili kolejni atleci, zakręcali i posyłali kule w okolice 19-20 metra. A Komar co wszedł do koła, to odpalał prawie 22 metry, raz za razem osiągając wyniki lepsze od rekordu świata! Rywale patrzyli i przecierali oczy ze zdumienia. Jasne, Polak zawsze był mocnym zawodnikiem, zawsze trzeba się z nim było liczyć. Ale coś takiego? Trochę tak, jakbyś przed meczem piłkarskim widział napastnika, który raz za razem z 40 metrów ładuje w okienko, albo tenisistę, który serwuje po 250 kilometrów na godzinę i posyła dziesięć asów z rzędu. Słowem: sytuacja mocno deprymująca. Rywale Komara nawet podejrzewali, że coś jest nie tak z kulami, których używa na treningach. Po cichu więc je podbierali i sami próbowali rzutów. Nie mieli świadomości, że tylko jedna jest lżejsza, więc wybierali te, ważące 7,26 i rzucali po 19 metrów… Polak doskonale zdawał sobie sprawę z działania psychologicznego, jakie wywołał w przeciwnikach swoim występem. Ani razu nie zdradził się ze swoim fortelem, dzięki czemu do olimpijskiej rywalizacji rywale przystępowali z pełnym przekonaniem, że na Komara nie ma mocnych.
I zadziałało! W pierwszej próbie w zawodach Polak ustanowił nowy rekord olimpijski z wynikiem 21,18 metra i to wystarczyło do sięgnięcia po złoto. To było zwycięstwo, które tak naprawdę z wielu powodów nie miało szansy się zdarzyć.
Kobitki, wódeczka i papieroski
Po pierwsze, od ćwierć wieku na igrzyskach nie było mocnych na Amerykanów, którzy w powojennych imprezach zdobyli 15 na 18 możliwych medali, w tym po sześć złotych i srebrnych. Po drugie, jakim cudem ktokolwiek mógłby zakładać, że tę niesamowitą passę przerwie akurat on? Władysław Komar był wtedy doskonale znany jako gość, który sprawia kłopoty, nie stroni od imprez, alkoholu, zadym, wesołego życia i kobiet. Przez Polski Związek Lekkiej Atletyki był aż 27 razy zawieszony za niesportowe zachowanie, a przez media bywał określany „królem playboyów Warszawy i Trójmiasta”. Co więcej, Komar wcale się tego nie wstydził. Na igrzyska w Tokio jechał w świetnej formie, jako mocny kandydat do medalu. Skończyło się jednak na dopiero dziewiątym miejscu. – Pojechałem tam jako faworyt, ale niestety nie umiałem grać. Nie umiałem zachować się odpowiednio. Pokusy Tokio były tak wysokie, że zmogły moją dobrą formę. I zamiast zająć miejsce medalowe, byłem ósmy czy dziewiąty. Przyczyny braku formy? Wiadomo, nietrenowanie, kobitki, alkohol, palenie papierosów – przyznawał bez skrępowania na antenie Telewizji Polskiej.
Owszem, był czas, że Komar mógł sobie pozwolić na dużo więcej niż inni, bo miał szerokie plecy. I to nie tylko dosłownie (choć siła fizyczna wielokrotnie ratowała go z opresji), ale także w przenośni. Kiedy on przegrywał z rywalami i pokusami w czasie igrzysk w Tokio, Przewodniczącym Rady Państwa był jego teść, Marian Spychalski. Skoro już mówimy o rodzinie, to trzeba wspomnieć, że Komar w 1976 roku nie bronił tytułu w Montrealu. Nie poleciał do Kanady, bo milicja zatrzymała mu paszport. Tajemnicą poliszynela był fakt, że miała to być osobista zemsta Spychalskiego, z którego córką Małgorzatą w międzyczasie sportowiec zdążył się rozwieść.
Apelujemy: nie pozwalajcie mu boksować!
To był w zasadzie koniec jego drugiej kariery, po której rozpoczął trzecią – na estradzie i w kinie. Zaraz, zaraz, powiecie: a pierwsza? A jakże, była też pierwsza… w ringu. I jeśli myślicie, że mamy na myśli jakieś pierwsze kroki, jakąś przygodę z młodych lat i kilka amatorskich walk z kolegami, to od razu wyjaśniamy: nic z tych rzeczy. Władysław Komar przez ładnych parę lat boksował. Na pierwszy rzut oka miał zresztą fantastyczne predyspozycje: chłop jak dąb, od dzieciaka większy o głowę od rówieśników. Zanim odebrał pierwszy dowód osobisty miał już prawie dwa metry wzrostu i ważył blisko sto kilogramów. Boks wydawał się naturalnym wyborem, tym bardziej że Władek zawsze lubił wykorzystywać siłę pięści do rozwiązywania problemów. I rzeczywiście – kiedy trafiał potężnym prawym sierpowym, zazwyczaj nie było co zbierać. Problem w tym, że miał szklaną szczękę i znacznie częściej to on obrywał, mimo imponujących gabarytów. Chłopak zaczął treningi w Gwardii Warszawa, boksował w lidze, a nawet dostał powołanie do młodzieżowej reprezentacji Polski. I wtedy też jego kariera została brutalnie przerwana. Na całe szczęście. Czemu? Bo 19-letni Komar, chociaż na ulicy sobie radził, do poważnego boksu się po prostu nie nadawał. W meczu Polska – Włochy w połowie 1959 roku na Torwarze przegrał przez ciężki nokaut z Mario Mastheginem.
Na moment oddamy głos Jerzemu Zmarzlikowi, który na łamach „Przeglądu Sportowego” pisał po wspomnianym meczu tak: „Spotkanie reprezentacji młodzieżowych Włoch i Polski na Torwarze zakończyło się niemal tragicznie. Bardzo ciężko znokautowany został w wadze ciężkiej pięściarz warszawskiej Skry, Władysław Komar, przez czołowego pięściarza Italii, Mario Masthegina. Od blisko roku apelujemy, by Komarowi zakazać uprawiania boksu. Apelowaliśmy zresztą do samego Komara, by zmienił dyscyplinę sportu, bowiem do walki bokserskiej nie ma on ani predyspozycji, ani warunków. Przegrał ostatnio wiele walk przez KO i TKO – zresztą tylko dlatego, że lekkomyślni sędziowie prokurowali techniczne nokauty, oszczędzając Komara. Tymczasem Komar przegrywał raz za razem, i to z bokserami nie reprezentującymi żadnej klasy. Mimo to ludzie odpowiedzialni za prawidłowy rozwój boksu mieli śmiałość wystawić Komara do reprezentacji Polski i zlekceważyć wszystkie głosy rozsądku. Walka z Mastheginem była dla Komara na pewno końcem kariery bokserskiej, a kto wie czy i nie sportowej”.
Sami przyznacie, że w mocnych słowach red. Zmarzlik podsumował Komara jako pięściarza. I… kompletnie nie trafił z przepowiednią. Koniec kariery bokserskiej bowiem rzeczywiście nastąpił, ale sportowej – wręcz przeciwnie. Nawiasem mówiąc, wspomniany Mario Masthegin w boksie nic wielkiego nie osiągnął, chociaż zaczął od efektownego nokautu w Warszawie.
Z pałacu do sierocińca
Komar trafił za to z ringu na stadion lekkoatletyczny. Działacz PZLA Witold Gerutto, w przeszłości kulomiot, zasugerował mu, że właśnie pchnięcie kulą będzie najlepsze dla sportowca o jego wymiarach. Dość szybko okazało się to strzałem w dziesiątkę. Dalszy ciąg już znacie. Skończyło się na najwyższym stopniu olimpijskiego podium w Monachium. Kiedy Komar odbierał złoty medal i słuchał Mazurka Dąbrowskiego, nie potrafił opanować łez. Płakał z dumy, ze szczęścia, ale także z kilku innych powodów. Fakt, że największy sukces w sportowej karierze osiągnął właśnie w Niemczech, miał dla niego szczególne znaczenie. Sam urodził się w czasie wojny w Kownie, na terenie dzisiejszej Litwy. Rodzice uprawiali sport, matka właśnie pchała kulą, ojciec zaś biegał przez płotki. Rodzina szlachecka, ojciec był hrabią wywodzącym się z ruskich bojarów, a do rodziny należał wspaniały pałac w Rogówku. W czasie wojny Komar senior wspierał wileńską Armię Krajową, co doprowadziło do jego śmierci. Litewscy nacjonaliści, w asyście hitlerowców, zmasakrowali go w czerwcu 1944 roku, kiedy Władek miał ledwie 4 lata. Matka zabrała jego wraz z siostrą Anną i wyjechała do Polski. Po zakończeniu wojny, z powodu problemów finansowych, musiała na pewien czas oddać dzieci do domu dziecka, prowadzonego przez siostry zakonne.
Jak opowiadał później, właśnie o tych dramatycznych chwilach myślał, odbierając złoto. W kraju zajął drugie miejsce w Plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na sportowca roku (za Witoldem Woydą, który w Monachium zdobył dwa złote medale – we florecie, indywidualnie i drużynowo) i z miejsca stał się celebrytą.
Zawsze potrafił ciekawie mówić, żartować, miał wyjątkowy talent sceniczny. Szybko zresztą zostało to zauważone. Komar występował w telewizji, w programach rozrywkowych, a także w sztukach teatralnych oraz w filmach.
– Litr? To nie jest ilość dla prawdziwego mężczyzny
– mówił, pytany o ilość wódki, jaką może wypić. O jego mocnej głowie przekonał się choćby jeden z rywali, Węgier Vilmos Varju. Po jednych zawodach umówili się na dogrywkę. W ramach rozgrzewki odpalili jednak najpierw jedną butelkę węgierskiego wina, potem następną. Kiedy każdy był już po pięciu flaszkach, wrócili do miotania ponad siedmiokilogramowymi kulami.
– Urodziłem się, żeby żyć kolorowo
– powtarzał i szybko przechodził od słów, do czynów.
Tragiczny wypadek
Miotał także… partnerami z planu filmowego. Kiedy grał u Romana Polańskiego w „Piratach”, miał rzucić jednym aktorem, grającym hiszpańskiego żołnierza. Reżyser miał swoją wizję tej sceny: Komar na koniec uderzał Hiszpanem o sufit. Uderzenie miało być mocne, więc Polański zasugerował, żeby delikwent założył na głowę ochraniacz. Ten jednak uznał to za fanaberię reżysera i uznał, że nic takiego nie będzie potrzebne. „Władziu, skoro z niego taki kozak, to pieprznij nim tak, żeby skur… zapamiętał, że chciałem dobrze” – miał powiedzieć Polański. Dwa razy nie trzeba było powtarzać. Komar zrobił swoje, jak potem wspominał „tak nim pieprznąłem, że ledwie go docucili”.
„Piratów” nakręcono w 1986 roku. To dla większości widzów już prawie filmowa prehistoria, więc mała szansa, że ktoś tę rolę pamięta. Jesteśmy jednak prawie pewni, że jeden występ Komara na wielkim ekranie pamiętacie znakomicie. To było w 1997 roku, w znakomitym „Kilerze” Juliusza Machulskiego. Mistrz olimpijski zagrał tam „Uszata”, czyli postrach więzienia, w którym zamknięto Kilera. Uszat znęcał się nad współosadzonymi, kradł im jedzenie. W pamiętnej scenie udusił się „solniczką, to znaczy sitkiem” z talerza głównego bohatera, co zostało skwitowane kultowym „sam byłeś popierdółka”.
Rok później zagrał jeszcze epizod w „Ekstradycji”. Kolejne role i aktywności były w planach, Komar miał mnóstwo pomysłów i mnóstwo chęci życia. Wszystkie zostały brutalnie przerwane w jednej sekundzie. To było 17 sierpnia 1998 roku. Mistrz z Monachium wracał z mityngu lekkoatletycznego w Międzyzdrojach z przyjacielem Tadeuszem Ślusarskim, mistrzem tyczki z Montrealu. Prowadził Ślusarski, obok niego siedział Krzysztof Świostek, a z tyłu Komar. Nagle, jadące z przeciwka renault zjechało na przeciwległy pas i uderzyło w ich forda. Na miejscu zginęli obaj mistrzowie olimpijscy, Świostek wyszedł z wypadku praktycznie bez obrażeń. Żeby było jeszcze bardziej dramatycznie, kierowcą drugiego auta był reprezentant Polski w biegu na 400 metrów Jarosław Marzec, który zmarł w szpitalu kilka dni później.
– Wypadek nie wydawał mi się groźny. Chwilę przed zderzeniem przeglądałem mapę. Nagle słyszę: „O kur…, ty zobacz, co on robi”. Moment. Bum, sekunda. Tadeusz próbował odbijać kierownicą, ale i tak wyniosło nas, okręciło. Pierwsza, kuriozalna myśl, jaka przyszła mi do głowy sekundy po zderzeniu, była taka: „Super, trzeba będzie naprawić auto u blacharza, to jeszcze parę dni nad morzem posiedzimy” – wspominał w „Super Expressie” Świostek w 20. rocznicę dramatu.
Śmierć dwóch mistrzów olimpijskich w wypadku samochodowym to jedno z najtragiczniejszych wydarzeń w historii polskiego sportu. Po pięknym pogrzebie zostali pochowani w jednym grobie na wojskowych Powązkach w Warszawie.
JAN CIOSEK
fot.: newspix.pl, wikimedia
Gerutto był przede wszystkim najlepszym obok Chmary polskim dziesięcioboistą w historii.
Strasznie żal, że ich już nie ma… Fajnie, że przypomniałeś tę postać
Pff, a od kiedy to kolorowe życie to jakiś powód do dumy? No tak, skromność nie w modzie, ale jednak na końcu to ona jest bezcenna