Tegoroczny Memoriał Kamili Skolimowskiej obfitował w wielkie wydarzenia – udział w mityngu wzięło w końcu ponad 40 medalistów olimpijskich, również tych złotych. Publiczność miała zresztą możliwość podziękować tym najnowszym za wywalczone w Tokio krążki. Przede wszystkim jednak Memoriał był czasem pożegnań – kariery skończyli na nim Joanna Fiodorow oraz dwukrotny wicemistrz olimpijski – Piotr Małachowski, a Kamila Lićwinko zanotowała jeden z ostatnich konkursów w karierze.
Po pierwsze – atmosfera
To był zupełnie inny Stadion Śląski niż kilka miesięcy temu, choćby na początku maja, gdy odbywały się na nim World Athletics Relays, czyli nieoficjalne mistrzostwa świata sztafet. Wtedy na trybuny nie wpuszczano jeszcze kibiców. Może to zresztą i dobrze – pogoda zupełnie wówczas nie rozpieszczała, w czasie organizowania zawodów było co najwyżej kilkanaście stopni Celsjusza. Narzekali na to zawodnicy, którym przeszkadzało to w osiąganiu świetnych wyników, a dziennikarze oglądający zawody przeklinali sami siebie, że nie wzięli czapek zasłaniających uszy albo grubszych kurtek.
Wczoraj ani czapka, ani kurtka nie były tak naprawdę potrzebne, może dopiero około 20, gdy Memoriał się kończył, a Piotr Małachowski rozlewał szampana na podium. Ogółem lepiej było wziąć jednak okulary przeciwsłoneczne, żeby nie musieć mrużyć oczu przyglądając się rywalizacji i niczego z niej nie przegapić. Wstęp na mityng był wolny, więc trybuny – które w teorii mogły wypełnić się w połowie – były naprawdę oblegane, a obok tekturowych sylwetek zawodników i zawodniczek, usiedli żywi kibice. Tego nie mieli nawet na igrzyskach w Tokio!
I wiecie co? To wszystko zupełnie inaczej się ogląda, gdy kibice są na stadionie, gdy reagują na wydarzenia, dopingują, biją brawo i wykrzykują słowa zachęty. Lekkoatletyka bez nich cierpi. Fantastycznie, że troje wielkich postaci naszego sportu mogło się pożegnać w takiej właśnie oprawie, rywalizując przy tysiącach fanów. Bo ci przekroczyli nawet oczekiwania organizatorów – przyszło ich 35000! Na tyle dużo, że ostatecznie otworzono część z górnej połowy trybun, które pierwotnie miały pozostać całkowicie zamknięte.

Stadion Śląski w trakcie Memoriału. Fot. Newspix
– O tym, że rzucałam więcej razy przeważyli ludzie – mówiła Maria Andrejczyk, której doskwierał, już tradycyjnie, uraz barku i najpierw myślała o oddaniu tylko jednego rzutu. – Jestem przeszczęśliwa, że tylu ich przyszło i mogli nas dziś dopingować. Chyba zaraz się nawet rozpłaczę, jestem wzruszona. To dla nas największa nagroda – nie medale, nie korzyści finansowe, a ludzie i ich doping, wyklaskiwanie rytmu mojego rozbiegu. To jest dla nas najważniejsze. Przecudowny dzień.
– Super, że jest tyle kibiców – dodawała Natalia Kaczmarek. – Jak się wychodzi na stadion, to jest gęsia skórka. To bardzo niesie. Teraz niczego nie musimy udowadniać, startujemy już tylko dla kibiców. Atmosfera na stadionie była taka, że wszystkim nam biegało się super.
– Bardzo się cieszę, że tu wystartowałem. Dziękuję kibicom, że tak licznie przyszli i nas dopingowali. To piękne chwile dla nas, sportowców. Wychodząc na rzutnię miło się na to patrzyło. Radość człowieka rozpierała – wtórował im Wojciech Nowicki. Choć podobne słowa wypowiadał wczoraj właściwie każdy z pytanych o to sportowców.
Nic dziwnego. Atmosfera naprawdę była znakomita. Fani czekali zresztą na zawodników już od 13, czyli momentu otwarcia bram. I to mimo tego, że same zawody zaczynały się dwie godziny później. Lekkoatletyka w naszym kraju zyskała już wielką popularność, a igrzyska w Tokio – tak doskonałe w wykonaniu naszych lekkoatletów – tylko jej w tym pomogły.
Po drugie – rezultaty
To był najlepszy mityng kiedykolwiek zorganizowany na polskiej ziemi wedle punktacji World Athletics. Przebijał też sporą część zawodów organizowanych w ramach cyklu Diamentowej Ligi, do której zresztą Memoriał Kamili Skolimowskiej będzie pewnie w przyszłości aspirować.
Wczoraj padło zresztą na nim kilka najlepszych wyników, uzyskanych kiedykolwiek na terytorium naszego kraju. Owacje wzbudził choćby bieg na 100 metrów w wykonaniu legendy sprintu, Jamajki Shelly-Ann Fraser-Pryce, która uzyskała 10.81 s, stając się najszybszą kobietą w historii polskich mityngów. Pierwszy raz w historii kraju widzieliśmy też bieg poniżej 7 minut i 40 sekund na 3000 metrów mężczyzn – 7:36.47 w wykonaniu Tadese Worku.
Oczywiście, trudno było oczekiwać, że tak będzie w każdej konkurencji. I nie było. Ale nawet te, w których zabrakło jakichkolwiek „najlepszych” – życiówek, rekordów kraju, kontynentu czy świata – rezultatów, dawały naprawdę sporo emocji. Czy to za sprawą znakomitej rywalizacji (popisy dawali choćby tyczkarze, Gianmarco Tamberi w skoku wzwyż, ale też Ryan Crouser i Johannes Vetter w konkurencjach rzutowych) czy też zwycięstw Polaków. Triumfowała choćby wspomniana już Maria Andrejczyk, czym była zresztą… naprawdę zaskoczona.
– Nie spodziewałam, że uda mi się rzucić ponad 60 metrów. Od igrzysk – z powodu problemów zdrowotnych – wykonałam jedynie dwie techniki, którymi rzucałam jakieś 20-30 metrów. Wygrana to zaskoczenie, ale cieszę się, że zwyciężyłam przed naszą publicznością. To było takie moje małe marzenie. Bark? Jest w nim dziura. Ona się nigdy nie zaleczy sama. Na szczęście tego otwierać nie trzeba. Zaproponowano mi nieinwazyjny zabieg ostrzyknięcia mojego barku komórkami macierzystymi. Przejdę go 20 września, jeszcze nie wiem, jak to dokładnie będzie wyglądać. Bark dużo przeszedł w tym roku, choć wykonaliśmy wraz z nim super robotę. Przede mną, mam nadzieję, jeszcze kilka fajnych sezonów. Chciałabym startować w zdrowiu, bo wiem, że jak ono będzie, to mogą być widowiskowe konkursy – opowiadała nasza wicemistrzyni olimpijska.

Maria Andrejczyk na Memoriale Kamili Skolimowskiej. Fot. Newspix
Najlepsi byliśmy też, już tradycyjnie, w rzucie młotem mężczyzn. W nim nie padła co prawda żadna „osiemdziesiątka”, ale Paweł Fajdek był tego naprawdę bliski, a Wojciech Nowicki cieszył się z drugiego miejsca. Obaj zresztą przyznawali, że od igrzysk zajmowały ich inne sprawy, nie startowali i czują zmęczenie sezonem. Więc takie rzuty, jak w Chorzowie, przyjmują z otwartymi ramionami. Choć mało brakowało, by Nowicki na konkurs nie wyszedł. Dlaczego? Mówił o tym Fajdek:
– Jestem pod wielkim wrażeniem kibiców. Miałem problem, żeby tu wjechać. Wojtek prawie się spóźnił na zawody, bo cały parking był zapchany. Super, że kibice przyszli. Bo o to chodzi. Jeśli mamy świętować sukcesy, to właśnie z nimi.
Teraz przed dwójką naszych młociarzy prawdopodobnie jeszcze jeden konkurs… w Nairobi. Do Kenii na zawody pojadą po raz pierwszy.
– Nastawiam się pozytywnie na ten wyjazd – mówił Nowicki. – To mój ostatni start w sezonie, postaram się wypaść jak najlepiej i dołożyć coś do wyniku z Chorzowa. Polecę do Kenii, to ocenię, jak tam jest. Może rzeczywiście pojedziemy tam potem na obóz jak biegacze? Choć o tym na razie nie myślę. Chcę zrobić kilka treningów, wystartować potem na przyzwoitym poziomie. Przyzwoitym, nie dobrym, bo głowa by chciała, ale ciało już odmawia posłuszeństwa. Wynikowo to był udany rok, cieszę się, że tak to wszystko wyszło.
Wynikowo jeszcze do niedawna był to udany rok też dla innego gościa, którego do wczoraj wielu fanów nawet nie kojarzyło z nazwiska. Bo Kacper Lewalski na karku ma ledwie osiemnaście lat. Był już jednak wicemistrzem Europy w swojej kategorii wiekowej, a na mistrzostwach świata zajął szóste miejsce. Mówi, że tamte wyniki do tej pory do niego nie dotarły. Wczoraj jednak urwał ze swojej życiówki ponad sekundę. Jego nowa życiówka wynosi 1:44.84. Tym samym zanotował drugi – po Krzysztofie Różnickim – czas wśród juniorów w Polsce w całej historii naszego biegania na dwa kółka. A ósmy w ogóle.
– Nie spodziewałem się tego wyniku. Jak dobiegłem, spojrzałem na zegar i aż stanąłem z wrażenia. Wróciłem teraz z mistrzostw świata z Kenii i odpoczywałem, nie trenowałem zbytnio. A tu taki rezultat! Drugi wynik w mojej kategorii wiekowej w historii kraju… Naprawdę nie dowierzam – mówił. – Co dalej? Obecnie zajmuje mnie sport i jest to mój główny cel. Chciałbym zostać zawodowym sportowcem. (śmiech) Ale też nauka, teraz jestem w ostatniej klasie liceum, muszę dobrze napisać maturę. Bardzo trudny rok przede mną, może to wpłynąć trochę na sport.
Lewalski, który podkreśla, że dobrze wpływa na niego rywalizacja z Różnickim – z którym się zresztą kumpluje, obaj często razem trenują i jeżdżą na zawody – ma szansę stać się kolejną wielką postacią naszych ośmiuset metrów, bo tych trochę w swojej historii już mieliśmy. Podobnie jak znakomitych biegaczek na czterysta metrów, wśród których w ostatnim czasie błyszczy Natalia Kaczmarek. Wczoraj ustanowiła nową życiówkę – 50.70 i po raz kolejny zrobiła mały krok w kierunku zbicia wyniku poniżej 50 sekund. A przy okazji wygrała kolejny start.
– Czułam się super – opowiadała po biegu. – W Tokio w biegu indywidualnym nie pobiegłam tak, jak bym chciała. Wydawało mi się, że mogłam pobiec tam dużo szybciej i dziś udowodniłam, że ta forma jest. Starałam się utrzymać rytm do samego końca, czułam, że są za mną Ania [Kiełbasińska] i ktoś jeszcze. Wyszedł świetny wynik. Jestem zadowolona.
Po trzecie – pożegnania
Zaczęło się od Kamili Lićwinko. Ona jako pierwsza wychodziła na swój konkurs, ona też jako pierwsza go skończyła. Choć może należałoby napisać jeszcze o tym, co przed samym mityngiem – wtedy bowiem prezentowano mistrzów i mistrzynie olimpijskie, ale i trójkę, która miała pożegnać się z kibicami – właśnie Lićwinko, Joannę Fiodorow i Piotra Małachowskiego. Oni odbyli rundę honorową po stadionie, ale po zawodach też czekało na nich podium i burza oklasków.
Cała ta trójka to wielka część historii naszej lekkiej atletyki. Małachowski, czyli dwukrotny wicemistrz olimpijski, medalista (w tym złoty) mistrzostw świata i Europy. Fiodorow, czyli srebro z mistrzostw świata w Dausze i medale mistrzostw Europy. Lićwinko, czyli przez lata nasza najlepsza skoczkini wzwyż, halowa mistrzyni świata. Ich nazwiska zna każdy fan lekkiej atletyki w kraju.
Więc jeszcze raz: zaczęło się od Kamili Lićwinko. Choć dla niej nie były to ostatnie zawody w życiu, to jednak emocji – głównie za sprawą ich oprawy – przeżywała sporo. I tylko wynik – 191 centymetrów – jej nie zadowalał.
-Mam przed sobą jeszcze finał Diamentowej Ligi w Zurychu i Opolski Festiwal Skoków – mówiła. – 12 września będzie mój ostatni start. Odliczanie trwa – trzy, dwa, jeden… Dzisiaj było trzy. Jeśli chodzi o skoki – od początku sezonu życzę sobie wysokich, a cały czas coś idzie nie tak. Ze sportowej sceny schodzę jednak szczęśliwa. Ten sezon był dla mnie wyśmienity, bo pierwszy raz od bardzo dawna sport dawał mi (i nadal daje) naprawdę dużo frajdy. To jest piękne, ale równocześnie boli, że te skoki nie są takie, jak powinny być. Ja bym chciała więcej, chciałabym wyżej, a mój charakter nie pozwala mi rozwinąć skrzydeł. Biorę to jednak na klatę, cieszę się tym, że to był tak fajny sezon i mogłam czerpać radość ze skakania wzwyż.
“Kama” podkreślała też, że najbardziej zależało jej na tym, by skończyć na własnych warunkach. Żeby w grę nie wchodziła żadna kontuzja czy choroba. I to jej się udało, z tego jest bardzo zadowolona. Sama zdecydowała, kiedy powiedzieć „pas”. Aż takiego szczęście nie miała Joanna Fiodorow – ona męczyła się ze zdrowiem od dłuższego czasu, w końcu uznała, że pora się wycofać. Zrobiła to sześcioma rzutami i tylko trochę szkoda, że ostatni z nich trafił w siatkę. Ale nie miała o to żalu.
– Przed ostatnim rzutem płakałam.. Że nie wyszło? No trudno. Wylałam przy kole trochę łez, trochę było smutno, z drugiej strony się cieszyłam. Nagranie z koła chyba już dodałam na social media, w sumie nie pamiętam. Jeśli tak, to na pewno ze łzami w oczach. Czy myślałam o kontynuowaniu kariery? Nie. Wręcz przeciwnie – szłam na trening jak za karę. A jak idziesz z takim nastawieniem, to znaczy, że to dobry moment, by skończyć karierę.
– Poświęciłam młotowi 17 lat – dodawała. – Pięknych, choć z upadkami. Raz było kolorowo, raz czarno. Ten sport mnie ukształtował. Dziękuję wszystkim, którzy trzymali za mnie kciuki. Widziałam to wsparcie, choćby w mediach społecznościowych. Wielu ludzi, których nie znam, dziękowało mi za moją karierę. Dziś jak weszłam na stadion, to oniemiałam, mówiłam sobie, że to niemożliwe. W najśmielszych snach bym nie przypuszczała, że przy takiej publice skończę swoją przygodę ze sportem. Kibicowali, klaskali, bawili się razem ze mną. Jestem szczęśliwa, dziękuję im.

Kamila Lićwinko, Joanna Fiodorow i Piotr Małachowski na podium po zawodach. Fot. Newspix
Gwiazdą wieczoru był jednak Piotr Małachowski. To jemu urządzono najbardziej huczne pożegnanie, konkurs rzutu dyskiem odbył się z tego względu na samym końcu zawodów. Był szampan, podium, konfetti. Były sześćdziesięciometrowe rzuty i te znacznie krótsze, które oddawał… Henio, syn Piotra. Jeden wyszedł mu naprawdę dobrze – osiągnął ponad 24 metry. Czy to zapowiedź tego, że za kilkanaście lat inny Małachowski będzie walczyć o medale olimpijskie?
– Nigdy nie chodziło mi o to, że Henio ma rzucać dyskiem i być dyskobolem. Chciałem pokazać rodzicom, że nawet jak jest taka sytuacja jak u mnie – że często nie było mnie w domu nawet 250 dni w roku – to można czegoś dzieciaków nauczyć. Henio wielokrotnie mnie obserwował i zaczął naśladować. Pokazał parę trików w kole, fajnie to wygląda. Cieszę się. On kocha sport, lubi ze mną chodzić na treningi, bo jest wtedy wolny i robi co chce. Czasem trenuje ze mną, czasem z innymi trenerami – od tyczki, wieloboju i tak dalej. Bardziej martwiłem się, że może nie chcieć startować przez publiczność. Ale po pierwszym rzucie powiedział: „Tata, już się przyzwyczaiłem. Jest super”. Pokonał presję, bo dla niego to też było wielkie wydarzenie. I rzucił super wynik – 24 metry dla takiego szkraba to coś niesamowitego.
Małachowski podkreślał, że nie mógł sobie wymarzyć lepszego zakończenia kariery. Zapełniony Stadion Śląski, tysiące fanów – to było to, o co mu chodziło. Zresztą już po konkursie miał sporo roboty. Każdy chciał zdjęcie, autograf, czy też po prostu przybić piątkę z dwukrotnym wicemistrzem olimpijskim.
– Finał Diamentowej Ligi przy tym wymięka. Fani przyszli dla wszystkich z nas, naprawdę nam tego brakowało. Dziś miałem większy stres niż na igrzyskach olimpijskich. Ludzie bili brawo, krzyczeli „Dawaj!” do wszystkich zawodników. To naprawdę da się odczuć. Kiedyś nie rozumiałem, jak mówiono, że taki doping pomaga piłkarzom, ale jak zacząłem startować na tym stadionie… to jest coś niesamowitego. Ta publiczność jest świetna – mówił Piotr.
– Najlepszy moment w karierze? Wydaje mi się, że to właśnie ten konkurs. Doszedłem do wniosku, że oczywiście, medale medalami, ale zakończyłem karierę na własnych warunkach, na wspaniałym stadionie, na Memoriale Kamili Skolimowskiej. Kiedyś myślałem o tym, patrząc na pierwsze Memoriały, że chciałbym skończyć właśnie na tym mityngu, ale nikt się nie spodziewał, że w tym czasie on urośnie do takiej rangi. Startowałem wielokrotnie na Diamentowej Lidze, również w jej finałach i to, co tu dziś się stało, to jest coś niesamowitego. Cieszę się, że to właśnie tu skończyłem – dodawał.
Na sportową emeryturę przeprowadzał go swoją drogą… Robert Harting. Wielki rywal i przyjaciel z rzutni, z którym mierzył się jeszcze za czasów młodzieżowych, zaproszony przez organizatorów, by na podium uściskać Polaka. Spięło się to wszystko piękną klamrą.
Jedno pytanie na koniec – co teraz?
Odpowiedzieć na nie musieli właściwie wszyscy. Wiadomo, część zawodników teraz albo będzie odpoczywać, albo się leczyć – jak choćby Maria Andrejczyk. Inni pojadą jeszcze na jeden czy dwa mityngi, czy to do Kenii – jak nasi młociarze – czy też na finały Diamentowej Ligi, gdzie reprezentować będą nas Natalia Kaczmarek i Kamila Lićwinko. Ta druga mówi zresztą, że choć wywalczyła sobie finał swoimi wcześniejszymi skokami, to bliska była… odpuszczenia wyjazdu.
– To moje ostatnie konkursy, cieszę się nimi, ale wyniki cały czas mają dla mnie znaczenie, cały czas gonię za taką wisienką na torcie, ale mi to nie wychodzi. To jest najgorsze w tym sezonie. Chciałam się nawet wycofać ze startu w Zurychu, bo 191-192 centymetry to mi nic tam nie da, jestem tego świadoma. Mój wojowniczy charakter nie pozwala mi się jednak poddać. Wywalczyłam ten wąski finał, z sześcioma najlepszymi zawodniczkami na świecie. Mówiłam w pewnym momencie Michałowi [mąż i trener – przyp. red.], że się poddam, odpuszczę, ale on wiedział, że tego nie zrobię. Jadę do Zurychu. Mam nadzieję, że może wyłączę tam głowę i jeszcze coś skoczę. Jeśli nie – trudno, była fajna kariera – mówiła Kamila.
Co jednak będzie robić, gdy minie już ostatni konkurs? Sama przyznaje, że właściwie trochę się tego pytania boi. Bo obudzi się 13 września rano i nagle nie będzie trzeba iść na trening, nie będzie trzeba myśleć o kolejnych zawodach, następnym sezonie. Zresztą jej mąż przeżyje to samo – na razie rezygnuje z bycia trenerem, nie będzie prowadzić żadnego zawodnika. Oboje chcą odpocząć, mają kilka marzeń do zrealizowania. Jak mówiła Kamila – odprowadzi córkę do przedszkola i będzie cieszyć się emeryturą.
Podobnie do sprawy – choć córki nie ma – podchodzi też Joanna Fiodorow.
– Na tę chwilę nie wiem, co będę robić. Na pewno będzie mi brakowało rywalizacji, ale jestem dorosłą kobietą – muszę się czymś zająć. Poszukam pracy. Zawsze i wszędzie będę jednak mówić, że sport jest najważniejszą częścią naszego życia. Jasne, sport zawodowy ma plusy i minusy, ale na pewno będę chciała uaktywnić się na spotkaniach z dzieciakami, choćby pod kątem wychowania fizycznego. Wiemy, że młodzież jest troszeczkę leniwa, trzeba ich ruszyć. (śmiech) Pewnie do listopada nie poczuję jeszcze tego, że jestem na emeryturze. Bo w takim okresie zawsze wstawałam, o której chciałam i robiłam, na co miałam ochotę. Pierwszego listopada, tak podejrzewam, pojawi się problem. Bo jak to, miał być trening, a go nie ma. To będzie wyzwanie – mówiła nasza młociarka.
Kilka planów jednak ma. Choćby wyjazd na ukochane narty, na które w ostatnich latach nie miała czasu i raczej nie było jej to zalecane. Bo wiadomo, mogło się to skończyć urazem, a tego żaden z zawodowych sportowców by nie chciał. Tak więc jakieś małe plany są, a duże? Wyklarują się z czasem. Zresztą Piotr Małachowski też podobnie do tego wszystkiego podchodzi. On pewien jest na razie tylko jednego – że nie będzie chciał być trenerem. Temu mówi kategoryczne „nie”, ale kilka innych pomysłów już ma. Przede wszystkim jednak – pora na relaks.
– Chcę odpocząć, zakończyłem karierę i przygodę ze sportem. Chcę pobyć z rodziną – Kasią i Heniem. Na tym mi zależało najbardziej. Co będzie później – zobaczymy. Chciałbym zostać w sporcie, pomagać dzieciakom, współpracować z trudną młodzieżą. Sam nie miałem lekko i łatwo. Warto pokazać, że nawet z małej miejscowości i w trudnych warunkach da się wyjść, że można spełnić marzenia – mówił.
Pozostaje więc życzyć im, by ich emerytura była dla nich tak cudowna, jak ten ostatni mityng na Stadionie Śląskim. Bo, jak mówili, zapełnione trybuny i głośne brawa na długo zostaną w ich pamięci.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix