Medaliści olimpijscy, którym zabrakło najcenniejszego krążka

Medaliści olimpijscy, którym zabrakło najcenniejszego krążka

Olimpijskie złoto jest specjalnym rodzajem wyróżnienia. Na zawsze zapisuje w historii, odstawia karierę zawodnika na niezwykłą półkę, która regularnie będzie odkurzana. Nie wszyscy wybitni sportowcy dostąpili jednak tego zaszczytu. Przed wami zestawienie olimpijczyków, którzy sięgali po medale igrzysk, ale nigdy po ten najcenniejszy. 

Eliksir młodości

Merlene Ottey była wybitną sprinterką. Można nawet powiedzieć – legendą igrzysk olimpijskich, dziewięciokrotną medalistkę tej imprezy. Nigdy jednak nie przecięła linii mety jako pierwsza. To praktycznie wyklucza ją z dyskusji o najlepszych lekkoatletkach w historii. A przecież tylko Paavo Nurmi oraz Carl Lewis uzbierali więcej olimpijskich krążków od jamajskiej biegaczki.

Aby przypomnieć karierę tej zawodniczki, musimy cofnąć się do 1976 roku. Jeszcze podczas igrzysk w Montrealu Jamajka nie mogła uchodzić za lekkoatletyczną potęgę. Radiowa transmisja tego wydarzenia pobudziła jednak wyobraźnię 16-letniej Ottey. W tamtym momencie wiedziała już, że chce pojechać na igrzyska. Udało się jej to cztery lata później. Jako nieznana nikomu zawodniczka w Moskwie sięgnęła po brązowy medal w biegu na 200 metrów.

Na igrzyskach w Los Angeles znowu zajęła trzecie miejsce, tym razem na dwóch dystansach – 100 i 200 metrów. Ten wynik powtórzyła podczas mistrzostw globu w Rzymie w 1987 roku. Rok później w drodze do Seulu zatrzymała ją kontuzja. Spory cios. Ottey miała bowiem już 28 lat, a to sporo jak na sprinterkę. A przynajmniej tak się wtedy mogło wydawać. Nikt na pewno nie spodziewał się, że Jamajka będzie zdobywać medale na trzech kolejnych igrzyskach!

Nikt też nie mógł spodziewać się, że w XXI wieku wciąż aktywna Ottey będzie reprezentować barwy Słowenii (z której pochodził jej mąż i trener). Ani, że w 2010 roku ustanowi rekord świata weteranek (50+) w biegu na setkę, bijąc poprzedni 0 0,55 sekundy. Długowieczność Jamajki była czymś niespotykanym. Na dobrą sprawę kariery oficjalnie nie zakończyła do dziś. I raczej tego już nie zrobi. – Wiek jest tylko numerem, który masz w głowie. Jeśli uwierzysz w swoją starość, będziesz czuć się i zachowywać staro – powiedziała kiedyś.

Dokonania Merlene mogły jednak robić jeszcze większe wrażenie. Kiedy w 1996 roku pobiegła 10,74, jedyną zawodniczką wyżej od niej w tabelach historycznych była Florence Griffith-Joyner. Na 200 metrów jej wynik – 21,64 – do dzisiaj widnieje jako czwarty w historii lekkiej atletyki (za Griffith-Joyner, Marion Jones oraz Dafne Schippers). To wręcz niesłychane, że nie mówimy o niej, jako o wielokrotnej mistrzyni olimpijskiej. Najbliżej przełamania swojej klątwy była w Atlancie. W biegu na setkę przecięła linię mety z tym samym czasem co Gail Devers. Dopiero po głębszej analizie okazało się, że Amerykanka była minimalnie, a to minimalnie szybsza.

Pech to pech. “Brązowa królowa” – bo takie miano przylgnęło do Marlene Ottey – zapisała się w historii wielkimi zgłoskami. Po prostu niekoniecznie złotymi.

Nastoletnie laury

Jaki olimpijczyk ma najwięcej medali igrzysk i żadnego złotego? Odpowiedź: Franziska van Almsick. Niemiecka pływaczka może pochwalić się aż dziesięcioma krążkami zdobytymi w ciągu czterech edycji IO. Aż siedem z nich wywalczyła w sztafetach, ale Van Almsick sama w sobie była wybitną zawodniczką. Przez piętnaście lat dzierżyła miano rekordzistki świata na dystansie 200 metrów kraulem. Swój najlepszy wynik ustanowiła w 1994 roku, a w 2002 roku jeszcze go wyśrubowała. Dopiero w 2007 roku jej osiągnięcie poprawiła słynna (i równie długowieczna) Federica Pellegrini.

Lata przed tym, jak do tego doszło, zaledwie 14-letnia Van Almsick zadebiutowała na igrzyskach w Barcelonie. Była to jej pierwsza międzynarodowa impreza w życiu. Wcześniej startowała wyłącznie w Niemczech. Nie podziałało to jednak na nią deprymująco. Do domu wróciła z trzema krążkami! – Pojechać na igrzyska jako dziecko to coś cudownego. Nie ciążyła na mnie żadna presja. Byłam po prostu słodką dziewczynką z lokami. Z takim luzem nie podeszłam już potem do żadnych olimpijskich zawodów – wspominała potem.

Niemka mogła jednak nieco żałować. Do zdobycia złotego medalu na 200 metrów stylem dowolnym zabrakło jej zaledwie 0,1 sekundy. Potem nigdy już nie była tak bliska triumfu. Co ciekawe, nawet gdyby została wówczas mistrzynią olimpijską, nie mogłaby pochwalić się mianem najmłodszej w historii pływaczki, która tego dokonała. Również w Barcelonie triumfowała bowiem Kyoko Iwasaki. Japonka wygrała zmagania na 200 metrów klasykiem, będąc młodszą od Van Almsick o… trzy miesiące.

Tuż po olimpijskiej przygodzie w Barcelonie niemiecka pływaczka zyskała miano jednej z największych gwiazd sportu w swoim kraju. Nie spoczęła jednak na laurach. W 1993 roku pokazała się z fantastycznej strony podczas mistrzostw Europy w Sheffield. Przywiozła z tej imprezy aż sześć złotych medali i jeden srebrny. W kolejnym roku dołożyła tytuł mistrzyni świata na 200 metrów dowolnym. A przypomnijmy – nie była jeszcze wtedy pełnoletnia! Status dorosłego uzyskała natomiast tuż przed igrzyskami w Atlancie.

Mimo statusu faworytki znowu nie udało jej się wygrać na koronnym dystansie. Tym razem pokonała ją Kostarykanka Claudia Poll (kilka lat później zdyskwalifikowana za stosowanie nandrolonu), z którą Van Almsick miała już okazję skutecznie rywalizować na mistrzostwach globu. Kiedy przyszło jednak do najważniejszej imprezy – to zawodniczka z Ameryki Południowej była górą.
Van Almsick medale przywoziła również z igrzysk w Sydney oraz Atenach. Nie udało jej się jednak zdobyć tego upragnionego. – Nie sprostałam presji. Zawsze wypadałam lepiej, kiedy nikt nic ode mnie nie oczekiwał. Mogę się tylko śmiać z mojego wyniku. Niemal pływałam we własnych łzach – mówiła rozczarowana po finalnym wyścigu w Grecji. Tuż potem, jako zaledwie 26-latka, zakończyła sportową karierę.

Cudowny dzieciak

O Jimie Ryunie najczęściej mówi się przy okazji wspominania jego rywala – Kipchoge Keino. Amerykański średniodystanowiec był jednak wybitnym zawodnikiem, w którym zdecydowanie drzemał potencjał na zostanie mistrzem olimpijskim. Wystarczy zerknąć na jego “CV”. Dwukrotnie uznawano go zawodnikiem roku w głosowaniu Track & Field Athlete of the Year. Jako pierwszy licealista w historii Stanów Zjednoczonych złamał granicę 4 minut w biegu na milę. Na dodatek przez kilka lat na tym dystansie był rekordzistą świata, podobnie jak na 1500 metrów.

Z takimi właśnie sukcesami dwudziestolatek podchodził do imprezy w Meksyku w 1968 roku, ale na igrzyskach pojawił się już też cztery lata wcześniej – jako najmłodszy amerykański lekkoatleta w historii. W wieku siedemnastu lat nie był jeszcze w stanie zagrozić najlepszym, ale tym razem to on był faworytem. Liczyło się tylko złoto. W finale biegu na półtora kilometra doszło jednak do niesłychanej sensacji. Wspomniany Keino absolutnie zdeklasował konkurencję. Ryun finiszował drugi, ale z olbrzymią stratą do Kenijczyka.

Rozczarowany Amerykanin wrócił na uczelnie, gdzie kontynuował swoją karierę sportową. Rozwinął się na dłuższych dystansach, zaczął trenować również bieg na 5000 metrów. Do Monachium pojechał jako wciąż mocny zawodnik i główny kandydat (obok Keino) do medalu na 1500 metrów. Jego olimpijska przygoda zakończyła się jednak już w eliminacjach. Amerykanin zahaczył nogą o jednego z rywali i upadł. A z racji, że mówimy o stosunkowo krótkim biegu, nie był w stanie niczym Mo Farah w Londynie, nadrobić straconego dystansu.

Dwa lata po nieudanym występie Ryun odwiesił buty na kołku. Następnie poszedł w kierunku polityki. Przez kilkanaście lat był członkiem Partii Republikańskiej, a 24 lipca 2020 roku odebrał Prezydencki Medal Wolności z rąk Donalda Trumpa.

Król dwóch okrążeń

Trzykrotny złoty medalista mistrzostw świata, który nigdy nie został mistrzem olimpijskim. Taka historia przydarzyła się Wilsonowi Kipketerowi. Przed tym, jak na lekkoatletyczne salony wszedł David Rudisha, to tego człowieka uznawano za najlepszego biegacza na 800 metrów w historii. Jego rekord w tej konkurencji – 1:41,11 był niepobity przez prawie trzynaście lat.

Co ciekawe, talent Wilsona został odkryty przez… Kipchoge Keino. Niech was nie zmyli flaga – reprezentował barwy Danii na arenie międzynarodowej, ale urodził się, jak to w przypadku wybitnych biegaczy bywa, w Kenii. To właśnie prekursor biegania tego kraju zadbał o odpowiednie wykształcenie młodzieńca. Kipketer najpierw trafił do katolickiej szkoły “St. Patrick’s High School “, a w 1990 roku wyjechał na wymianę studencką do Kopenhagi.

Ze Skandynawią polubił się na tyle, że kilka lat później złożył podanie o obywatelstwo, które otrzymał w 1994 roku. Od tego czasu biegał już w czerwono-białych barwach. Kiedy nadchodziły igrzyska w Atlancie, 24-letni Kipketer znajdował się w znakomitej formie. Był już mistrzem świata, a przez cały rok 1996 nie przegrał ani razu. Międzynarodowy Komitet Olimpijski nie uznał jednak jego nowego obywatelstwa.

To był olbrzymi cios dla młodego lekkoatlety. Rozważał nawet zakończenie kariery, ale ostatecznie biegał dalej. I biegał też coraz szybciej. Rok po igrzyskach pobił rekord świata i dołożył kolejny złoty medal mistrzostw globu. Ten sukces powtórzył dwa lata temu, choć w międzyczasie musiał stoczyć nieoczekiwaną walkę poza bieżnią. Okazało się, że podczas wakacji w rodzinnym kraju zachorował na malarię.

Udało mu się jednak wyjść z tego cało. Mógł liczyć również na przychylność MKOlu, który tym razem dopuścił go do startu na igrzyskach. Kipketer uchodził oczywiście za faworyta, ale w finale biegu na 800 metrów niespodziewanie pokonał go Nils Schumann. Niemiecki biegacz wyprzedził Kenijczyka o zaledwie… 0,06 sekundy. Bieg należał do niezwykle wyrównanych. Na ostatniej prostej wydawało się, że szanse na medal ma spokojnie z pięciu finalistów.

Kipketer finiszował najmocniej. Było widać, że zostawił sporo sił na finisz, ale nie starczyło mu czasu, aby wyprzedzić wszystkich rywali. Jeden się ostał. Tym samym rekordzista świata został “tylko” srebrnym medalistą olimpijskim. W Atenach jego forma nie była już tak wysoka. Zdołał jednak wywalczyć cenny brązowy krążek. Niecały rok później przeszedł na sportową emeryturę.

Wszystko by mi się udało, gdyby nie ten wścibski…

Osobny akapit poświęciliśmy zawodnikom, którym w sięgnięciu po złoty medal olimpijski przeszkodziło trafienie na czasy wielkiego dominatora. Na przykład Usaina Bolta. Jamajczyk zdobywał złote medale na dystansach 100 i 200 metrów, a także w sztafecie 4×100 (jeden został później anulowany z powodu dyskwalifikacji Nesty Cartera) w latach 2008-2016 roku. Uniemożliwił tym samym sięgnięcie po najwyższe laury większości wybitnym zawodnikom urodzonym w latach osiemdziesiątych. Mówimy o Yohanie Blake’u, Tysonie Gayu, Asafie Powellu czy Richardzie Thompsonie.

Oczywiście w tym miejscu warto podkreślić, że wszyscy wymienieni lekkoatleci (poza Thompsonem) mieli swego czasu problemy dopingowe. To rzuca pewien cień na ich dokonania. Fakty są jednak takie, że Blake oraz Gay mogą pochwalić się jednym z pięciu najlepszych czasów w historii zarówno w biegu na 100, jak i 200 metrów. Powell natomiast był ostatnim rekordzistą świata przed erą Bolta. A nieco zapomniany Thompson w szczycie formy z łatwością łamał granicę 10 sekund i jest jedynym zawodnikiem spoza Stanów oraz Jamajki w najlepszej dziesiątce wszech czasów. To wszystko nie wystarczyło jednak na jamajskiego fenomena.

Blake czy Powell co prawda wystartować zamierzają również w Tokio, ale ich szanse trudno oceniać wysoko. Młodzi Amerykanie – Christian Coleman oraz Noah Lyles w ciągu ostatnich dwóch lat biegali od nich po prostu znacznie szybciej. Podobnie jak pewien znajomy gagatek, Justin Gatlin.

Jak mówimy o sprinterach, to trudno nie zatrzymać się przy Frankie’m Fredericksie. To jedyny medalista olimpijski w historii Namibi, którego wyniki robią wrażenie do dzisiaj. Rekord życiowy na sto metrów? 9,86. Rekord życiowy na dwieście metrów? 19,68, co do dzisiaj pozostaje najlepszym rezultatem w historii Afryki. A od czasów jego świetności minęło już sporo czasu. Karierę zakończył bowiem tuż po igrzyskach w Atenach w 2004 roku.

Do Grecji pojechał jako wiekowy, utytułowany sprinter w poszukiwaniu ostatniego, upragnionego medalu. I mimo tego, że liczył 37 lat, nie było to marzenie z czapy. Na dystansie 200 metrów pokonała go tylko trójka Amerykanów: Shawn Crawford, Bernard Williams oraz Justin Gatlin.

Czwarte miejsce i tak zapewne smakowałoby lepiej niż kolejne srebro. Bo tak się składa, że do Fredericksa idealnie pasuje określenie “wiecznie drugi”. Drugi był na 100 metrów w Barcelonie, drugi na 200 metrów w Barcelonie. Dwukrotnie drugi był też cztery lata później. Pechowiec z nie tej ziemi. Szczególnie jeśli zwrócimy uwagę na okoliczności każdego z tych medali.

W Atlancie bieg na setkę ukończył z wynikiem 9,89. Czas jak na tamte lata wprost kapitalny. W tym samym wyścigu rekord świata pobił jednak Donovan Bailey (9,84). To samo miało miejsce na dwukrotnie dłuższym dystansie. Znowu świetny występ Nambijczyka (19,68) i ponownie jeszcze mocniejszy rywal. Tym razem legendarny Michael Johnson i jego 19,32 sekundy (rekord globu aż do igrzysk w Pekinie 2008).

W Barcelonie do takich rzeczy nie doszło, ale i tak Fredericks trafił na znakomicie dysponowanych rywali. Na 200 metrów lepszy okazał się Michael Marsh, który w półfinałach ustanowił nowy rekord olimpijski (19,75), a na drugim z dystansów pokonał go być może największy stumetrowiec początku lat dziewięćdziesiątych – Linford Christie. Na pocieszenie Fredericksowi został tytuł mistrza świata uzyskany w 1993 roku w Stuttgarcie, jak i naturalnie miano prawdziwej legendy w swojej ojczyźnie.

Pecha miał też Paul Tergat. Kenijski długodystansowiec, który pod koniec lat dziewięćdziesiątych toczył zaciętą rywalizację z Haile Gebrselassie na dystansie 10 000 metrów. Zawsze kończył jednak ze srebrnym lub brązowym medalem – zarówno, jeśli mówimy o igrzyskach, jak i mistrzostwach świata. W Atlancie dwójka długodystansowców biegła łeb w łeb, aż do ostatniego okrążenia, kiedy słynny Etiopczyk z łatwością zdystansował Tergata. W Sydney walka o złoto toczyła się natomiast do ostatnich metrów.

Wydawało się wręcz, że tym razem zatriumfuje Kenijczyk, ale osłabł dosłownie w ostatnim momencie, przegrywając o dziewięć setnych sekundy. Po tej porażce Tergat się już nie podniósł. Postanowił przerzucić się na maraton, oddając pole na średnich dystansach młodszym zawodnikom. Jego kariera i tak należała do bardzo udanych. Dość powiedzieć, że bił rekordy świata na kolejno: 10 000 metrów, 20 km, w półmaratonie, w maratonie. Niebywałe osiągnięcie, ale bez wątpienia brakuje mu wisienki na torcie.

Nadzieja umiera ostatnia

Przejdźmy do zawodników, którzy również nie zdobyli złotego medalu, ale wciąż mają na to szansę. Bo jeśli tylko w grę nie wejdzie kontuzja, wystartują w Tokio. O Rogerze Federerze oraz Novaku Djokovicu już kiedyś pisaliśmy, właśnie w kontekście braku krążka z najcenniejszego kruszcu. Dwójka tenisistów ma za sobą kolejno pięć oraz trzy występy na igrzyskach. Co ciekawe najbardziej udane dla nich były debiuty. Szwajcar w turnieju singla w Sydney zajął czwarte miejsce, a Djokovic w Pekinie zdobył swój pierwszy i jedyny medal, odcienia brązowego.

Do Tokio udadzą się po upragnione złoto. Choć w tym miejscu się zatrzymajmy – Federer w teorii ma już jedno w zapasie. Szkopuł w tym, że zdobyte w deblu. Niby więc jest mistrzem olimpijskim, ale tak jakby nie był, bo wciąż głośno mówi się, że brakuje mu złota olimpijskiego. Cóż, ciężkie jest życie członka Wielkiej Trójki…

Czy w Tokio uda im się zatriumfować? Jeśli zdrowie dopisze, to jak najbardziej jest to możliwe. Oczywiście czas goni, panowie mają już swoje lata, ale chyba wystarczająco się już nauczyliśmy, że czas się ich nie ima.

Wielkie nadzieje z występem w stolicy Japonii wiąże również Mutazz Isa Barszim. Najlepszy skoczek wzwyż ostatnich lat może pochwalić się drugim wynikiem (2,43) w historii konkurencji, ustępuje tylko słynnemu Javierowi Sotomayorowi. Katarczyk dwukrotnie zostawał też mistrzem świata, ale na igrzyskach, mimo dwóch prób, nie zdołał wdrapać się na najwyższy stopień podium.

Do imprezy w Londynie podchodził jako 21-latek bez większych sukcesów na koncie, cieszył zatem sam fakt, że udało mu się sięgnąć po brąz (szczególnie że to samo może powiedzieć o sobie dwóch innych zawodników). Już w Rio De Janeiro Barszim był wielkim faworytem do złotego medalu. Doznał jednak niespodziewanej porażki. I to nie z rąk swojego wielkiego rywala – Bogdana Bondarenko, a Kanadyjczyka Derka Drouina.

W Tokio będzie miał już trzydzieści lat na karku. W świecie skoku wzwyż trudno jednak obecnie o zawodnika, który może z nim konkurować. Jeśli tylko dopisze mu zdrowie, może dopiąć swego i zostać mistrzem olimpijskim. Podkreślał to niedawno w rozmowie z nami wielokrotny medalista olimpijski Artur Partyka: – Ten sezon będzie przejściowy, może oszczędzić zawodników i pomóc im się zregenerować. Nie przekreślajmy Barszima, również pod kątem rekordu świata. Wbrew pozorom, czas pracuje na jego korzyść.

Czas za to nie pracuje na korzyść 34-letniego László Cseha. Węgierski pływak w szczycie formy rywalizował jak równy z równym z najlepszym delfinistą w historii – Michaelem Phelpsem oraz Chadem Le Closem. Znakomity był też w stylu zmiennym. Olimpijskich medali uzbierał sześć, ale co warto podkreślić, żadnego nie zdobył w sztafecie. Nie mógł liczyć na przywileje reprezentantów Francji, Stanów oraz Australii. Ani w Pekinie, ani w Londynie czy też w Rio nie udało mu się jednak zawędrować na szczyt.

Węgier dalej pływa. Był obecny na mistrzostwach świata w Gwangju w 2019 roku i zamierza startować przynajmniej do Tokio, ale jego forma od dłuższego czasu nie jest zbyt wysoka. Ostatni medal wielkiej imprezy zdobył właśnie na igrzyskach w Brazylii. Biorąc pod uwagę, że mówimy o dyscyplinie niezbyt przychylnej wiekowym zawodnikom, Cseha czeka naprawdę spore wyzwanie. Ale przynajmniej wciąż ma szansę na ten jeden medal, którego nigdy nie zdobył.

KACPER MARCINIAK

Fot. Newspix.pl


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez