Posiadał kosmiczne warunki fizyczne, ale nie tylko im zawdzięczał swoje sukcesy. Jeden z trenerów Matta Biondiego uważał, że jego podopieczny rozumie się z wodą, jak muzyk ze swoim instrumentem. Mimo tego, że Amerykanin poważne treningi pływackie rozpoczął późno, bo jako piętnastolatek, z czasem zaczął dominować na światowej scenie – łącznie zdobył aż jedenaście medali igrzysk olimpijskich, czym wyrównał rekord Marka Spitza. Poznajcie historię jednego z najlepszych pływaków w historii.
Kalifornijski kondor to duży ptak padlinożerny, zamieszkujący, a jakże – Kalifornię. Można go kojarzyć ze względu na imponującą rozpiętość skrzydeł sięgającą nawet trzech metrów – w czym nie dorównuje mu żadne inne powietrzne stworzenie w Ameryce Północnej. Kondor nieodłącznie kojarzy się z najbardziej wychylonym na zachód stanem w USA i odgrywa szczególnie istotną rolę w kulturze rdzennych Amerykanów.
W latach osiemdziesiątych, kiedy ktoś słyszał o pochodzącym z Kalifornii kondorze, nie myślał jednak o żadnym ptaku, a pewnym wysokim sportowcu. Matt Biondi – lub posługując się jego ksywką, “Kalifornijski Kondor” – był gigantem dosłownie, ze względu na swoje gabaryty, i w przenośni, bo tylko dwóch pływaków zdobyło więcej złotych medali igrzysk od niego. Jego kariera zaczęła się jednak… od dwóch falstartów. Na swoich pierwszych zawodów, jako pięciolatek, faktycznie trochę się pospieszył.
Z czasem zniknęły u niego problemy z wymierzonym w czasie wskakiwaniem do wody, ale wciąż zdarzało mu się popełniać błędy. Najpoważniejszy miał miejsce, kiedy liczył sobie czternaście wiosen. Wraz z kolegami ze szkoły odpalał fajerwerki w ogródku obok rodzinnego domu, aż w pewnym momencie z ręki wypadła mu zapałka. A sucha trawa, po której spacerował, szybko się podpaliła.
Młodzieńcy próbowali ugasić pożar na dwa sposoby – najpierw chwycili za węża ogrodowego i polewali go wodą. A potem – Biondi, który wiedział, że jeśli szybko czegoś nie zrobi, będzie miał przechlapane, zaczął gwałtowanie stąpać po płonącej powierzchni. Nic poza poparzeniem mu to jednak nie przyniosło – dlatego, nabuzowany adrenaliną, pobiegł do mieszkania i poinformował o całej sytuacji matkę.
Ta szybko zadzwoniła po straż i kazała mu poinformować sąsiadów, że im też grozi niebezpieczeństwo. Ale na szczęście – wszystko rozeszło się po kościach. Strażacy zjawili się w porę, ugasili pożar, a następnie jeden z nich ostrzegł chłopaków, że jeśli kiedykolwiek zadrą z prawem, to to “przewinienie” również wyjdzie na jaw.
– Matt nabawił się wtedy niezłej blizny na łydce – wspominał ojciec pływaka, który nie zdecydował się wyegzekwować żadnej poważnej kary. Powiedział tylko swojemu synowi, że przez najbliższy tydzień ma nie rozstawać się z basenem. Możecie pomyśleć – no przecież to pływak, pewnie i tak cały czas pokonywał w wodzie kolejne kilometry. Ale o dziwo – nie do końca. Biondi treningi rozpoczął za młodu, ale dopiero jako piętnastolatek, czyli już po powyższym incydencie, skupił się na nich w stu procentach.
I choć rówieśnicy mieli nad nim przewagę doświadczenia, szybko zaczął ich przewyższać. Zawdzięczał to nie tyle, co wrodzonemu talentowi, a niesamowitym warunkom fizycznym, które na krótkich dystansach, jak 50 czy 100 metrów kraulem, mają kolosalne znaczenie. Podkreślał to jego późniejszy trener, Nort Thornton: – Zawodnicy, jak Matt albo Gross [niemiecki pływak przyp-red.] dysponują naturalną przewagę nad przeciętną osobą, która ma 2/3 czy 3/4 ich zasięgu.
Biondi mierzył około dwóch metrów, a jego rozpiętość ramion wynosiła, bagatela, dwa metry i trzynaście centymetrów. Ale jak zauważał Thornton, nie tylko to czyniło go znakomitym pływakiem. – Matt ma rzadkie czucie wody. Możemy to porównać do więzi, jaka łączy muzyka z jego instrumentem albo malarza z pędzlem. Chodzi o naturalną smykałkę do swojej specjalizacji.
Król setki
Biondi jako znakomity pływak dał się poznać jeszcze podczas igrzysk w Los Angeles w 1984 roku, tuż przed tym, jak skończył dziewiętnaście lat. Jako członek sztafety 4×100 stylem dowolnym sięgnął po złoty medal olimpijski. W basenie towarzyszył mu Rowdy Gaines, jeden z najlepszych amerykańskich sprinterów tamtych czasów, który wspominał, że tuż przed imprezą kompletnie nie wiedział, kim jest ten wysoki chłopak. W momencie, kiedy trener przekazał mu, że w sztafecie będzie startował z Mattem Biondim, spontanicznie wypalił: – Jakim Mattem?
Podobne pytania początkowo mogły padać na uczelni Berkeley w Kalifornii, na którą od 1983 roku uczęszczał Biondi. Olimpijski sukces w największym mieście Kalifornii wiele jednak zmienił. A kiedy Amerykanin zaczął bić pierwsze rekordy świata, mógł zapomnieć o anonimowości. Co – jak przyznawał – trochę mu dokuczało. – Pamiętam swoje treningi, tuż po tym, kiedy trafiłem na studia. Czułem się jakbym, był w filmie “Rocky”. Wiesz, on początkowo był kompletnie zwyczajną osobą. Spał w swoim starym łóżku. Rano dzwonił budzik, a on wstawał i trenował. U mnie było podobnie. Zero presji. Poczucie, że muszę być coraz lepszy, brało się tylko z moich, wewnętrznych pobudek.
Wobec gościa, który pływał tak dobrze, nie dało się jednak przejść obojętnie. Biondi wygrywał uniwersyteckie wyścigi w nokautującym stylu, regularnie bijąc nie tylko rekordy NCAA (amerykańska uczelniana liga), ale i całego kraju, a nawet świata. Dość powiedzieć, że przed igrzyskami w Seulu, kiedy już zakończył edukację, należało do niego dziesięć najlepszych wyników w historii w konkurencji stu metrów kraulem.
To jednak nie był jedyny dystans, w którym specjalizował się Amerykanin. Wygrywał też na dwukrotnie krótszym czy dwukrotnie dłuższym, a także świetnie radził sobie w rywalizacji delfinem. Jego wszechstronność nie ograniczała się zresztą wyłącznie do pływania – w czasie studiów regularnie grał w piłkę wodną. Można było go spokojnie nazwać multisportowcem, bo wcale nie robił tego rekreacyjnie.
Jego zespół z Barkeley trzykrotnie wygrywał mistrzostwo Stanów Zjednoczonych, a Biondiego nie ominęły też wyróżnienia indywidualne. W 1985 roku został wybrany MVP swojego zespołu, trzykrotnie trafiał do drużyn “All-American College Water Polo”, czyli grona najlepszych zawodników w USA.
Wymieniamy te osiągnięcia, żeby podkreślić jedną, robiącą wrażenie, rzecz – w momencie, kiedy Amerykanin był już najszybszym pływakiem na świecie, znajdował też czas, aby – ze sporymi sukcesami – uprawiać inną dyscyplinę.
Następca?
Kolejne międzynarodowe sukcesy osiągnął na mistrzostwach świata. Z imprezy w Madrycie w 1986 roku przywiózł trzy złote medale – na dystansie 100 metrów kraulem, a także sztafetach 4×100 kraulem oraz 4×100 stylem zmiennym. Do tego dorzucił srebrny krążek (100 metrów delfinem) oraz jeszcze trzy brązowe (na 50 metrów kraulem, 200 metrów kraulem, 4×200 metrów kraulem).
Choć 20-letniemu pływakowi nie udało się w stolicy Hiszpanii zgarnąć pełnej puli, jego występ i tak można było określić jednym słowem – kapitalny. Nic dziwiły zatem spekulacje, że Biondi na igrzyskach w Seulu będzie mógł powtórzyć wyczyn Marka Spitza i wygrać siedem wyścigów.
Dostrzegł to sam rekordzista z igrzysk w Monachium: – Jeśli chodzi o efektywność oraz płynność ruchów w wodzie… Nigdy wcześniej nie widziałem kogoś, kto by mi dorównywał– mówił Spitz.
Wątpliwości nie miało też “Sports Illustrated”, które jeszcze w 1986 roku pisało: – Biondi na dobre stanie się najszybszym pływakiem na świecie, kropka. – A także Rowdy Gaines, który swojego młodszego kolegę z kadry znał już doskonale: – Powiedziałem mu: zostaniesz następną ikoną tego sportu w Stanach Zjednoczonych – kimś, kto będzie mógł być naszym liderem.
Tymczasem sam zainteresowany raczej nie rozpływał się nad swoją osobą, ale zamęczany pytaniami o rekordy, medale i bicie swoich poprzedników, podkreślał, że nie widzi limitu w tym, jak szybko można pływać. Zamiast na salonach, wolał choćby przebywać… w towarzystwie delfinów – telewizja NBC nakręciła nawet materiał, na którym widać Amerykanina “pluskającego” się z tymi ssakami. Nie dało się jednak nie dostrzec, że przed olimpijską imprezą ciężar oraz oczekiwania, które na nim spoczywały, były olbrzymie.
W Seulu Biondi miał nie tylko zdobywać medale, ale pokonać czy zdetronizować Michaela Grossa. Pływaka, który co prawda nie zagrażał Amerykaninowi na jego najmocniejszym dystansie (setka kraulem przyp-red.), jednak mógł zajść mu za skórę w innych konkurencjach. Co ciekawe – Niemiec posiadał podobne warunki fizyczne, co Biondi. Ba, transmitujące igrzyska NBC sugerowało, że ma aż 203 cm wzrostu, a jego rozpiętość ramion to… 223 centymetry.
Rywalizacja Amerykanów z tym zawodnikiem sięga zresztą jeszcze igrzysk w Seulu. Gross uchodził wówczas za lidera niemieckiej sztafety 4×200. Wszyscy wiedzieli, że jest jej najmocniejszym punktem, na czele z kadrą USA. Ale mimo tego, że podczas wyścigu pokonał dystans 200 metrów najszybciej w historii, na jego szyi ostatecznie zawisło wyłącznie srebro. Media nadały wówczas tamtejszej kadrze Stanów przydomek “Grossbusters”, nawiązujący oczywiście do kultowego filmu “Ghostbusters” (“Pogromcy Duchów” – przyp.red.).
Pogromcą niemieckiego pływaka chciał zostać również Biondi. Wyścig na 100 metrów delfinem był zapowiadany jako wielki pojedynek tych dżentelmenów. Okazało się jednak, że dwójkę gwiazd pogodził szerzej nieznany zawodnik z Surinamu – Anthony Nesty, który stał się pierwszym czarnoskórym mężczyzną ze złotym medalem olimpijskim w pływaniu.
Amerykanin mógł się czuć rozczarowany, ale sam był sobie winien. Na ostatnich metrach prowadził z komfortową przewagę, ale źle zgrał finisz, kończąc ostatni ruch tuż przed ścianą basenu. Musiało wystarczyć mu srebro.
Z racji, że Biondiemu nie najlepiej, jak na jego możliwości, poszło również w finale na 200 metrów kraulem, bo zdobył tylko brąz, stało się jasne, że Spitzowi nie dorówna. Wciąż mógł jednak zaliczyć naprawdę udane igrzyska. I tak też się stało – w kolejnych dniach imprezy zdobył jeszcze pięć złotych medali. W wyścigu na 50 metrów stylem dowolnym udało mu się też pobić rekord świata.
Na kolejnych igrzyskach Biondi do swojego bogatego dorobku dołożył jeszcze trzy krążki. I uznał, że tyle mu wystarczy. W wieku 26 lat Kalifornijski Kondor pożegnał się ze światowymi basenami.
Inna ścieżka
Podobno do tego, żeby zaprzestać treningów, zmotywował go seans filmu “Everybody’s All-American”, w którym główny bohater, nie może pogodzić się z przemijającym czasem. I wciąż kurczowo trzyma się czasów swojej świetności. Biondi postanowił, że nie będzie taki sam. I kiedy poczuje, że nie jest w stanie rywalizować na najwyższym możliwym poziomie, a konkurencja powoli zacznie go doganiać, powie sobie “stop”. Słowa dotrzymał, nie poszedł też śladami Spitza czy Dary Torres, którzy po latach rozłąki z basenami, ogłaszali powrót.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych, podczas których, jak sam przyznawał, zdarzało mu się odcinać kupony, postanowił zamknąć poprzedni rozdział – szalę goryczy przelał konflikt z amerykańską federację pływania. Amerykanin przestał udzielać motywacyjnych przemówień, jeździć po Stanach jako “ten Matt Biondi”. Zamiast tego postawił na edukację. Do dyplomu z Barkeley dołożył kolejny, z uniwersytetu Lewis & Clark College w Portland.
Niedługo później zaczął… pracować jako matematyk w szkole podstawowej na Hawajach. Dlaczego akurat tam? Z wysp wchodzących w skład Stanów Zjednoczonych pochodzi jego żona. A Biondi widocznie uznał, że jak uciec od kariery pływaka, to na całego.
Niektórzy uczniowie wiedzieli co prawda, kim jest, albo po prostu obiło im się o uszy jego nazwisko, ale i tak nie robił na nich specjalnego wrażenia. Był co najwyżej gwiazdą przeszłości, a tak naprawdę panem Biondim, nauczycielem matematyki. Co mu oczywiście pasowało. Szczególnie że pierwsze lata po zakończeniu kariery, w których sława się go cały czas trzymała, wspominał nie najlepiej. – To było ironiczne, bo mówiłem o inspirowaniu, pokonywaniu słabości, drodze do doskonałości, a samemu chodziłem po scenie jak zombie, wypowiadając słowa, które już do mnie nie trafiały.
Ale choć wydawało się, że Biondi już na zawsze pozostanie poza światem pływania, półtora roku temu postanowił do niego wrócić. W listopadzie 2019 roku świat obiegła wiadomość, że gigant olimpijskiego sportu stanie na czele “International Swimmers’ Alliance”, czyli organizacji mającej na celu reprezentowanie interesu pływaków.
Wydaje się to ciekawszym zajęciem, niż nauka matematyki w podstawówce, ale czy do historii Matta Biondiego faktycznie zostaną dopisane kolejne głośne rozdziały? Możliwe, choć jego legenda i tak jest już zacementowana. Po Marku Spitzie, a przed Michaelem Phelpsem, na światowych basenach rządził “Kalifornijski Kondor”.
Fot. Youtube