Lot ku przeznaczeniu. „Synu, teraz już wierzysz w Boga?”

Lot ku przeznaczeniu. „Synu, teraz już wierzysz w Boga?”

14 marca 1980 roku niedaleko lotniska Okęcie rozbił się podchodzący do lądowania pasażerski samolot Ił-62. Tylko dzięki heroicznemu manewrowi kapitana udało się uniknąć uderzenia w któryś z pobliskich budynków mieszkalnych. Na pokładzie znalazła się Anna Jantar – jedna z największych gwiazd polskiej piosenki. Nad Wisłę leciała również grupa utalentowanych amerykańskich bokserów, którzy marzyli o olimpijskich sukcesach. Choć wszyscy pasażerowie zginęli na miejscu, to kilku pięściarzy dostało tego dnia drugie życie.

Przez 99 procent czasu ten lot wyglądał jak tysiące innych. Maszyna wyruszyła wprawdzie w drogę powrotną do Warszawy z dwugodzinnym opóźnieniem z powodu nowojorskiej śnieżycy, ale sama podróż przebiegała już bez większych przeszkód. Dramat rozegrał się w kilkanaście sekund już w pobliżu miejsca docelowego. Na około minutę przed planowanym lądowaniem pojawił się pierwszy problem – w kokpicie nie zapaliła się lampka sygnalizująca wysunięcie podwozia.

Ten fakt nie był jeszcze niczym specjalnie alarmującym. Usterki tego typu co jakiś czas zdarzały się w samolotach produkcji radzieckiej, więc procedura postępowania była dobrze znana. Model Ił-62 był użytkowany w Polsce od ośmiu lat i latał głównie na trasach transoceanicznych. W sumie Polskie Linie Lotnicze LOT posiadały aż siedem tego typu maszyn, a każda z nich została nazwana na cześć ważnej postaci w historii kraju. I tak 14 marca 1980 roku do lądowania szykował się “Mikołaj Kopernik”, a w skład floty wchodziły jeszcze między innymi maszyny “Adam Mickiewicz”, “Henryk Sienkiewicz” i “Kazimierz Pułaski”.

Najczęściej w sytuacjach związanych z podwoziem problemem była po prostu przepalona żarówka lub bezpiecznik. W takich sytuacjach podchodzący do lądowania samolot przelatywał nad lotniskiem, gdzie jeden z pracowników na własne oczy mógł zweryfikować, czy podwozie mimo wszystko się wysunęło. W międzyczasie stan ewentualnych uszkodzeń wewnątrz maszyny sprawdzał mechanik pokładowy. W przypadku „Kopernika” komunikat o przerwaniu podejścia był ostatnim, który odebrała wieża. Kilkanaście sekund później samolot rozbił się w pobliżu Okęcia.

Na pokładzie znajdowało się 77 pasażerów i 10 członków załogi. W praktyce maszyna była więc wypełniona mniej więcej w połowie. Pierwsze służby pojawiły się na miejscu już po kilkudziesięciu sekundach, ale nie było kogo ratować. Samolot uderzył w zamarzniętą fosę nieopodal Alei Krakowskiej i rozpadł się na kawałki. Prędkość była tak duża, że część pasażerów przecięły fotelowe pasy.

“Ten obraz będzie mi się śnić do końca życia”

– wspominał w swojej książce Jerzy Dziewulski, jeden z pierwszych na miejscu katastrofy.

Szybko okazało się, że wyjaśnienie przyczyn tragedii wcale nie będzie proste. Czarna skrzynka okazała się nie do końca sprawna. Nie było między innymi ostatnich danych o prędkości i aktualnej wysokości. Na 26 sekund przed uderzeniem w ziemię skończyły się dane o pracy dwóch silników. W tym samym momencie urywa się nagranie rozmów w kabinie pilotów. Sprawa również skomplikowała się ze względów czysto politycznych. Szukanie przyczyn w wadach konstrukcji maszyny nie było dobrze widziane przez Sowietów.

Lęk, głuchy lęk, na dnie skryty gdzieś

Po analizach polskich naukowców okazało się, że gdy samolot zwiększał prędkość, by odejść na drugi krąg i upewnić się, że problem z podwoziem nie jest poważny, to w silniku numer 2 pękł wał turbiny niskiego ciśnienia. Uszkodzony silnik rozpadł się w powietrzu, niszcząc przy okazji również silnik numer 1 i przebijając kadłub, co spowodowało usterkę czarnej skrzynki i rejestratora rozmów. Zniszczony został także ster wysokości i kierunku. W konsekwencji tych zdarzeń piloci w jednej chwili bezpowrotnie utracili kontrolę nad maszyną. Tylko dzięki umiejętnościom kapitana Pawła Lipowczana i manewrowi wychylania lotek udało się ominąć budynek zakładu poprawczego, który nagle pojawił się przed spadającym „Kopernikiem”.

Tragedia odbiła się szerokim echem z wielu powodów. W tamtym momencie była to w ogóle największa katastrofa lotnicza w powojennej historii polskiego lotnictwa. Jedną z ofiar była Anna Jantar, która właśnie zakończyła kilkumiesięczne tournee po Stanach Zjednoczonych. Artystkę kojarzono z hitami “Tyle słońca w całym mieście” i “Nic nie może wiecznie trwać”. Można zaryzykować tezę, że w wieku 30 lat dopiero zbliżała się do szczytu popularności. Podczas uroczystości pogrzebowych żegnało ją ponad 40 tysięcy osób.

Katastrofa “Kopernika” nieodwracalnie zmieniła nie tylko polską piosenkę, ale również amerykański boks. Do Polski na międzynarodowy turniej leciała również 22-osobowa reprezentacja składająca się z 14 wyróżniających się amerykańskich amatorów tamtego okresu. Na pokładzie znalazł się legendarny trener – Thomas “Sarge” Johnson, który w 1976 roku poprowadził do olimpijskich sukcesów być może najwybitniejsze pokolenie w historii krajowego boksu.

Amerykanie zdobyli aż pięć złotych medali, a cały świat poznał wtedy geniusz Howarda Davisa, braci Spinksów i Raya Leonarda. Największą karierę na zawodowstwie zrobił ten ostatni. Po latach zdradził, że to właśnie trener Johnson po raz pierwszy nazwał go „Sugarem”. – Od początku wołał na mnie Sugar Man, ale z czasem przerobiłem to na Sugar Ray. To przez podziw, jaki czułem do Sugara Raya Robinsona – zdradził po latach jeden z najlepszych pięściarzy w historii.

W marcu 1980 roku bojkot igrzysk olimpijskich w Moskwie ze strony Amerykanów wisiał już na włosku, ale nie był jeszcze ostatecznie przesądzony. Kolejna generacja potencjalnych gwiazd boksu amatorskiego bez problemów podróżowała po Europie, startując w różnych międzynarodowych zawodach i szykując się do bratobójczej walki w krajowych kwalifikacjach.

W samolocie, który wyruszył do Polski, trudno było nie zwrócić uwagi na Andre McCoya, który był znany jako “Łagodny Gigant”. Wyróżniał się znakomitym lewym sierpowym, “oczkiem” do składania kombinacji i niezwykłym sercem do walki. Do tego stopnia, że na sparingi z młokosem przyjeżdżał sam Marvin Hagler (62-3-2, 52 KO), który w tamtym okresie sposobił się do przejęcia na lata tronu w kategorii średniej i miał osobliwy problem: tak obijał rywali podczas sesji treningowych, że nikt nie chciał wychodzić z nim do ringu.

Wyjątkiem był właśnie 17-letni wówczas McCoy. Podczas jednej z sesji podbródek Haglera był tak potężny, że nastolatek mimo ochraniacza na zęby potwornie przegryzł sobie wargę. Mieli sparować trzy rundy, więc pojawił się problem, ale tylko do czasu. Chłopak splunął i bił się dalej z dużo bardziej doświadczonym rywalem. Nic dziwnego, że mimo różnicy wieku pięściarze szybko się polubili.

Dzień przed feralnym wylotem McCoy odwiedził Henry’ego “Snooka” Coveya – kolegę z reprezentacji, który boksował w niższych limitach. Mieli lecieć razem, ale plany pokrzyżowała choroba Coveya, który wspominał, że McCoy też wcale nie chciał lecieć. To miał być ostatni tego typu turniej z jego udziałem. Od dawna bowiem chciał przejść na zawodowstwo. – Nie był indywidualistą – był graczem zespołowym, więc się podporządkował. Wciąż uważam, że nie powinien wtedy lecieć. Powinien być już zawodowcem – komentował po latach Covey.

Co McCoy mógłby osiągnąć w wadze ciężkiej lat osiemdziesiątych? Powszechnie uważa się ten okres za jeden ze słabszych w historii – zwłaszcza przez kontrast złotych epok lat siedemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Na amatorstwie nie zdążył osiągnąć zbyt dużo, ale pokonał między innymi Tony’ego Tuckera (57-7, 47 KO). Tego samego, który w 1986 roku zdobył pas mistrza świata, a potem dał jeden z najpoważniejszych testów młodemu Mike’owi Tysonowi (50-6, 44 KO).

A może to wszystko się śni?

“Kopernik” w ogóle najbardziej zmienił historię właśnie królewskiej kategorii. Tucker właśnie wrócił z jednego międzynarodowego turnieju i miał polecieć na kolejny do Polski. Uparł się jednak, że poleci tylko jeśli na pokładzie znajdzie się miejsce dla jego ojca. Tak ostatecznie się stało, ale… Bob Tucker nie odebrał tej informacji. Tony miał bilet i do ostatniej chwili czekał na lotnisku. W końcu zawrócił i niedługo potem spotkał ojca, z którym wrócił samochodem do domu. Tam przywitały go odchodzące od zmysłów matka i siostra, które w międzyczasie dowiedziały się o tragedii w Warszawie.

Miejsce na pokładzie mógł mieć także Marvis Frazier (19-2, 8 KO). Syn legendarnego mistrza świata wagi ciężkiej zapowiadał się na obiecującego zawodnika, ale nigdy nie doszedł do poziomu mistrzowskiego. W latach osiemdziesiątych był w szerokiej czołówce, ale jest znany głównie jako ekspresowa ofiara Tysona. „Żelazny Mike” w 1986 roku znokautował go w 30 sekund – podczas całej zawodowej kariery nikogo nie pokonał szybciej.

W marcu 1980 roku Marvis był zdecydowany, by lecieć, ale inne plany miał Joe Frazier (32-4-1, 27 KO). W ringu “Smokin’ Joe” nie drżał przed żadnym rywalem, ale bał się latać i kategorycznie zabronił synowi wylotu, proponując inny program startów na najbliższe tygodnie. W tym konkretnym przypadku wspierała go żona, która kilka dni wcześniej miała koszmar związany z katastrofą lotniczą.

Inni mieli szczęście w nieszczęściu. Bobby Czyz (44-8, 24 KO) – wówczas 18-letni talent o polskich korzeniach – również znalazł się w gronie tych, którzy otrzymali powołanie. Kilka dni przed planowanym wylotem wziął jednak udział w wypadku samochodowym i musiał zostać w domu ze złamanym nosem. Sześć lat później został zawodowym mistrzem świata w kategorii półciężkiej, a pod koniec kariery bił się z Evanderem Holyfieldem (44-10-2, 29 KO). Boks nie zapewnił mu jednak milionów – na sportowej emeryturze dorabiał między innymi pakując zakupy w sklepie.

– Kiedy po raz pierwszy usłyszałem od ojca o tej tragedii, dreszcz przeszedł moje ciało do szpiku kości. Nawet po latach nie potrafię opisać, jak dziwne i niekomfortowe doświadczenie mnie spotkało. Miałem wtedy umrzeć – to nigdy mnie nie opuściło. Oczywiście z czasem ocena powagi tej sytuacji zaczęła wyglądać inaczej i nie myślałem o tym aż tyle. Ktoś jednak zajął moje miejsce na pokładzie i zginął. Nie jestem religijny, ale moja mama reprezentuje pod tym względem starą katolicką szkołę. Kiedy wydarzyła się ta tragedia, zapytała: „synu, teraz już wierzysz w Boga? Sprawił, że wcześniej miałeś wypadek i uratował ci życie.”. Nie rozumiałem jej podejścia. Czyli co, zabił tyle osób, żeby coś mi udowodnić? – zastanawiał się po zakończeniu kariery Czyz.

Ronnie Shields (26-6-1, 19 KO) – trzykrotny triumfator zawodów “Golden Gloves” – też miał polecieć do Polski, ale na ostatniej prostej dopadło go przeziębienie. Mimo to bilet na czekał na niego do końca. – Jego start był potwierdzony. Cztery dni przed startem zadzwonili do mnie z kadry i dopiero wtedy powiedziałem, że jest jednak zbyt chory, by lecieć – zdradził po wszystkim jego trener. Jeszcze w 1980 roku Shields trafił na zawodowstwo, ale nie został wielkim mistrzem. Walczył nawet o pas, ale szybko odkrył inne powołanie i sam został trenerem. Dziś jest jednym z najbardziej utytułowanych szkoleniowców w historii i ma na koncie współpracę z takimi legendami jak Holyfield, Tyson czy Arturo Gatti. W jego bogatym dorobku nie brakuje polskich wątków – pracował z Tomaszem Adamkiem i Arturem Szpilką.

Jeszcze bardziej przemawia do wyobraźni historia Jimmy’ego Clarka (18-1, 16 KO). – Zobaczysz, któregoś dnia spóźnisz się na swój pogrzeb – żartował z dość luźnego podejścia kolegi do punktualności Bobby Czyz. W jakimś upiornym sensie miał rację – tym razem Clark zasiedział się u rodziny i nie zdążył na lot do Nowego Jorku. Do Warszawy poleciała za to jego walizka, którą telewizyjna kamera uchwyciła w idealnym stanie w samym centrum katastrofy.

– Po tym jak się spóźniłem, wróciłem na nocleg do hotelu. Rano odebrałem telefon od matki, która powiedziała mi o wszystkim. (…) Bóg działa w tajemniczy sposób – nie w boksie, ale w tamtym samolocie. Uratował mnie. Niezależnie od wszystkiego, co stało się potem, w tamtym momencie darował mi życie – opowiadał potem Clark, który kilka tygodni przed warszawską katastrofą po raz trzeci stawił czoła genialnemu Teofilo Stevensonowi.

 

W obliczu bojkotu igrzysk w Moskwie ’80  – jak wielu innych zdolnych amerykańskich amatorów tamtego pokolenia – ruszył w poszukiwaniu pieniędzy. Nigdy nie doszedł jednak do najwyższego poziomu, ale zapisał się w historii na inny sposób. W 1983 roku właśnie poprawił bilans do stanu 10-0 i był jednym z najbardziej obiecujących talentów. W sali treningowej spotkał zahukanego 17-latka z Bronksu, którego przyprowadził słynny Cus d’Amato. Był to zgnębiający tajniki pięściarskiego rzemiosła Mike Tyson, który z dużo bardziej doświadczonym rywalem bił się bez kasku i zdecydowanie na swoich warunkach.

W gronie szczęśliwców, którzy byli członkami tamtej kadry, a do Warszawy nie polecieli, był także James Shuler (22-1, 16 KO). O niego los upomniał się dość szybko – w marcu, ale 1986 roku. Był kilka dni po pierwszej porażce w karierze, ale przegrał z legendą – Thomasem Hearnsem (61-5-1, 48 KO). Dzień po szybkim nokaucie podziękował promującemu pojedynek Bobowi Arumowi za szansę. – Jestem w tej branży prawie 25 lat, ale z takim zachowaniem spotkałem się po raz pierwszy. To był przeuroczy chłopak” – komentował promotor. Kilka dni później Shuler zginął w wypadku motocyklowym. Hearns przyszedł na pogrzeb i do grobu złożył pas mistrza Ameryki Północnej, który kilka dni wcześniej wyrwał rywalowi w ringu. – Jest twój, bo posiadałeś go dłużej – powiedział.

A jeśli to przepadło już…

O tych, którzy w mniej lub bardziej zadziwiających okolicznościach nie wsiedli na pokład “Kopernika”, siłą rzeczy możemy powiedzieć więcej. Chociaż żadnemu z pięściarzy tamtego pokolenia nie było dane polecieć na igrzyska, zdołali wnieść dużo do bokserskiego świata. Ci, którzy w Warszawie zginęli, pozostali jedną wielką zagadką z cyklu “co by było, gdyby…”.

Andre McCoy mógł stać się jednym z rywali rozpędzonego Mike’a Tysona. Nastoletni Paul Palomino miał szanse pójść śladami starszego brata Carlosa, którego zdążył obejrzeć w ringu z legendami pokroju Roberto Durana (103-16, 70 KO) i Wilfreda Beniteza (53-8-1, 31 KO). – To byli chłopcy, którzy nie mieli w życiu nic. Wszystko, co mogliśmy im zaoferować, to zagraniczna wycieczka. W końcu na nią lecą i dochodzi do czegoś takiego… To były dzieciaki. Nie wiem, jak sobie z tym poradzimy – smucił się kilka dni po tragedii Bob Surkein z krajowej federacji.

Stwierdzenie, że na pokładzie znalazły się same dzieciaki, byłoby jednak ogromnym nadużyciem. Prawdopodobnie największym talentem w gronie pechowców był Lemuel Steeples. Dla niego medal igrzysk miał być idealną puentą znakomitej amatorskiej kariery. Kilka miesięcy przed katastrofą zdobył złoto igrzysk panamerykańskich. W pokonanym polu zostawił między innymi świetnego Kubańczyka Josego Aguilera, który w 1980 roku w Moskwie sięgnął po brąz.

Steeples zachwycał efektywnym stylem mańkuta i lekkością, z jaką poruszał się po ringu – po prostu trafiał i nie dawał się trafić. W drodze po złoto igrzysk panamerykańskich wygrał każdą walkę na punkty 5:0. W 1979 roku stoczył też świetną walkę z Walerijem Lwowem – radzieckim mistrzem świata. Według sędziów przegrał na punkty, ale publiczność przyjęła ten werdykt buczeniem. – Bez względu na wynik widać, że Lemuel potrafi bić się jak równy z równym z najlepszymi na świecie – zachwycał się komentator Howard Cosell.

Nie sposób przewidzieć, jak odnalazłby się w gronie zawodowców, ale są podstawy by przypuszczać, że poradziłby sobie całkiem dobrze. Na ringach amatorskich uzbierał imponujący bilans 203 zwycięstw przy zaledwie 19 porażkach. Wygrywał między innymi z Donaldem Currym (34-6, 25 KO) i Miltonem McCrorym (35-4-1, 25 KO) – obaj ci pięściarze w grudniu 1985 roku zmierzyli się już na zawodowstwie w unifikacyjnym pojedynku, który miał wyłonić pierwszego niekwestionowanego mistrza kategorii półśredniej od czasów Raya Leonarda (36-3-1, 25 KO).

To właśnie z genialnym “Sugarem” najczęściej porównywano styl Steeplesa. Tony Tucker nie ma wątpliwości – przyjaciel, z którym 13 marca 1980 roku do ostatniej chwili czekał na lotnisku w Nowym Jorku na wylot, zostałby zawodowym mistrzem świata. W amerykańskiej ekipie, która przyleciała do Polski, Steeples wcale nie był najstarszy – ten tytuł należał do 27-letniego Waltera Harrisa. Najmłodszy Byron Payton miał zaledwie 16 lat.

Niektórych szczęśliwców wyjątkowe sploty okoliczności uratowały od podróży “Kopernikiem”. Inni nie mieli tyle szczęścia – można wręcz odnieść wrażenie, że ta podróż w jakiś przedziwny sposób po prostu była im pisana. Kelvin Anderson miał walczyć w najcięższej kategorii kilkanaście dni wcześniej podczas towarzyskiego turnieju w NRD. Nieoczekiwanie pojawił się problem z wizą i ostatecznie poleciał ktoś inny. Do Polski mieli lecieć inni “ciężcy”, ale po kolei wykruszali się z najróżniejszych powodów i w końcu padło na niego.

Boksujący w kategorii muszej George Pimentel poleciał do Warszawy, bo kilka dni wcześniej w kontrowersyjnych okolicznościach przegrał w półfinale nowojorskiej edycji turnieju “Golden Gloves”. Gdyby wygrał tamtą wyrównaną walkę, kilka dni później walczyłby w finale i tak szybki wylot na kolejny turniej nie wchodziłby w grę. Pochodzący z Dominikany pięściarz mimo przedwczesnej śmierci wywarł jednak ogromny wpływ na boks zawodowy, choć wyruszając w ostatni lot nie mógł o tym wiedzieć.

– Poznałem mojego pierwszego mentora, gdy miałem jakieś dziewięć lat. George miał wtedy siedemnaście i zabierał mnie na wspólne treningi i biegi. Był wielką inspiracją. Nie kochałem boksu, ale uwielbiałem George’a. Po kolejnej kłótni z ojcem rzuciłem boks na pięć lat. W marcu 1980 roku brat podał mi gazetę, w której przeczytałem o katastrofie lotniczej w Polsce. Pomyślałem, że to straszne, ale w ogóle mnie to nie dotyczy. Potem otworzyłem gazetę na kolejnej stronie i zobaczyłem zdjęcie George’a. Zrozumiałem, że spełnił marzenie – dostał się do kadry USA i zginął. Wtedy zdecydowałem, że wrócę do boksu, by uczcić mojego przyjaciela – wspominał po latach Michael Bentt (11-2, 6 KO).

Młodszy kolega Pimentela zaczął pisać swoją historię już w 1980 roku. Ostatecznie – mimo braku olimpijskiego medalu – został zapamiętany jako jeden z najbardziej utytułowanych amerykańskich amatorów ostatnich lat. Bentt nigdy prawdziwie nie pokochał boksu – zdecydowanie częściej nim pogardzał, bo kojarzył mu się z pasją znienawidzonego ojca. W 1993 roku został nawet na moment mistrzem świata organizacji WBO w kategorii ciężkiej, pokonując słynnego Tommy’ego Morrisona (48-3-1, 42 KO). Karierę zakończył przedwcześnie po ciężkim nokaucie.

***

W marcu 2020 roku minęło 40 lat od tragedii „Kopernika”. Wyjaśnianie przyczyn katastrofy było żmudnym procesem z wieloma intrygującymi wątkami pobocznymi. Nie stanowi tajemnicy, że w tamtym okresie władze polityczne wymagały od kierownictwa PLL LOT ograniczenia kosztów. Oszczędzano więc na wszystkim – także na paliwie i naprawach. Okazało się na przykład, że feralny silnik numer 2 miał bogatą przeszłość i po raz pierwszy trafił do warsztatu już w 1975 roku. Cztery lata później zaczął niepokojąco wibrować i wszystko wskazuje na to, że został naprawiony domowymi półśrodkami.

W sumie zastrzeżenia techniczne dotyczyły aż trzech z czterech silników „Kopernika”, który przy okazji był także najstarszym z Ił-ów używanych na tej trasie. Załogi korzystające z tych maszyn często nazywały je „latającymi trumnami”. Prowadzenie naprawdę wnikliwego dochodzenia nikomu nie było na rękę, bo wtedy winą trzeba by było obarczyć także ówcześnie rządzących.

Pamięć o dokonaniach Anny Jantar jest stale kultywowana przez jej córkę – Natalię Kukulską. Amerykańscy pięściarze marzący o igrzyskach po kilku latach doczekali się w ojczyźnie pomnika, który przedstawia wstającego z desek boksera.

Rzuceni na deski, ale nie znokautowani… Straceni, ale nie zapomniani

– głosi podpis.

 

KACPER BARTOSIAK

* śródtytuły to fragmenty tekstu piosenki „Nic nie może wiecznie trwać” Anny Jantar (muzyka: Romuald Lipko, tekst: Andrzej Mogielnicki)

LISTA CZŁONKÓW AMERYKAŃSKIEJ REPREZENTACJI, KTÓRZY ZGINĘLI W KATASTROFIE „KOPERNIKA”:

 

  1. Kelvin Anderson
  2. Joseph Bland
  3. Walter Harris
  4. Tom Johnson
  5. Andre McCoy
  6. Paul Palomino
  7. Byron Payton
  8. George Pimentel
  9. Richard Robinson
  10. Junior Robles
  11. David Rodriguez
  12. Lemuel Steeples
  13. Jerome Stewart
  14. Ray Wesson
  15. Dolores Wesson
  16. Lonnie Young
  17. Bernard Callahan
  18. Gary Clayton
  19. Byron Lindsey
  20. John Radison
  21. Steve Smigiel
  22. Elliot Chavis

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez