Dzisiejszy wieczór w teorii miał być dla nas najnudniejszym ze wszystkich na tegorocznych mistrzostwach świata. Pasjonować w rywalizacji na stadionie mogliśmy się tylko walką Marcina Lewandowskiego o finał biegu na 1500 metrów. Poza tym wszystko rozstrzygało się bez udziału naszych reprezentantów. Okazało się jednak, że zawody stały dziś na takim poziomie i miały taką oprawę, że po prostu nie mogliśmy oderwać się od telewizora.
Rzeczy najważniejsze na początek, a więc napiszmy o Lewandowskim. Polak pobiegł zna-ko-mi-cie. Serio, nie potrafilibyśmy sobie wyobrazić lepszego rozwiązania takiego biegu. Ze trzy razy wydawało nam się, że został przyblokowany, że coś tu musi pójść nie tak, że awans do finału może być zagrożony. Nic z tych rzeczy. Lewy zawsze znajdował odpowiedź, znakomicie przeciskał się między rywalami, choć przypłacił to dwoma krwawiącymi ranami na nogach. Ale to średniodystansowa norma, sam to powiedział po biegu, normalnie rozmawiając z dziennikarzami i nie przejmując się krwią.
Co nam u niego najbardziej imponuje, to spokój i pewność siebie. Marcin doskonale wie, że nie jest faworytem, ale wie też, że czuje się świetnie i to rywale powinni się obawiać jego, a nie on ich. Jeśli bieg nie będzie się toczyć w morderczym tempie od początku do końca, Polaka stać na rzeczy wielkie, dysponuje przecież kapitalnym przyśpieszeniem. Pokazał to dziś, oby zrobił to też w finale. Na ten jednak będzie musiał poczekać. Jutro czeka go dzień przerwy, ale nie poświęci go wyłącznie na odpoczynek – planuje mocno potrenować, odbyć sesję z psychologiem, a dopiero po nich wyluzować i włączyć sobie jakiś film. Jeśli możemy coś zaproponować, to całkiem dobrze nadałby się “Najlepszy”. Ot, choćby ze względu na tytuł. Niech będzie proroczy.
Lewandowski i pozostali biegacze na 1500 metrów zaczynali wieczór z lekką atletyką. Ale prawdziwe show wystartowało po ich półfinałach. W dużej mierze dzięki temu, że stadion był dziś – co na tych mistrzostwach niespotykane – wypełniony po brzegi. Wszystko za sprawą człowieka, który miał miejscową publiczność doprowadzić do szaleństwa, zdobywając złoto. I zrobił to. Mutazz Isa Barszim w fenomenalnym stylu przeleciał nad poprzeczką zawieszoną na wysokości 2,37 m. Tyle (a to już naprawdę sporo) wystarczyło. Żaden z jego rywali takiej wysokości nie pokonał.
Choć wcześniej niewiele brakowało, by Katarczyk z rywalizacji odpadł – miał spore problemy na 2,33. Skoczył dopiero w trzeciej próbie, wywołując eksplozję radości na stadionie. Ta największa nastąpiła jednak nie po tym, jak pokonał ostatnią wysokość, a później – gdy poprzeczkę strącili dwaj Rosjanie, którzy rywalizowali z nim o złoto. Obaj zresztą poprawili swoje życiówki, skacząc 235 centymetrów. A, jeszcze jedno. To też w dużej mierze… polski medal. Bo trenerem Mutazza jest Stanisław Szczyrba, uznany i utytułowany szkoleniowiec z Polski. Zresztą nie jest jedyną osobą z naszego kraju w sztabie Katarczyka. W transmisji telewizyjnej można było pana Stanisława zobaczyć, gdy tonął w uścisku złotego medalisty i pierwszego skoczka wzwyż, który obronił tytuł mistrza świata.
Wiadomo, że dla Katarczyków to Barszim był dziś największą gwiazdą. Ale, choć mógł, to – w trosce o zdrowie – nie zdecydował się atakować rekordu świata. A dziś jeden taki padł. Trzeci na tych mistrzostwach, choć pierwszy poza rywalizacją sztafetą mieszaną, która – ze względu na to, że to młoda konkurencja – tych rekordów w najbliższych latach przyniesie pewnie jeszcze dużo. Fenomenalny bieg na 400 metrów przez płotki zaproponowały nam dwie Amerykanki – Dalilah Muhammad (o której więcej przeczytacie w tym miejscu) i młoda, dwudziestoletnia, Sydney McLaughlin. Rekord, zresztą własny, pobiła ta pierwsza. Od dziś wynosi on 52,16 s i kwestią czasu wydaje się przebicie magicznej bariery 52 sekund.
Katarska bieżnia miała być szybka i faktycznie się taka okazuje. Bo fantastycznie biegały też sztafety 4×100 (odpadli Jamajczycy!), czterystumetrowcy czy zawodnicy w rywalizacji na 3000 metrów z przeszkodami. I o tej ostatniej konkurencji wypadałoby tu jeszcze wspomnieć. Bo obejrzeliśmy tam jeden z najlepszych pojedynków na tych mistrzostwach. Swoje mistrzostwo świata o 0,01 s (słownie: jedną setną sekundy!) obronił Conseslus Kipruto. Kenijczyk zdawał się stać na przegranej pozycji po pokonaniu ostatniej przeszkody, ale nagle przyśpieszył jak najlepsze Lamborghini do setki i dosłownie o centymetry wygrał z niespełna dziewiętnastoletnim Lamechą Girmą z Etiopii. Jeśli prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy, to Kipruto zasłużył dziś na certyfikat z napisem “100% real man”. Zdecydowanie.
O takie same emocje, jakie przeżywaliśmy dziś, poprosilibyśmy też jutro. Tyle tylko, że z Polakiem w jednej z głównych ról – o medal w pchnięciu kulą powalczy bowiem Konrad Bukowiecki. A dziś czeka nas jeszcze rywalizacja chodziarzy na 20 kilometrów. W niej wystartuje Dawid Tomala. Życzymy mu dobrego wyniku i tego, by nikt nie kazał mu robić dodatkowych okrążeń, jak to już w chodzie bywało…
Fot. Newspix