Igrzyska olimpijskie – 1896 rok. Mistrzostwa Europy w lekkiej atletyce – 1934. Wcześnie zaczęto też organizować choćby lekkoatletyczne mecze międzypaństwowe. Dla przykładu: Polska po raz pierwszy zmierzyła się z USA w 1958 roku. A jednak na mistrzostwa świata lekkoatleci czekali bardzo długo. Dopiero w 1983 najlepsi mogli walczyć o medale tej imprezy. Carl Lewis i spółka zawitali w tym celu do Helsinek. Dziś przypada rocznica zakończenia tamtych mistrzostw.
Problemy, problemy ruchu olimpijskiego
Polityka. Jak bardzo byśmy nie chcieli, żeby łączyła się ze sportem, tak często bywa, że nie tylko jest w nim obecna, ale wręcz decydująca. Paradoksalnie gdyby nie ona, jest całkiem możliwe, że na mistrzostwa świata w lekkiej atletyce czekalibyśmy jeszcze dłużej. W przypadku tej historii cofnąć musimy się aż do roku 1968. To wtedy, przy okazji igrzysk w Meksyku, Międzynarodowy Komitet Olimpijski po raz pierwszy musiał zmierzyć się z czymś, co dalece wykraczało poza sport.
Meksyk ogarniała wtedy fala protestów. Zresztą czasy ogółem były wtedy niespokojne – w Wietnamie trwała wojna, w USA kilka miesięcy wcześniej zamordowano Martina Luthera Kinga, w Czechosłowacji czołgi Układu Warszawskiego krwawo tłumiły praską wiosnę, a w Polsce obserwowano protesty, represje wobec Żydów i sporą emigrację z kraju. Meksykanie do tego trendu się dopasowali. Ich władze także.
Protesty ciągnęły się tygodniami, władza stawała się coraz bardziej brutalna. Aż wreszcie, niedługo przed rozpoczęciem igrzysk, na placu Tlatelolco, historycznym – to tam Hernan Cortes finalnie pokonał wodza Azteków i rozpoczął nową erę w dziejach tego regionu – zorganizowano wielką manifestację. O 18:10 przerodziła się w masakrę, gdy z dwóch nadlatujących śmigłowców zaczęto strzelać do protestujących. A drogi ucieczki z placu zablokowało wojsko. MKOl dowiedział się o tych wydarzeniach, ale Avery Brundage, jego przewodniczący, uznał, że igrzyska mogą trwać, bowiem „żadna z demonstracji nie była w nie wymierzona”.
Trwały też cztery lata później, po masakrze w Monachium, gdy członkowie palestyńskiej organizacji terrorystycznej Czarny Wrzesień zamordowali 11 izraelskich sportowców. Tym razem już argumenty i manifestacja siły była wymierzona również w igrzyska, ale to i tak niczego nie zmieniło. Słowa „igrzyska muszą trwać”, przeszły wówczas do historii. Cztery lata później, w Montrealu, trwały więc nawet wobec bojkotu państw afrykańskich, spowodowanych dopuszczeniem Nowej Zelandii, która złamała wcześniej zasadę sportowej blokady RPA.
I wreszcie trwały w Moskwie, gdy kolejny bojkot – zorganizowany przez Stany Zjednoczone – wstrząsnął ruchem olimpijskim, a świat Zachodu w dużej mierze opuścił tamte igrzyska. Biorąc pod uwagę, że następne miały się odbyć w Los Angeles, spodziewano się rewanżu ze strony państw socjalistycznych. A na tym wszystkim cierpieli głównie sportowcy.
Międzynarodowa Federacja Lekkiej Atletyki (IAAF) postanowiła znaleźć na to rozwiązanie.
Bezpieczna przystań
Wymyślono mistrzostwa świata. Impreza w Helsinkach miała stać się miejscem, gdzie startować mogliby wszyscy i liczyłby się przede wszystkim sport. Wiadomo było, że to nie igrzyska, gdzie polityczne manifestacje odbijały się szerokim echem na całym świecie. Liczono, że mniejsza ranga (choć przecież ogólnoświatowa) imprezy pozwoli na jej spokojne przeprowadzenie. Zresztą przemyślano wszystko naprawdę dokładnie.
Finlandię wybrano bowiem nieprzypadkowo. Jasne, Helsinki to dla sportu miejsce historyczne – odbyły się tam przecież igrzyska w 1952 roku, a o fińskich biegaczach długodystansowych do dziś krążą legendy i można opowiadać godzinami o ich osiągnięciach. To jednak nie to było najważniejsze. Finlandia miała to do siebie, że pasowała profilem do… no cóż, polityki. Była demokratycznym państwem, nie należała do bloku socjalistycznego, ale równocześnie graniczyła ze Związkiem Radzieckim, nie będąc przy tym członkiem NATO. Trudno było o lepszą lokalizację. “Perfectly balanced, as all things should be”, rzekłby pewnie Thanos. Choć on akurat balansu szukał w zły sposób. A te mistrzostwa były naprawdę dobrym pomysłem.
Choć, co ciekawe, tak naprawdę nie były do końca pierwszą taką imprezą. W niektórych opracowaniach można dostrzec bowiem, że już wcześniej IAAF organizował swoje własne mistrzostwa. Tyle że na dużo mniejszą skalę, bo najpierw dla jednej, a potem dwóch konkurencji. Już w 1976 zorganizowano bowiem mistrzostwa świata dla chodziarzy. MKOl zdecydował wówczas o odstawieniu z programu olimpijskiego ich rywalizacji na 50 kilometrów. Półtora miesiąca po igrzyskach w Montrealu najlepsi chodziarze spotkali się więc w szwedzkim Malmoe. Było ich 46, wygrał Wieniamin Sołdatienko.
Może się wydawać, że to mała, nic nie znacząca impreza. Mała – tak. Nic nie znacząca – nie do końca. To był przecież pierwszy raz, gdy IAAF zorganizował mistrzostwa świata. Jakiekolwiek. Możliwe, że właśnie wtedy w głowach działaczy zaszczepiła się myśl o tym, że przecież mogą robić coś swojego, a nie skupiać się tylko na igrzyskach. Cztery lata później w podobnych zawodach rywalizowały za to lekkoatletki: na 3000 metrów z przeszkodami i 400 metrów przez płotki. Nie było przesadnie imponującej obsady, a królowały głównie Niemki – na dłuższym dystansie z RFN, a na krótszym z NRD.
Jeszcze pomiędzy tymi dwoma imprezami powołano też do życia lekkoatletyczny Puchar Świata, którego pierwsza edycja odbyła się w Dusseldorfie. Problematyczny był jednak jej format – w każdej konkurencji wystartować mógł tylko najlepszy reprezentant (lub najlepsza reprezentantka) danego kraju. Jeśli więc na przykład w sprintach dominowały zawodniczki z NRD, których kilka biegało na znakomitym poziomie, oznaczało to, że jakaś wielka biegaczka po prostu nie wystartuje. I konkurencja traciła na widowiskowości. Mimo tego Puchar Świata okazał się jednak sukcesem i zorganizowano kolejne edycje: w 1979 i 1981 roku. Potem przerzucono się na organizację imprezy co cztery lata.
Wpływ na to miała, oczywiście, organizacja mistrzostw świata. Imprezy, na którą najlepsi lekkoatleci czekali od dawna. Było to widać po frekwencji. Na miejscu zjawili się przedstawiciele ok. 160 ze 170 federacji (źródła podają rozbieżność od 158 do 161 krajów) zrzeszonych w IAAF. W tamtym momencie była to pod tym względem największa sportowa impreza w historii. Co ważniejsze: były i państwa afrykańskie, i Związek Radziecki (oraz reszta krajów socjalistycznych), i Amerykanie. Wszystko się udało.
Tym bardziej, że do dziś, gdy czyta się relacje z tamtych mistrzostw, wszyscy wspominają coś bardzo ważnego: atmosfera była wspaniała. Fani doceniali najlepszych zawodników, niezależnie od tego, z jakiego kraju by nie byli. Amerykanie potrafili docenić klasę rywali zza żelaznej kurtyny i vice versa. Zjawiła się nawet grupa kilkudziesięciu fanów z RPA, mimo że kraj ten nie miał swoich przedstawicieli na mistrzostwach (nie mogli wystąpić, ze względu na politykę apartheidu, prowadzoną jeszcze w tamtych latach w ich ojczyźnie).
– Mimo że sporo było dopingowania rodaków, jedynie prasa wydawała się zainteresowana liczeniem medali – opisywał jeden z obecnych tam dziennikarzy z USA. – Dla większości kibiców najważniejsze było poczucie wręcz rodzinnej przynależności, które nimi zawładnęło przez te kilka dni sierpnia. Fani dopingowali doskonałość atletów niezależnie od flag czy insygniów, które ci nosili.
Ogółem w Helsinkach pojawiło się 1570 sportowców – 1037 mężczyzn i 533 kobiety. IAAF, na czele z Włochem Primo Nebiolo, odniósł wielki sukces. Tym bardziej, że nowopowstałej imprezy nie zignorowały największe gwiazdy tamtych lat.
Idole
Największym z największych był Carl Lewis. Amerykanin zgarnął w Helsinkach trzy złota: na sto metrów, w sztafecie 4×100 metrów i w skoku w dal. Był jedyną osobą, która zgarnęła hat-trick z dwoma złotymi medalami z konkurencji indywidualnych. A w sztafecie dołożył jeszcze, wraz z kolegami, rekord świata. Jeden z dwóch, który ustanowiono na tamtych mistrzostwach. Z kolei w konkurencjach indywidualnych pokazał rywalom, że nie mają z nim szans – na setkę wygrał o półtora metra, znakomicie pokonując ostatnie metry, a w skoku w dal osiągnął 8,55 m. Drugi Jason Grimes lądował o 26 centymetrów bliżej.
Rekord amerykańskiej sztafety nie był jednak pierwszym w historii mistrzostw. Ten zaszczyt przypadł Jarmili Kratochvilovej, która pod nieobecność Marity Koch na dystansie 400 metrów odebrała jej miano najszybszej w historii. Wynik Czeszki – 47,99 s – do dziś pozostaje jednym z zaledwie dwóch w historii tej konkurencji, w których zawodniczka zeszła poniżej 48 sekund. Drugim jest osiągnięcie Marity Koch z 1985 roku, gdy Niemka pobiegła 47,60 s.
Obie te zawodniczki w Helsinkach biegały genialnie. Czeszka była bardzo bliska powtórzenia osiągnięcia Lewisa. Do triumfu na 400 metrów dołożyła bowiem złoto na dwukrotnie dłuższym dystansie, a w sztafecie 4×400 lepsze od reprezentantek Czechosłowacji okazały się jedynie biegaczki z NRD. Z Koch w składzie. Wielka niemiecka biegaczka też była zresztą jedną z gwiazd tamtej imprezy i ona faktycznie zgarnęła trzy złota – tyle że dwa w sztafetach. Startowała bowiem też w rywalizacji na 4×100 metrów, gdzie Niemki również okazały się najlepsze. Indywidualnie wygrała 200 metrów, a na setkę była druga.
W Helsinkach rozpoczęła się też jedna z najwspanialszych serii w historii lekkiej atletyki. Swoje pierwsze złoto mistrzostw świata zgarnął wtedy Serhij Bubka. Ukrainiec – wtedy startujący jeszcze w barwach ZSRR – najlepszy był przez sześć(!) mistrzostw z rzędu. Swoje ostatnie złoto zdobył w 1997 roku, czternaście lat po pierwszym z nich. Amerykańskim kibicom wielkie emocje zapewniła za to Mary Decker, która i na 1500, i na 3000 metrów wygrywała po sprinterskim finiszu.
Wielkim rozczarowaniem okazał się za to start Steve’a Ovette’a, który rozegrał swój bieg na 1500 metrów wręcz beznadziejnie pod względem taktycznym. A właśnie z tego, że taktykiem jest doskonałym, słynął przecież najbardziej. W Helsinkach był głównym faworytem do złota, a ostatecznie nie stanął nawet na podium. Roli faworyta sprostał za to Daley Thompson, genialny i kontrowersyjny dziesięcioboista z Wielkiej Brytanii, który sięgnął po mistrzostwo.
Swój wielki moment przeżyli też gospodarze. Na trybunach wszyscy życzyli im choć jednego złota, którym w pewien sposób można by uhonorować Finów, ale i usłyszeć ich hymn. Udało się w ostatniej próbie kobiecego konkursu w rzucie oszczepem. Tiina Lillak osiągnęła wtedy odległość 70,82 m, a trybuny wybuchły burzą oklasków. Nie tylko ze strony fińskiej publiczności, ale i fanów z innych krajów. Bo taka właśnie była ta atmosfera.
W klasyfikacji medalowej rywalizację USA ze Związkiem Radzieckim wygrali Amerykanie. Ogółem zdobyli o jeden medal więcej, ale złotych mieli osiem, podczas gdy ich rywale ledwie sześć. Sęk w tym, że – jak się okazało – była to tylko walka o drugie miejsce. Pierwsze mistrzostwa świata w lekkiej atletyce stały bowiem, głównie za sprawą fantastycznych występów tamtejszych biegaczek, pod znakiem dominacji NRD. Kraj ten zdobył dziesięć złotych krążków.
A że po latach wyjaśniło się, w jaki sposób osiągano we Wschodnich Niemczech takie sukcesy, to już zupełnie inna sprawa.
Nasze cztery grosze
Moment organizacji pierwszych mistrzostw świata w lekkiej atletyce przypadał na okres zapaści naszej lekkiej atletyki. Kończyła się era wielkich sportowców – Jacka Wszoły czy Władysława Kozakiewicza, a igrzyskami w Moskwie, już trzy lata wcześniej, z największymi imprezami pożegnała się Irena Szewińska. Rok przed mistrzostwami w wypadku samochodowym zginął za to Bronisław Malinowski. O ile w Moskwie w 1980 roku – oczywiście przy braku wielu sportowców z Zachodu – nasi lekkoatleci zdobyli siedem medali (w tym dwa z trzech złotych, jakie przywieźliśmy ze Związku Radzieckiego), o tyle osiem lat później w Seulu… ani jednego.
Do Helsinek Polska wysłała skromną ekipę. Łącznie 25 osób, w tym ledwie dwie zawodniczki. Nic dziwnego, że kobiece konkurencje nie przyniosły nam ani jednego medalu. Zresztą, na wiele krążków nikt w kraju raczej nie liczył. Dlatego wielkim zaskoczeniem był fakt, że zdobyliśmy aż cztery, z czego dwa złote. A wszystko zaczęło się od Edwarda Sarula, naszego kulomiota, dla którego był to jedyny wielki sukces w karierze. Oczywiście nieoczekiwany.
Wielkimi faworytami tej konkurencji byli dwaj reprezentanci NRD – Udo Beyer i Ulf Timmermann. Ten pierwszy niedługo przed imprezą w Helsinkach pchnął 22,22 m, ustanawiając tym samym nowy rekord świata. Drugi deptał mu po piętach. Wielu do grona faworytów doliczało też Dave’a Lauta, Amerykanina, zwycięzcę kwalifikacji. Sarul też był jednak w formie (tydzień wcześniej ustanowił nowy rekord Polski – 21,68 m) i przy szczęśliwym obrocie spraw mógł zawalczyć o podium. Tak pisano i mówiono.
Sam Sarul podkreślał, że stać go nawet na dalsze pchnięcia i wyśrubowanie swojego rekordu. Choć mało kto w niego wierzył również dlatego, że był najlżejszy i najsłabszy fizycznie ze wszystkich finalistów – ważył „tylko” 115 kilogramów. Tymczasem okazało się, że konkurs stał na stosunkowo niskim poziomie. Polak długo prowadził z wynikiem ledwie przekraczającym 21 metrów. Dopiero w ostatniej kolejce na niezłym poziomie pchnął Timmermmann – 21,16 m. Nasz kulomiot nie zamierzał jednak odpuścić, mimo że wiedział, że nie ma już marginesu błędu.
– Choć nie miałem już takiej świeżości, jak na początku konkursu, to potrafiłem się zmobilizować i w ostatniej kolejce pchnąłem dalej od Niemca. Wynik nie był zły, bo 21,39 m było niewiele gorszym rezultatem od mojego rekordu Polski. To pozwoliło mi jednak wygrać – opowiadał Sarul Onetowi. Już pierwszego dnia imprezy okazało się więc, że Polacy wrócą do kraju ze złotem. A drugiego dołożyliśmy drugi taki medal.
Zdzisław Hoffmann często podkreśla, że uskrzydlił go sukces Sarula. Oglądał go bowiem z trybun, sam był już wtedy po kwalifikacjach do trójskoku, w których spokojnie wszedł do finału. To był jego cel minimum na mistrzostwa, miał więc już pewien komfort, nieco luzu. Inna sprawa, że sam w rozmowach mówił o walce o podium. Bo skoro „Edziu mógł, to czemu nie ja?”. Tym bardziej, że bardzo dobrze przepracował okres przygotowawczy do imprezy. Przy wielu okazjach wspominał, że jak na tamte czasy – w Polsce wciąż przecież trwał stan wojenny – obozy i treningi przebiegały wzorcowo. Do tego Polak czuł, że jest w niezłej formie, a wyniki z poprzednich miesięcy tylko to potwierdzały. Nawet jeśli to wszystko jednak dodać, zdecydowanie nie należał do grona faworytów.
– Mój rekord życiowy sprzed mistrzostw to było 17,20 m. Willie Banks, rekordzista świata, skakał sporo dalej. Podczas konkursu lubił robić show, zachęcał ludzi, by go wspierali i chciał od razu pierwszym skokiem wszystkich zaszachować. Dla mnie oprócz awansu do finału, celem było poprawienie rekordu życiowego. To jest wyznacznik dla każdego zawodnika, czy dobrze przygotował się do dużej imprezy, jeśli przełamuje swoje bariery. Banks rzeczywiście od pierwszej serii prowadził, ale nie skoczył daleko, bo 17,18 m. Moja psychika była jednak wystarczająco mocna, by się tym nie przejmować – mówił Hoffmann w rozmowie z portalem festiwalbiegowy.pl.
Skakało mu się bardzo dobrze, a rywale – na czele z Banksem – jakby nie chcieli odskoczyć. I w czwartej serii Polak zaskoczył wszystkich po raz pierwszy. Wylądował tylko dwa centymetry bliżej od życiówki, zrównał się wynikiem z Amerykaninem, ale oficjalnie był drugi. Jak sam przyznawał, to go tylko zdenerwowało. I już w kolejnej próbie przebił swój dotychczasowy rekord o 15 centymetrów. Banks miał tylko jeden skok na pobicie go, bo Hoffmann skakał jako ostatni w serii. Amerykanin swój skok jednak spalił. Polak był mistrzem świata.
– Został mi ostatni skok. Pamiętam, że patrzyłem na siebie na ogromnym telebimie i nawet przeszedłem swój znak startowy. Wróciłem na miejsce, wystartowałem i takiej wrzawy, takich oklasków kibiców, to nigdy nie słyszałem. Na trybunach było około 55 tysięcy widzów i wszyscy bili brawo w rytm. Skoczyłem bardzo dobrze [17,42 m – przyp. red.]. Wiedziałem, że wynik jest dobry, ale nie mogłem doczekać się, by przy moim nazwisku pojawiła się jedynka. W końcu się wyświetliła i wtedy uwierzyłem, że faktycznie wygrałem. Potem Banks i trzeci Nigeryjczyk Ajayi Agbebaku przyszli mi pogratulować i razem rozpoczęliśmy rundę honorową. Być może my, jako skoczkowie byliśmy pierwsi, którzy to zrobili, by podziękować kibicom. Wtedy nie mieliśmy flag, ale za to byliśmy w dresach narodowych z napisem Polska na plecach – mówił we wspomnianej rozmowie.
Jak się okazało, to nie był koniec medalowych żniw Polaków. Trzeciego dnia mistrzostw trzeci krążek dołożył Zdzisław Kwaśny. Na podium rozdzielił dwóch wielkich Rosjan, Siergieja Litwinowa i Jurija Siedycha, ustanawiając przy tym znakomity rekord życiowy – 81,54 m. Tyle tylko, że ostatecznie stanął na trzecim stopniu podium. Kilka godzin po konkursie złożono bowiem protest, sugerując, że w swojej rekordowej próbie Kwaśny nadepnął na obręcz koła. Sędziowie uznali, że faktycznie tak było, choć sam młociarz do dziś jest przekonany, że tego nie zrobił i sugeruje, że była to po prostu brudna zagrywka. Tym bardziej, że protest złożyli… Bułgarzy.
– Przed ostatnim rzutem byłem trzeci [wynik 79,42 m – przyp. red.]. Nie miałem nic do stracenia, poszedłem na całość. Wyszło mi, rzuciłem 81,54 m i te odległość pamiętam do dziś. To był tak dobry wynik, że Ruscy trochę się spięli. Po mnie rzucał Igor Nikulin, chyba się wystraszył i zepsuł. Nie wszedł do trójki, choć miał być rosyjski tercet. No i po zawodach komuś się nie spodobało, że Polak rozdzielił Ruskich. Wpłynął protest z obozu bułgarskiego. Czy to pierwszy raz Ruscy wyręczyli się Bułgarami? Sprawa nabrała “obiektywizmu”, że protest zgłasza ekipa niezaangażowana w rozgrywkę medalową – mówił przed laty Kwaśny portalowi sport.pl.
Polacy zdecydowali, że nie mają skąd wyłożyć stu dolarów na zgłoszenie odwołania. I nasz młociarz skończył na trzecim miejscu. Choć Kwaśny i tak mógł być zadowolony. Niedługo przed mistrzostwami był nawet… wyrzucony z kadry. Ale zrobił minimum i do Helsinek ostatecznie go zabrano. A potem stanął na podium. Zrobił to też ostatni z naszych medalistów – Bogusław Mamiński. Na 3000 metrów z przeszkodami musiał wówczas pobiec trzykrotnie: w eliminacjach, półfinale i finale rozgrywanym po dniu przerwy. Nastawiał się na złoto, ale uległ Patrizowi Ilgowi z RFN. Srebro zresztą zawdzięczał i tak temu, że na ostatniej przeszkodzie upadł Amerykanin Henry Marsh.
Blisko podium zakręcił się jeszcze Tadeusz Ślusarski, który w skoku o tyczce był czwarty. Sztafeta stumetrowców skończyła rywalizację na szóstym miejscu. Na ósmym lądowali Ryszard Szparak (400 metrów przez płotki), Ewa Kasprzyk (200 metrów) i Władysław Kozakiewicz (skok o tyczce). W dziesiątce zmieścił się jeszcze Dariusz Ludwig w dziesięcioboju. Tyle było niezłych wyników, reszta naszych sportowców odpadała we wcześniejszych fazach rywalizacji. A dwóch z czterystumetrowców zapisało się w historii tamtych mistrzostw w zupełnie inny sposób. Stanęli bowiem przed fińskim sądem. Ich przestępstwo? Kradzież pantofli do biegania.
Żaden z czwórki naszych medalistów nie miał okazji powalczyć na igrzyskach w Los Angeles, bo Polska nie wysłała tam swoich sportowców. Mamiński pewnie mógłby nawet wybiegać medal, na zawodach Przyjaźń ’84, zorganizowanych dla zawodników z krajów socjalistycznych, zdobył złoto. Hoffmann też był w formie. Dwa lata po mistrzostwach świata wyskakał kolejny rekord Polski – 17,53 m. Do dziś pozostaje on aktualny. Kwaśny wystartował jeszcze w jednych zawodach i wygrał z wynikiem 80,18 m, ale potem niemal w ogóle nie startował. Mówił, że postawiono na nim krzyżyk, więc zrezygnował. A Sarul? Doznał urazu podczas obozu w Zakopanem, wdała się infekcja i przez wiele lat nie mógł dojść do zdrowia. Nigdy nie osiągnął już takiej dyspozycji.
I tak medale z pierwszych mistrzostw świata w lekkiej atletyce pozostały jedynymi tak znaczącymi w dorobku tej czwórki. Jedynie Mamiński dokładał do tego srebro mistrzostw Europy i zwycięstwo w Pucharze Świata. Oba te sukcesy osiągnął jednak jeszcze przed Helsinkami.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. YouTube