Leszek Blanik: Stawiali mi na imprezach, a taksówkarze wozili za darmo

Leszek Blanik: Stawiali mi na imprezach, a taksówkarze wozili za darmo

Dlaczego przeklinał przed startami? Co ma na celu smarowanie stołu gimnastycznego miodem? Kiedy rywalizował z Jerzym Dudkiem? W jakim programie rozrywkowym wziął udział w Japonii? I dlaczego po złotym skoku z Pekinu był… rozczarowany. Leszek Blanik to legenda polskiej gimnastyki – jedyny złoty medalista olimpijski w jej historii. W długiej rozmowie opowiada nam o swoich idolach, startach, rywalach, strachu przed skokami i perspektywach polskiej gimnastyki. 

SEBASTIAN WARZECHA: Zacznę od nazwisk: Hans Nielsen, Andrzej Grubba, Paweł Nastula, Waldemar Legień, Ayrton Senna. Pytanie brzmi: co ich łączy?

LESZEK BLANIK: Po pierwsze to wybitne postacie sportu. A po drugie na nich się wychowywałem. Do kompletu dorzuciłbym jeszcze Diego Armando Maradonę.

Gdzie w tym wszystkim gimnastyka?

W naszym kraju gimnastycy tamtych lat nie rywalizowali na takim poziomie, jak Paweł Nastula czy Ayrton Senna. Nie mieliśmy wielkich mistrzów. Co nie znaczy, że w środowisku gimnastycznym nie miałem swoich idoli. Bo kiedy na zawodach spotykałem Andrzeja Szajnę, to rzeczywiście był to dla mnie pewien idol. „Międzynarodowych” idoli gimnastycznych też miałem – głównie rosyjskich. Dlaczego jednak pojawiają się idole z innych dyscyplin? Bo gimnastyka była dla mnie narzędziem do odniesienia podobnych sukcesów do tych, jakie odnosili ci sportowcy, których wymieniłeś. Oni byli dla mnie wzorem ludzi, którzy doszli do sukcesów nie tylko przez talent, ale też za sprawą ciężkiej pracy i właściwego podejścia do sportu.

Mam wrażenie, że do sportów, które oni uprawiali – tenisa stołowego czy zapasów – powinno być łatwiej trafić niż do gimnastyki.

Niekoniecznie. W Radlinie, gdzie się wychowałem i urodziłem, to gimnastyka była i jest potęgą. Tamtejszy klub w tym roku obchodzi stulecie. W swojej historii wychował trzynastu olimpijczyków. Byli też mistrzowie Europy, medaliści mistrzostw świata… To oni w moim rodzinnym mieście byli najbliżej, jeżeli chodzi o sportowców z sukcesami. Przy moich predyspozycjach gimnastyka była dla mnie odpowiednia. Dlatego trafiłem do klubu gimnastycznego, a nie żużlowego.

To ojciec zaciągnął cię na pierwszy trening.

Dokładnie. Ojciec zaprowadził mnie do klubu, a tam zostałem przechwycony przez trenera. Zrobiono mi test sprawności, który wypadł bardzo okazale. Bardzo szybko przeskakiwałem różne grupy – od naborowych, przez bardziej zaawansowane, aż trafiłem do tej grupy głównej, gdzie szybko robiłem postępy. Wszystko się dobrze ułożyło.

Powiedziałeś wcześniej, że ta gimnastyka była środkiem do celu – medalu igrzysk. Wiele razy mówiłeś też, że nigdy tak naprawdę nie kochałeś tej dyscypliny.

Faktycznie, tak było. To przez to, że  gimnastyka jest bardzo trudną dyscypliną i jeżeli ktoś uprawia ją po kilka godzin dziennie, to wymaga wczesnej specjalizacji oraz naprawdę setek tysięcy powtórzeń. A do tego na zawodowym poziomie jest bardzo niebezpieczna. Dlatego można powiedzieć, że gimnastyki nie kochałem. Pewnie gdybym takie sukcesy, jak w gimnastyce, odniósł w innych dyscyplinach, to byłbym w zupełnie innym miejscu – finansowo czy pod względem popularności. A że umiałem robić akurat to, no to gimnastyka była w jakimś sensie tym narzędziem, które wykorzystałem do spełnienia marzeń.

Wspomniane niebezpieczeństwo w skoku przez stół objawia się chyba szczególnie? Wystarczy nieco źle wymierzony skok i można skończyć nawet na wózku.

Oczywiście. Wykonywanie skoków na wysokości nawet sześciu metrów, robiąc przy tym potrójne salta, musi być niebezpieczne. Jeśli wyląduje się na głowie, zamiast na nogach, to tak może się to skończyć. Na poziomie międzynarodowym to sport ekstremalny. Ta adrenalina w trakcie skoku jest bardzo przyjemna – jak to w sportach ekstremalnych. Rzeczywiście jednak konkurencja skoku i konkurencja drążka są najbardziej niebezpieczne. Często kończą się kontuzjami, a bywa, jak wspomniałeś, że i kalectwem.

Bywało, że wybiłeś się i już wiedziałeś, że coś pójdzie nie tak?

W momencie odbicia człowiek nie ma za bardzo czasu na myślenie, bo wkrada się automatyzacja ruchu. Ale przed skokami na zawodach zawsze jest ta obawa i strach. Tu liczy się to, czy zawodnik potrafi to przekuć w pozytywną energię, czy też strach po prostu weźmie górę. To jest istotne. Ważne jest to, jak bardzo wypracuje się pewne elementy na treningu, żeby ten automatyzm ruchów był obecny. Wiele jest składowych, które pozwalają na skakanie na wysokim poziomie. Ja sam bardzo długo skakałem na tym najwyższym poziomie, a to z racji tego, że wielką uwagę przywiązywałem do techniki wykonywania skoków, ale też przygotowania motorycznego i fizycznego. Nad techniką pracowaliśmy miesiącami, nie uciekaliśmy od niej.

Zdarzało się, że ten strach wygrał?

Podczas treningów zdarzały się sytuacje, że stawało się na rozbiegu i było wiadomo, że lepiej nie skakać, bo nie jest się skoncentrowanym i może stać się coś złego. Wtedy rezygnowało się ze skakania. Bywało też, że wracało się po kontuzji i trzeba było skoczyć na zawodach. To też były niebezpieczne momenty. Wydaje mi się jednak, że strach mnie nigdy nie pokonał. Człowiek tak naprawdę najmniej boi się właśnie w trakcie zawodów. Adrenalina jest wtedy tak duża, że włącza się ten automatyzm i nie myśli się o kontuzjach. Gorzej jest albo na niewielkiej imprezie, o małą stawkę, albo na treningu na kilka dni przed startem. To są takie momenty, gdy jest trochę obaw, że wydarzy się coś złego. Bo koncentracja nie jest taka, jak w przypadku dużych zawodów.

Przypomina mi to słowa tyczkarzy. Zresztą wysokości są nawet podobne, choć wiadomo – tam poprzeczka, w gimnastyce akrobacje. Paweł Wojciechowski na przykład mówił mi, że największy strach odczuwa zawsze po dłuższej przerwie, że właśnie wtedy te pierwsze skoki treningowe są najtrudniejsze. Też tak miałeś?

Różnica jest taka, że tam można sobie ustawić wysokość. U nas, oczywiście, dochodzi się do tych skoków po przerwie stopniowo. Są ćwiczenia, które przygotowują zawodnika do wykonania tego skomplikowanego ruchu. Ruchu, dodajmy, w bardzo krótkim czasie, bo to są przecież niespełna dwie sekundy od odbicia do lądowania. Tu jest cały szereg przygotowań, które doprowadzają nas do punktu wyjścia. Na pewno trudne jest wykonanie tego skoku pierwszy raz, na przykład po przerwie zimowej, gdy jedziemy na zawody i startujemy na standardowym, twardym lądowaniu. Bo to lądowanie naprawdę jest bardzo twarde. To nie jest mięciutki materac. On musi być stabilny, żeby można było wylądować na nogach. Wtedy, na tych pierwszych zawodach, wykonanie takiego skoku przy takim lądowaniu… Po prostu bierze się duży oddech, gdy już się uda.

Przekleństwa przed takim skokiem to jakaś metoda na skupienie się?

Przekleństwa pomagają – zresztą nie tylko one – w opanowaniu tego strachu i wyzwoleniu gotowości bojowej. To potrzebne, bo taki jest skok. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Jeden moment nieuwagi, lądujesz na głowie i kończysz niezbyt miło.

Z tymi przekleństwami bywało zabawnie. Przez jakiś czas w „publicznym obiegu” funkcjonowała wersja, że przed skokiem się modlisz. Dopiero potem okazało się, że przeklinasz.

Faktycznie, modliłem się przed każdymi zawodami, ale jeszcze przed wyjściem z hotelu. Zawsze wtedy rozmawiałem z Bogiem. Na samej sali wyzwalałem już jednak bojowe nastawienie. Modlitwa jest bardziej po to, by uspokoić duszę, a nie po to, by wezwać ciało i głowę do walki. Trzeba wypracować sobie szereg schematów, które pozwalają zawodnikowi czuć się dobrze i wierzyć w końcowy sukces. Dopracowuje się je na przestrzeni lat.

Po twoim ostatnim skoku w Pekinie mikrofon wyłapał, jak mówiłeś do trenerów, cytuję: „kurwa mać, już byłem tak blisko”. Zakładam, że chodziło o nie do końca udane lądowanie. Paradoks, bo potem okazało się, że się udało – zdobyłeś złoto. Właśnie dzięki temu skokowi.

Tak, ale to przez to, że miałem w swoim życiu w tak ważnych finałach lepsze skoki, niż ten wykonany w Pekinie. Rok wcześniej w Stuttgarcie, gdy zdobyłem złoto na mistrzostwach świata – tam miałem przepiękne skoki, kapitalnie wykonane. Najlepszy konkurs w moim życiu. Lepiej skakałem też w finałach mistrzostw świata w Debreczynie w 2002 roku, czy w Lozannie na mistrzostwach Europy 2008. W kwalifikacjach w Pekinie też oddałem lepsze skoki niż w finale.

W tym ostatnim skoku pośpieszyłem się trochę z rozbiegiem, nie przypilnowałem odpowiednio techniki. Klatka uciekła mi do przodu, wbiłem się przez to nieco w stół. Musiałem się ratować i ostatecznie szczęśliwie wylądowałem. Miałem wrażenie, że, po wywalczonych tytułach mistrza świata i Europy, nie uda mi się przez ten błąd zdobyć mistrzostwa olimpijskiego. Byłem pewien medalu, ale nie złota. Dlatego powiedziałem, jeżeli dobrze pamiętam: „kurwa mać, ja pierdolę, byłem już tak blisko”. To odnosiło się do tego, że byłem o krok od idealnych skoków, o jakich marzyłem. Bo ten drugi takim nie był. Ale tak, wystarczył.

Potem było jeszcze nerwowe oczekiwanie, bo miałeś dokładnie tę samą notę co Francuz. I trzeba było sprawdzić, kto powinien dostać złoto.

Chodziło o czystość wykonania elementów. Jeden z sędziów jednego ze skoków dał mi po prostu wyższą notę niż Francuzowi. To pozwoliło mi zdobyć złoto. Ale większą nerwówkę miałem rok wcześniej, na mistrzostwach świata. Dziesięć minut czekałem wtedy na „wyrzucenie” oceny. Bardzo pomogła mi wówczas publiczność, która mi sprzyjała.

W Pekinie pomógł pewien przesąd, prawda? Chodzi mi o strój, który miałeś na sobie w trakcie konkursu. Nosiłeś go też rok wcześniej na mistrzostwach świata, gdy zdobyłeś złoto…

Ta historia jest nawet troszkę dłuższa.

Słucham.

To były stroje, które miałem jeszcze na igrzyskach olimpijskich w Sydney, osiem lat wcześniej. Wtedy zdobyłem tam brąz. Przed Pekinem historia była taka, że miałem zamówione dwa nowe stroje. Przyszły… i po prostu mi nie pasowały. Nie leżały dobrze, nie czułem się w nich komfortowo. A biało-czerwony strój z Sydney nie nadawał się już do użytku. Został tylko ten czarny, w którym faktycznie startowałem na mistrzostwach świata.

Z jednej strony powodem tego było więc to, że w tych nowych strojach czułem się źle, a z drugiej faktycznie doszedł przesąd – to jednak był strój, w którym zdobyłem złoto mistrzostw świata. Stwierdziliśmy z trenerem, że najważniejsze jest to, że mam orła na piersi i reprezentuję kraj. Dlatego wystąpiłem w tym czarnym stroju. Uznaliśmy, że jeśli ma mnie to uspokoić przed startem i dać poczucie, że dobrze mi w tym stroju idzie, to wystartuję właśnie w nim. Ważniejsze było to, by zdobyć medal olimpijski, a nie to, by na siłę startować w innym stroju, w którym czułem się źle.

Czyli wychodzi, że w ciągu tych ośmiu lat od Sydney figura została zachowana.

(śmiech) No, powiedzmy… Wtedy jeszcze tak.

Szczęśliwy strój masz w jakiejś kolekcji?

Tak, mam wszystkie rzeczy. I numer startowy, i stroje – z Sydney oraz Pekinu. Wszystko jest. Może na starość będę to oglądać.

Słoiki miodu w tej kolekcji też są? Przy okazji igrzysk w Pekinie bardzo przysłużyłeś się też przecież polskim pszczelarzom.

Zgadza się. Po tamtych igrzyskach przez trzy lata dostawałem przed świętami kartony z różnymi miodami.

Mówimy tu, gwoli wyjaśnienia, o smarowaniu miodem przyrządu. Stało się to wówczas wielkim newsem w Polsce. Co to daje?

Stół gimnastyczny ma skórzaną powierzchnię. Jeżeli posmaruje się go samą magnezją, to przy tak niebezpiecznych skokach wystarczy lekkie poślizgnięcie się ręki i może się to wszystko skończyć kalectwem. Dlatego wciera się miód. On sprawia, że ta powierzchnia jest taka przylepna, czepliwa. Do tego dodaje się tej magnezji. To względy bezpieczeństwa.

Inni też smarują miodem?

Niektórzy tak. To jest powszechna metoda. Inni nie smarują na przykład stołu, a same ręce. Ale to w zależności od wykonywanego skoku. Bo jeżeli ktoś wykonuje na przykład skoki obrotowe, to nie ma z tym takiego problemu. A ja, przy wykonywaniu podwójnych salt w tył, jeżeli posmarowałbym tylko dłonie, to mógłbym skończyć z wyślizgniętą ręką. Niektórzy zawodnicy tworzą nawet specjalne preparaty na bazie miodu i piwa. Ma to dać im jakiś komfort psychiczny. Choć bywają też tacy zawodnicy, którzy nie smarują w ogóle. Wszystko zależy od osoby i jej skoków. Moje były na bazie takiej „kontry” – mocnego wejścia w stół, pod dużym kątem. Ta ręka była przez to narażona na poślizgi.

Wspomniałeś piwo – czyli alkohol jednak czasem łączy się ze sportem. Nawet z gimnastyką.

(śmiech) Myślę, że nawet częściej, niż tylko w przypadku smarowania stołu.

Słyszałem, że niektórym zdarzało się skakać w nie najlepszym stanie. Co przy tej konkurencji wydaje się pomysłem… nieprzemyślanym.

Rzadko, ale tak. Zdarzyło się kiedyś na przykład mojemu koledze z Rosji, który na mistrzostwach poprzegrywał wszystko w ciągu pierwszych dwóch dni. Był rozczarowany, następnego dnia przyszedł na dość ciężkim kacu. Wylądował raz na plecach, raz na brzuchu i poszedł. Teraz już pewnie nikomu się to nie zdarza, to było lata temu. Inne czasy.

Przypomina się inny skoczek – narciarski. Janne Ahonen, który w Planicy kiedyś skakał na bardzo ciężkim kacu. Choć z lepszym skutkiem – oddał wtedy najdalszy skok w konkursie, tyle tylko, że go nie ustał. Skoki narciarskie przywołuję jednak nie bez przyczyny. Bo mamy w naszym kraju tendencję do tworzenia słów z końcówką „-mania”: Małyszomania, Stochomania, była też Kowalczykomania. Gdy zdobyłeś złoto olimpijskie, to pojawiła się choć w pewnym stopniu Blanikomania? Czułeś coś takiego?

Nie no, medialnie to nie ta kategoria. Małyszomania wynikała jednak ze sportu, który był niemal cały czas obecny w telewizji. Jeżeli pytasz mnie o odczucia, to przez te dwa lata po złocie olimpijskim rozpoznawalność mojej osoby w Polsce faktycznie była bardzo duża. Przeżyłem przez to wiele miłych sytuacji. Nie powiedziałbym jednak, że to była Blanikomania. Po prostu czułem, że wzbudzałem jakiś podziw, szacunek u ludzi. Bo zdawali sobie sprawę z tego, w jakich warunkach trenowałem i co w nich osiągnąłem. Przez te dwa lata rzeczywiście tak było. Nigdy bym się nie porównał do Małysza, choć w plebiscytach sportowych bywałem wysoko. Ale to jednak inna półka, inny przekaz medialny.

Widz gimnastyczny na świecie też jest inny niż przeciętny widz sportu. Bo jednak trochę trzeba się znać na tych elementach, ewolucjach. W przekazie medialnym skoki narciarskie są dużo prostsze. Ktoś skacze, jest odległość, przeliczenie punktów – łatwo to zrozumieć. Dużo łatwiej niż w gimnastyce. W ogóle uważam, że gimnastyka robi dużo większe wrażenie na żywo, gdy jest się na trybunach i widzi z bliska to, co wyprawiają zawodnicy. To jest największy cyrk świata. Skoki narciarskie – tak mi się wydaje – są nawet lepsze w przekazie telewizyjnym. Dlatego myślę, że Blanikomanii nie było, ale wspomnienia z tamtego okresu są przyjemne.

Te miłe sytuacje to na przykład…?

Na przykład bywałem zapraszany na różnego rodzaju imprezy czy gale. Zdarzało się też, że ludzie chodzili za mną po sklepie i zerkali, co kupuję. Taksówkarze wozili za darmo. W restauracjach również nie trzeba było płacić. Na imprezach podchodzili ludzie, stawiali różne trunki. (śmiech) Wiele było takich sytuacji, niektóre przydarzały się wręcz codziennie.

Leszek Blanik w Pekinie, już po zdobyciu złota. W ręce zdjęcie trzyletniego wówczas syna. Fot. Newspix

Odbiegliśmy trochę od Pekinu, ale jeszcze bym do niego wrócił – bo wspomniałeś o widzach. A mam wrażenie, że Chiny to jeden z tych krajów, gdzie gimnastyka jest uwielbiana i króluje. Na trybunach panowała tam jakaś specjalna atmosfera?

Specjalna atmosfera na gimnastyce jest w Niemczech, Francji, USA i, szczególnie, w Japonii. Tam gimnastyka jest na piedestale. Jeżeli chodzi o Chiny, to oni mają tak dużo różnych dyscyplin, że ta gimnastyka – będąca przecież jedną z kluczowych dyscyplin olimpijskich, bo jest bardzo „medalodajna” – nie była jakoś specjalnie odbierana. Publiczność w ogóle na igrzyskach w Pekinie była taka… bez finezji. Oczywiście, były pełne trybuny, ale to były nieco inne igrzyska niż na przykład te w Sydney. Tam była inna publika. Bardziej świadoma tego, gdzie jest – tak bym to nazwał. Podobnie na mistrzostwach świata w Niemczech – to jest zupełnie inna publiczność, która rozumie, co przychodzi oglądać.

Natomiast zdobycie przeze mnie złotego medalu – a byłem jedynym Europejczykiem, który zrobił to na tamtych igrzyskach – na pewno spotkało się z bardzo dużym zainteresowaniem ze strony chińskich mediów. Tam na miejscu, jeszcze podczas igrzysk, Chińczycy właściwie wygrali wszystko. Jedynie w skoku im się nie udało. To było dla nich duże zaskoczenie. Przepytywano mnie tam, jak do tego doszło.

Przepytywania było dużo. Przytrafił się nawet słynny wywiad po angielsku, który poszedł… nie najlepiej.

Pojechałem na niego z kolegą, fizjoterapeutą. Myślałem, że to będzie pięć minut rozmowy, a okazało się, że podjechali po nas samochodem i zabrali do telewizji. Tak naprawdę nawet nie wiedzieliśmy, gdzie nas wiozą.

Stres był większy na zawodach czy przy wywiadzie?

(śmiech) Nie no, na wywiadzie był luzik. Nawet się trochę przy tym pośmialiśmy. Choć, wiadomo, nikt nie chce się skompromitować. A jeśli chodzi o języki obce, to ja mówię głównie po rosyjsku. W angielskim się dogaduję, ale to tyle. Nie wiedziałem wtedy, na co się piszę.

Powiedziałeś, że fantastyczna atmosfera na gimnastyce jest w Japonii. Czyli wszystkim zmierzającym na igrzyska do Tokio polecasz, żeby choć raz na nią zawędrowali?

Koniecznie. W ogóle sport w Japonii to jest coś nieprawdopodobnego. Teraz w Polsce są popularne te programy z torami przeszkód – Ninja Warrior i podobne. Oryginalna wersja pochodzi z Japonii i nazywa się Sasuke. Byłem tam zaproszony przez organizatora. Wszystko odbywa się na zewnątrz, w ciągu jednego dnia. Zaczyna się o ósmej rano, kończy nad ranem następnego dnia. Ci ludzie muszą te tory przeszkód przechodzić ciągiem. Gdy tam byłem, czułem od ludzi ogromny szacunek dla kogoś, kto pojawia się tam z medalem olimpijskim. To jest niewiarygodne, jaki tam jest szacunek do sportu i jak się celebruje sportowców. Moglibyśmy się tego od nich uczyć.

Byłeś tam jako widz, gość specjalny?

Nie, brałem udział.

O proszę! Udało się przebrnąć przez ten tor?

(śmiech) Absolutnie nie. Tam jest tak, że są po prostu wykopane dziury w ziemi. Ta woda jest brudna, wręcz czarna. Na trybunach siedzą ludzie. Na scenę zapraszani są celebryci, często szefowie japońskich firm. Na przykład producent motocykli, którzy palą gumę w ramach pokazu. Albo jacyś tamtejsi aktorzy. Oni wybierają ludzi i zapraszają ich do udziału. Najbardziej się cieszą, jak ktoś wpadnie do wody i nie ukończy toru.

Mówiłeś też o atmosferze na igrzyskach w Sydney. Mam wrażenie, że wiele osób zapomina lub nie wie o tym, że zdobyłeś tam brąz. Też to tak odczuwasz?

Nie, raczej nie. Sam odczuwam różnicę między złotym medalem a brązowym, bo jest spora. Jednak tych złotych medalistów pamięta się bardziej, to też zupełnie inna kategoria medialna. Wydaje mi się jednak, że ludzie pamiętają o tym brązie. Choć w jakichś historycznych statystykach to medal gorszego koloru.

Podobno przed debiutem w Sydney czułeś ogromne nerwy?

W Pekinie chyba było podobnie. W Sydney stawałem jednak tak naprawdę przed szansą jedną na milion. Jadąc na igrzyska nie bierze się pod uwagę, że pojedzie się na drugie, trzecie czy czwarte. Tym bardziej, że kwalifikacje olimpijskie w gimnastyce są szalenie skomplikowane, a wtedy mocno były premiowane drużyny, nie indywidualiści. Przez to samo uczestnictwo w igrzyskach było dla mnie dużym osiągnięciem. Stres był ogromny, bo wydawało mi się, że to moja jedyna taka szansa w życiu.

Leszek Blanik na podium igrzysk w Sydney (pierwszy z lewej). Fot. Newspix

Wspominałeś kiedyś, że przed skokami wprowadzałeś się w stan takiej wewnętrznej wojny. Umyślnie się na siebie denerwowałeś.

Robiłem to dwa dni, może dzień przed startem. Wprowadzałem się w taki nostalgiczny, mocno dołujący stan. Mogłem w nim wyrzucić z siebie wszystkie złe emocje. To też się kręciło wokół jakiejś tęsknoty za rodziną, tego typu rzeczy. Sprowadzałem te złe emocje na sam dół, żeby potem je z siebie wyrzucić. Tak, by zostały tylko dobre.

A jak było z porażkami – one motywowały do cięższej pracy, czy trzeba było je najpierw przeboleć?

Oj, ja bardzo przeżywałem porażki. Po starcie zazwyczaj byłem bardzo załamany tym, co się stało. Jeżeli jednak później było odbicie, to zwykle bardzo mocne. I to odbicie to była właśnie ta motywacja wynikająca z chęci zmazania plamy. Chciałem udowodnić sobie, że nie jestem słaby i stać mnie na więcej. Porażki bardzo mnie dotykały, ale były zarazem motywacją dla kolejnych działań.

Chwila, musimy coś wyjaśnić. Bo mówisz, że zazwyczaj byłeś załamany tym, co się stało na starcie. Czyli jedziesz na przykład na Puchar Świata. Zajmujesz tam drugie miejsce. Cieszysz się z niego, czy raczej wkurzasz, że nie pierwsze?

Nie no, zawsze uważałem, że z pozycji medalowej trzeba być zadowolonym. Srebro to przecież też sukces.

Zapytałem o porażki, bo chciałem przejść do igrzysk w Atenach. Do minimum olimpijskiego zabrakło ci wtedy 0,3 punktu. System był nieubłagany i nie pojechałeś.

Zabrakło bardzo niewiele. Zresztą przez mój własny błąd, który popełniłem na ostatnim przyrządzie w kwalifikacjach. To był jedyny taki okres w moim życiu, w którym porażka spowodowała, że bardzo długo dochodziłem do siebie psychicznie. Miesiącami czułem się fatalnie – słabym sportowcem i człowiekiem. Nawet ten medal olimpijski z Sydney nie pomagał. Wiedziałem, że stać mnie na dużo, dużo więcej. Ten dół trwał do mistrzostw świata w Melbourne w 2005 roku, gdy zdobyłem wicemistrzostwo. Czyli ponad rok.

Czyli wychodzi, że Grecja nie, ale Australia w twojej karierze była bardzo szczęśliwa.

Bardzo. Trzykrotnie występowałem tam na zawodach i zawsze przywoziłem blachę. Najpierw brąz z igrzysk olimpijskich w Sydney. Rok później srebro Igrzysk Dobrej Woli, wtedy bardzo ważnej imprezy. No i były też te wspomniane mistrzostwa świata – z nich też wróciłem ze srebrem. Swoją drogą, to było na Rod Laver Arena, tej słynnej tenisowej hali. Ponad 20 tysięcy ludzi zjawiło się wtedy na gimnastyce. Wyprzedził mnie tylko Marian Dragolescu. Te mistrzostwa faktycznie przełamały kryzys po braku kwalifikacji na igrzyska w Atenach.

Tamte igrzyska w ogóle oglądałeś, choćby w telewizji?

Oglądałem. Ale gimnastyki nie.

Czyli kompromis.

Polaka tam i tak nie było, więc nie miałem po co oglądać. (śmiech) Ale inne dyscypliny bardzo mnie interesowały, bo kibicowałem naszym reprezentantom.

Właśnie, w gimnastyce nie miałeś zbyt wielu kompanów. Z kim w takim razie trzymałeś się na zawodach?

Głównie z Ukraińcami i Rosjanami. A to z racji tego, że biegle posługuję się językiem rosyjskim, mój trener był z Ukrainy, ale też jeździłem na zawody głównie samemu – poza mistrzostwami świata czy Europy, bo tam czasem jechała drużyna – więc w pokojach mieszkałem z różnymi zawodnikami. Najczęściej przypadali mi Ukraińcy. Czasem też zdarzało się z Marianem Dragulescu. Rosjanie zresztą bardzo mi kibicowali, z nimi miałem faktycznie najlepszy kontakt.

Rosjanie, Ukraińcy i Polak. Brzmi to jak troszkę… niepoprawna politycznie grupa.

(śmiech) Tak się tylko wydaje. Myślę, że relacje między Polakami, a Rosjanami są poprawne. Przynajmniej jeśli chodzi o sportowców. No, może nie wszystkich, bo u lekkoatletów to różnie bywa, ale w gimnastyce było w porządku. Do tej pory mam bardzo dobre relacje z kadrą Rosji. Jak widzę się z nimi na zawodach, to znam wszystkich trenerów i odnosimy się do siebie z sympatią.

Myślałem, że powiesz: „to zawsze się tam czegoś wieczorkiem wspólnie łyknie”.

(śmiech) Nie ma na to czasu. To już nie te lata. Kiedyś można się było napić, dziś sport jest już za bardzo „wyżyłowany”.

Wspomniałeś wcześniej Mariana Dragulescu. To był twój największy rywal?

To był rywal wielu zawodników. To przecież ośmiokrotny mistrz świata. Miał jednak trochę pecha, bo zawsze,  jak były igrzyska, a ja zdobywałem medal, to jemu się nie udawało. W Sydney nie wszedł do finału. W Pekinie wiadomo jak się skończyło [upadł w drugim skoku i zajął czwarte miejsce – przyp. red.]. Brąz zdobył w Atenach, akurat jak mnie nie było. Trochę podciągnęli go tam wtedy sędziowie.

Pytam o tę rywalizację, bo gimnastyka jednak nie jest sportem, w którym byłaby ona bezpośrednia. Startuje się po sobie, nie równocześnie. Czy istnieje w tej dyscyplinie jakiś trash talk, wzajemne dogadywanie, próby złamania rywali?

Nie, nie. U nas jest duże poczucie szacunku wobec siebie, bo każdy jedzie na tym samym wózku. Mówiliśmy, że to niebezpieczny sport. Szanujemy się ze względu na to, że gimnastyka powinna być czystą dyscypliną, w której panuje właśnie ten respekt do drugiego zawodnika. To niebezpieczeństwo też sprawia, że ten szacunek wzrasta. Ale są zagrywki psychologiczne – na przykład próbuje się pokazać, co się potrafi w trakcie treningu. Tak, żeby to rywal się denerwował.

Jak są nerwy, to naprawdę różnie bywa. To są szybkie skoki, trudne technicznie. Zdarza się – jak na igrzyskach w Sydney – że zawodnicy wychodzą jeden po drugim i nikomu się nie udaje dobrze wykonać skoku. Czasem to leci tak taśmowo, bo łatwo o błąd. Psychika ma duże znaczenie. Skok jest szybki. Jeśli zawodnik przed tobą padnie, to trzeba utrzymać nerwy na wodzy, żeby to wykorzystać. Inaczej można skończyć jak on.

Skoro o rywalizacji, to nie mogę nie zapytać: podobno jedną z bardziej zażartych stoczyłeś już po zakończeniu kariery i to z… Jerzym Dudkiem?

Tak, żartowaliśmy sobie na Balu Mistrzów Sportu. (śmiech) Skakaliśmy wtedy przez krzesła. Bardzo sprawny z niego człowiek, muszę przyznać.

I co, był remis?

Nie no, po prostu sobie skakaliśmy. Zakładaliśmy się, czy jak ja przeskoczyłem, to on też. I udało mu się.

To już podobno było nad ranem…

A, chyba jeszcze nie nad ranem. Nad ranem to była jajecznica.

Ale nad ranem takie skoki byłyby jeszcze bardziej imponujące.

(śmiech) Byłyby. Ale to było jakoś wcześniej. Choć na pewno dużej części ludzi już nie było. Zazwyczaj na Balu jest tak, że około 4 czy 5 nad ranem zostaje ta najbardziej wytrwała część uczestników.

Gratuluję więc wytrwałości. Pogratulować muszę też chyba czegoś innego – przejścia do życia po karierze. Mam wrażenie, że z przedstawicieli tych mniej medialnych sportów miałeś jedno z najbardziej „miękkich lądowań”. Podsumujmy: byłeś posłem, trenerem kadry, masz swoją akademię, teraz też prezesujesz w klubie. Trochę się działo.

Tak. Przede wszystkim wiedziałem, kiedy odejść. To ważne. Nie ciągnąłem tematu dłużej, mimo że z powodzeniem można by jeszcze teraz walczyć o medale z moimi skokami. Ale byłem już zanadto zmęczony. Potem, dla dobra naszej gimnastyki i budowy hali jej przeznaczonej, złożono mi polityczną propozycję, więc przez cztery lata byłem w parlamencie. Równocześnie pracowałem z kilkoma zawodnikami z mojego rodzinnego miasta. Nigdy za to nie było mi po drodze z Polskim Związkiem Gimnastycznym. Cały czas uważam, że to niereformowalny związek.

No i teraz jestem prezesem w klubie. Wszystko się jakoś układa. Staram się po prostu robić coś pożytecznego. Chciałbym, żeby te moje medale były jakoś wykorzystane. Najbardziej boli mnie, gdy nie potrafi się czegoś takiego spożytkować na korzyść kolejnych zawodników.

Hala już istnieje. Trochę się jednak na nią naczekałeś, podobnie jak i całe środowisko gimnastyczne w Polsce. Licząc od złota w Pekinie trwało to dekadę.

Takie są realia. Wszystko długo trwa – są procedury, przetargi… Zacznijmy od tego, że gdyby nie moje osobiste zaangażowanie, to do tej pory trenowalibyśmy na śmieciach. A tak przynajmniej mamy tę halę. I to najwyższej jakości. Zjeżdżają się tu ludzie nie tylko z Polski, ale i całej Europy. Mam poczucie, że udało mi się – za sprawą mojego osobistego zaangażowania, ale też wsparcia uczelni i ministerstw – spożytkować te medale. To jest dla mnie jak trzeci medal olimpijski. Te dwa wywalczone w Sydney i Pekinie powinny zrobić coś dla innych. One już zawsze będą wisiały, zostaną mi do końca życia. Ważne jest jednak, żeby zrobić coś jeszcze. Żeby te dzieciaki miały gdzie trenować. Tym bardziej, że przeżywamy teraz spory boom na gimnastykę pod kątem rekreacyjności czy powszechności.

Czy w takim razie w najbliższym czasie możemy spodziewać się sukcesów?

Myślę, że gimnastyka przeżywa ogromny sukces, jeśli chodzi o jej powszechność. Wzrasta zasięg. Dzieci i dorośli przychodzą na salę, bawią się gimnastyką. Wiedzą, że to istotne. To duży sukces. Może po części mój. Tu, w Gdańsku, również obiektu i trenerów. Jeśli jednak chodzi o sport kwalifikowany… w nim raczej tych sukcesów nie wykorzystano. I nie słucha się ludzi, którzy coś w tym sporcie zrobili.

Trudno będzie o sukcesy międzynarodowe, bo kluby szkolą zawodników tylko do pewnego momentu. Potem szkolenie musi opierać się na tym, co jest w danym związku sportowym. Polski Związek Gimnastyczny musi szkolić najlepszych, wybranych zawodników, do najważniejszych imprez. A tego szkolenia nie ma w ogóle. Nie istnieje. Organizacyjnie leżymy na dnie. Jak jeszcze kilka lat temu wierzyłem, że coś z tego może być, tak teraz widzę, jak pięknie rozwija się ten sport powszechny, a jak totalnie leży kwalifikowany. Dlatego na ten moment nie widzę szans dla naszej gimnastyki.

Jak w chwili obecnej wyglądają relacje na linii Leszek Blanik – PZG? Jeszcze niedawno byłeś przecież trenerem kadry. A teraz niezmiennie wypowiadasz się o związku niesamowicie krytycznie.

Jest taka zasada, że dopóki jest jeszcze jako tako, to nie chce się wrzucać kamyczka do swojego ogródka i stara się radzić sobie samemu. Ale w końcu przychodzi taki moment, w którym nie można nic zrobić, bo już nic nie zależy od ciebie. Wtedy nie da się siedzieć cicho. Zawodników traktuje się u nas jak w jakimś urzędzie. Jakby nic nie znaczyli, nie mogli się odzywać, a mieli tylko trenować i to nie mając do tego warunków. Od nas, trenerów, oczekuje się z kolei, żebyśmy z zawodnikami robili sukcesy i krzywo się na nas patrzyło, gdy ich nie było. Ale żeby odnosić sukcesy, to musi być zachowane choćby jakiekolwiek minimum warunków dla tego zawodnika: lekarz, fizjoterapeuta, odżywki, sprzęt, zainteresowanie zawodnikiem, wyjazdy na międzynarodowe imprezy. Tego nie ma.

Wiemy, że wyjazdy w ostatnim czasie zostały wręcz zablokowane. Polscy gimnastycy – przez zadłużenie – nie mogli pojechać na mistrzostwa Europy.

To pokłosie wymyślonych na siłę mistrzostw Europy w Szczecinie. Swoją drogą zawodnicy, którzy przyjeżdżali na te mistrzostwa do Szczecina, lądowali samolotami… w Berlinie. Gdybyśmy współorganizowali je z Niemcami, to jeszcze bym zrozumiał, a tak – szkoda gadać. Komiczna, kuriozalna i żenująca sytuacja. Niestety, nie jest mi po drodze z tym, co się dzieje. Nigdy nie będzie mojej zgody na takie zachowania, o jakich tu wspominam. Kiedyś mówiłem to wewnątrz środowiska, teraz mówię na zewnątrz. Bo do tych ludzi nic nie dociera. Rozmowa już nic tu nie da.

W dodatku to jak traktuje się pracowników czy też ludzi, którzy jakoś zapisali się w historii… Kilka dni temu byłem na pogrzebie jednego z moich pierwszych trenerów, pana Alfreda Kucharczyka. To był trzykrotny olimpijczyk: w drużynie raz zajmował czwarte, dwa razy piąte miejsce. Kawał historii polskiej gimnastyki. Jest wielu różnych sportowców z sukcesami, którzy odchodzą, a związek nawet nie jest w stanie wysłać delegacji, która pojechałaby na taki pogrzeb. To pokazuje, jak szanujemy się nawzajem w tym środowisku.

Przykra historia.

W naszym związku nikt już po prostu nad niczym nie panuje. Anarchia.

Kiedyś ktoś mi powiedział – z czym się nie zgadzam, bo są w tym kraju związki, które działają sprawnie – że „wszystko, co ma w nazwie PZ, należałoby rozwiązać”. W przypadku PZG się to potwierdza?

To jest daleko idąca teza, która dla mnie jest bardziej populistyczna, niż realna. Nie można związków rozwiązywać, bez tego sport po prostu nie będzie funkcjonował. Bardziej chodzi o to, by wdrożyć w tych związkach jakieś katalogi dobrego postępowania. I by one rzeczywiście były przestrzegane. Jak wspomniałeś, jest naprawdę wiele związków, które odnalazły się w nowej rzeczywistości i świetnie sobie radzą.

Chodzi tu o pewną mentalność ludzi. Dużo zależy od samego środowiska – czy ono chce się oczyścić. Sporo jest osób działających w sporcie – mówię to na przykładzie naszego związku – które operują wciąż na takich samych zasadach, na jakich funkcjonowało to wszystko w latach 80. To jest główny problem. Właśnie ta mentalność z tamtych lat i niedostosowanie się do nowych realiów.

Czyli praca u podstaw byłaby tu pilnie potrzebna?

Dokładnie. Tak to niestety widzę.

Ale pani prezes Barbara Stanisławiszyn ostatecznie podała się do dymisji? Bo nawet z tym było sporo zamieszania i niepewności.

Niby tak, ale nie do końca. (śmiech) Tak to właśnie wygląda. Choć nawet jak odejdzie ze stanowiska, to nie jest to rozwiązanie problemu. Ten polega na tym, że ileś osób w zarządzie było po stronie pani prezes i ją kryło. Teraz to wszystko jest taką grą. Pani prezes ma odejść, by zrobił się spokój, a zarząd i tak będzie robił to, co ona powie. Tylko odejście tych ludzi coś zmieni. Ich brak uczestnictwa w życiu związku. To da szansę na przyjście nowych osób. Inaczej będą te same układy i układziki. Bez znaczenia, kto zostałby prezesem związku. Bo znowu by się męczył z tym samym, znowu napotykał na opór do zmian i znowu miał problemy. Pani prezes musiałaby odejść razem z zarządem. To jest podstawa.

To na koniec jedno pytanie. Hipotetyczna sytuacja: przed tobą dzieciak, który ma talent do dwóch dyscyplin sportu – gimnastyki i jakiejkolwiek innej. Marzy o zostaniu mistrzem olimpijskim, jak ty. Rekomendowałbyś mu gimnastykę wobec tego, co przed chwilą powiedziałeś?

Każdego zachęcę do gimnastyki. Bo to podstawa sportowego rozwoju. Jeśli okaże się niesamowicie utalentowany, to myślę, że niezależnie od tego, jaki będzie związek, ostatecznie da sobie radę.

Czyli pozostaje nadzieja, że talent mimo wszystko wygra.

Myślę, że tak. Ale będzie to bardzo trudne.

ROZMAWIAŁ
SEBASTIAN WARZECHA 

Fot. Newspix


Subskrybuj
Powiadom o
guest
4 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Najlepiej oceniane
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze
piłkarz
piłkarz
2 lat temu

Bardzo fajna rozmowa! Dzięki

Obserwator
Obserwator
2 lat temu

Od dłuższego czasu nie było mnie w kraju i nie ialem kontaktu ze środowiskiem gimnastycznym z którego się wywodzię. Nie byłem zawodnikiem sztandarowym ale miałem ogromną frajdę ze mogem uprawiac ten sport,ze spotykam fajnych ludzi na zawodach (dziewczyny tzn gimnastyczki i artystki)Nigdy moim idolem nie był Lechu bo to egoista i bufon.A tu nagle otwieram oczy na różne wpisy a różnych forach,gazetach i widzę Lecha który nagle stał się jedynie ym sprawiedliwym polskiej gimnastyki.Byłem na słynnych ME W Szczecinie i bylem dumny ze można było zrobić tak fajną imprezę u nas.Widziałem dzieciaki które miały oczy jak talerze, biegły za autografami… Czytaj więcej »

Slepy
Slepy
2 lat temu

Na siłę to zrobiono z niego trenera bez sukcesów

Jakub
Jakub
2 lat temu

Berlin jest 130 km od Szczecina. Co w tym dziwnego, że przybywający do nas korzystali z lotnisk w stolicy Niemiec, które mają siatkę połączeń nieporównywalną z naszym lokalnym lotniskiem w Goleniowie. Bardzo dziwna uwaga znamionująca niechęć do grodu gryfa. Szacunek dla osiągnięć sportowych pana Blanika.

Aktualności

Kalendarz imprez