Jest jednym z najbardziej znanych pływaków świata. Zdaniem wielu – jest też najlepszy… wśród tych, którzy nigdy nie zdobyli olimpijskiego złota. Bo choć na igrzyskach był już czterokrotnie i zawsze wracał z przynajmniej jednym medalem, to nigdy tam nie wygrał. Teraz walczy o swoją piątą olimpiadę. Start w Tokio ma być ukoronowaniem jego długiej kariery. Ale nie chce tam odcinać kuponów. László Cseh wciąż wierzy, że stać go na jeszcze jeden wielki wyścig, jeszcze jeden medal. I to mimo tego, że dziś kończy 35 lat.
Syn legendy ma astmę
Jego ojciec też był pływakiem. Nazywał się zresztą tak samo. László Cseh senior dwukrotnie pojechał na igrzyska – do Meksyku w 1968 roku i cztery lata później, gdy najlepsi sportowcy zawitali do Monachium. Medalu nigdy nie zdobył, choć powszechnie uważany był za pływaka ze światowej czołówki. Pływał stylem motylkowym i grzbietowym, zwykle na 100 i 200 metrów.
Na pierwszych pływackich mistrzostwach świata w historii – w 1973 roku – był piąty. Do historii węgierskiego pływania przeszedł jednak głównie przez to, co zrobił sześć lat wcześniej. Na 100 metrów motylem zdobył wówczas złoto na mistrzostwach Europy juniorów. Nikt z Węgier wcześniej tego nie osiągnął. Miał wtedy ledwie 15 lat, a już od dwóch sezonów pływał w kadrze. – Tylko przez jakiś nieszczęśliwy układ gwiazd nie osiągnął szczytów – wspominał go Andrea Gyarmati, jego były kolega z reprezentacji, niedługo po jego śmierci. Zmarł zresztą niedawno – 24 sierpnia 2020 roku.
Talent miał podobno na miarę Rolanda Matthesa, jednego z największych pływaków tamtych czasów. Niemiec zmonopolizował wówczas styl grzbietowy i od 1967 do 1974 roku nie przegrał w nim wyścigu. O Węgrze mówiono, że monopol ma w swoim kraju – tam nikt nie mógł się z nim równać. Ale na arenie międzynarodowej musiał uznawać wyższość wielkiego rywala. Zresztą, jego syn przeżywał dokładnie to samo, choć w grę wchodził, oczywiście, inny pływak. Ale do tego jeszcze przejdziemy.
Młodszy László pływać zaczął szybko. Miał ledwie kilka lat, gdy poszedł na pierwsze treningi. Podobno dlatego, że nie dało się go wyciągnąć z wanny, wciąż chciał przebywać w wodzie. Pływać uczył go Miklós Kiss, przyjaciel rodziny, znany na Węgrzech szkoleniowiec. – Dla mojej rodziny szybko stało się oczywiste, że powinienem trenować pływanie – wspominał Cseh, który – co ciekawe – pytany o idola wymieniał zawsze Tamasa Darnyia, nie ojca. Ale to pewnie głównie przez to, że taty nigdy nie widział na żywo na zawodach najwyższej rangi.
László nie miał jednak lekko. Owszem, warunki do treningów miał świetne, szybko zaopiekowali się nim dobrzy trenerzy. Tyle że w wieku 10 lat zdiagnozowano u niego astmę alergiczną. Wielokrotnie budził się w nocy, z trudem łapiąc oddech. Pomogły leki i ćwiczenia, po jakimś czasie w dużej mierze udało się temu zaradzić, aczkolwiek w pewnym momencie stawiało to pod znakiem zapytania całą jego karierę pływaka. Szybko jednak okazało się, że jego talent wygrywa nawet w starciu z astmą – już jako czternastolatek trafił na obóz z dorosłą kadrą Węgier. Trenował z największymi tamtejszymi pływakami, złotą generacją lat 80. i 90., która powoli odchodziła na emeryturę.
– Pomagał mi Karoly Guttler [dwukrotny wicemistrz olimpijski – przyp. red.]. Ja miałem 14 lat, on ponad 30, już był ojcem. Na obozie naprawdę można się było wyizolować i obwiniać o to wszystkich. Ale starsi goście mogą pomóc, mówiąc: „Trener stara się ci pomóc. Nie torturuje cię, żebyśmy mieli radość” – wspominał Cseh. A Guttler pamiętał, że László właśnie wtedy zaczął uczyć się odpowiedniej etyki pracy i podejścia, które później miało doprowadzić go do mistrzostwa. Ten duet był zresztą nierozłączny przez cztery lata.
Do dziś jedną z ulubionych anegdot Guttlera, o której wspominał w wielu wywiadach jest ta, jak to na obozie w RPA zabijali wielkie karaluchy klapkami. Klapki należały do László, bo ten „ma ogromne stopy”. Brzmi zabawnie, ale te stopy naprawdę przydawały mu się w wodzie.
Olimpijskie przygody
Zaczęło się w 2004 roku w Atenach. Dwa lata po tym, jak László po raz pierwszy zaprezentował się szerszej publiczności, zdobywając medal mistrzostw Europy na krótkim basenie. Na mistrzostwach świata wypadających pomiędzy tamtą imprezą a igrzyskami też stał na podium. Było już jasne, że narodziła się nowa gwiazda pływania. Do Grecji Węgier miał lecieć w roli jednego z faworytów.
Ale nie wszystko poszło zgodnie z planem. Kilka tygodni przed początkiem rywalizacji Cseh złamał stopę. Nie było wiadomo, czy do Aten w ogóle się uda. Leczenie poszło jednak szybko, a László udowodnił, że jest naprawdę świetnym pływakiem. Mimo że wciąż odczuwał skutki urazu i wymuszonej przerwy w treningach, to zgarnął jeden medal. Brązowy, na 400 metrów stylem zmiennym, ale to miał być tylko początek.
Zresztą z perspektywy czasu on sam twierdzi, że może i dobrze się stało. – Kto wie, czy gdybym ustanowił wtedy rekord świata albo zdobył złoty medal, to nie uzyskałbym poczucia, że nie muszę się poprawiać. A tak sporo czasu minęło, a ja wciąż tu jestem. Trening staje się trudniejszy, ale czuję, że ja z kolei jestem tym lepszy, im starszy – mówił kilka lat temu.
Po wspomniane złoto udawał się do Pekinu. W 2005 roku został mistrzem świata na długim basenie. Na tej imprezie więc już wygrał. Chciał to powtórzyć na igrzyskach olimpijskich trzy lata później. Ale nie wyszło. Do domu wrócił z trzema srebrnymi medalami. – Dałem z siebie wszystko. Pływałem perfekcyjnie. Ale Michael Phelps był nie do pokonania. Zbliżyć się do niego – tak, dało się. Pokonać? Nie – mówił. I trudno odmówić mu racji. László na tamtych igrzyskach w każdym ze startów bił przecież rekord Europy! Problem w tym, że Phelps też bił rekordy – świata.
Minęły kolejne cztery lata, a Węgier wciąż żył nadziejami na złoto. Tyle że między igrzyskami miał sporo pecha. Na mistrzostwach świata w 2009 roku pokonała go choroba, choć i tak zdołał zgarnąć srebro i brąz. Dwa lata później, na tej samej imprezie, wywalczył już wyłącznie brąz. Wtedy zaatakowała go znana z dzieciństwa astma. – Miałem ze sobą lekarstwo w razie takiej sytuacji, ale atak nastąpił w trakcie eliminacji na 400 metrów stylem zmiennym. Nic nie mogłem zrobić. Zdenerwowało mnie to, bo bardzo przygotowywałem się do tego dystansu – mówił.
Do samego Londynu był już jednak przygotowany jak należy. Powtarzał, że to chyba jego największa szansa, by pokonać rywali. I Phelpsa, i Ryana Lochtego. – Spróbuję najbardziej szalonych rzeczy, jeśli tylko okażą się użyteczne. Nie pogodzę się z takim wynikiem jak w Pekinie – mówił. Tyle że ostatecznie, mimo znakomitych eliminacji, wyszło gorzej. Trzeci raz z rzędu stał na podium igrzysk. Ale wchodził na nie tylko raz – na najniższy stopień po wyścigu na 200 metrów stylem zmiennym.
W Rio miał już na karku trzydziestkę. Początkowo mógł liczyć na to, że nie będzie tam Phelpsa. Ten przecież zakończył karierę po Londynie. Ale ostatecznie wrócił z emerytury i przygotowywał się do igrzysk w Brazylii. Cseh też. – To nic specjalnego. Po prostu będę musiał go pokonać, podobnie jak innych. Chcę być najlepszym. Złoto na igrzyskach to moja główna motywacja, główny cel – opowiadał Węgier dziennikarzom. A ci opowiadali, że to ostatnia szansa Cseha na olimpijski triumf.
Był w formie. To na pewno. Ale nie na tyle dobrej, by wygrać. Tym razem do domu wrócił z jednym srebrem. Czwarty raz z rzędu przywoził do kraju olimpijski medal. Osiągnięcie, jakby nie było, fantastyczne. Jednak wciąż pozostawał ten haczyk, małe „ale” – owszem, medali dużo, ale złota wśród nich było. I nadal nie ma.
– Czy mnie to boli? Nie. Czuję się dobrze z tym, jak podziwiane są moje wyniki. Zawsze jestem rozpoznawalny zagranicą. Nawet bardziej niż w kraju – twierdził rok temu. Dziś coraz częściej mówi się, że jest najwybitniejszym pływakiem w historii, który nigdy nie wygrał na igrzyskach.
Michael, czyli przekleństwo i inspiracja
Michael Phelps to z kolei najwybitniejszy pływak wszech czasów. Każdy to wie. Wielu innych nie osiągnęło tego, co by mogło, bo urodziło się właśnie w czasach Amerykanina. W tym gronie jest i László. Na sześć zdobytych medali na igrzyskach, Cseh pięciokrotnie finiszował za Phelpsem. Wszystkie trzy srebra w Pekinie zdobył, jak już wiecie, zajmując miejsca za reprezentantem USA. Złoto mistrzostw świata w 2005 roku wywalczył akurat na dystansie, na którym Michael wtedy nie wystartował. Podobnie 10 lat później, gdy po raz drugi (i ostatni) stawał się mistrzem globu.
– Moje srebrne medale postrzegam jak zwycięstwa, nie przegrane złota – mówił kilka lat temu. – Wszystko przez to, że przegrywałem z Michaelem Phelpsem, największym pływakiem w historii. To on jest dla mnie największą inspiracją i będzie nią nadal, nawet po przejściu na emeryturę. To nie wstyd przegrać z najlepszym rywalem.
Po raz pierwszy na wielkiej imprezie spotkali się w 2003 roku. Na mistrzostwach świata. Płynęli na czterysta metrów stylem zmiennym. Dwóch genialnych chłopaków. Cseh był drugi, Michael wygrał, pobijając rekord świata. Fani podejrzewali, że właśnie byli świadkami narodzin rywalizacji, która na długie lata będzie dostarczać wielkich emocji. I w sumie tak było. Problem w tym, że rywalizował głównie László. Michael był po prostu nieosiągalny. Nawet dla niego, pływaka przecież absolutnie wybitnego.
Był taki moment w życiu Cseha, gdy przed igrzyskami w Londynie często oglądał jedno nagranie z poprzedniej olimpiady. Chodziło o rywalizację na 200 metrów motylem. Jedną z tych, którą przegrał z Phelpsem i to aż o siedem dziesiątych sekundy. Jak na ten dystans – mnóstwo czasu. – Czasem, gdy idę rano na trening, jestem zmęczony albo nie chcę wstawać, to włączam właśnie to wideo. Daje mi kopa. Oglądałem je wiele razy – mówił. Phelps stał się dla niego motywacją. Węgier często powtarzał, że pewnie nie byłby tak dobry, gdyby nie Michael czy Ryan Lochte. Paradoks polega na tym, że gdyby nie Amerykanie, to może nawet w swoim gorszym wydaniu miałby na koncie więcej sukcesów.
Ale, jak sam stwierdził, przegrać z Phelpsem to żaden wstyd. Coś o tym wie. Przegrywał przecież zawsze. No, prawie zawsze. Raz go dogonił. Na igrzyskach w Rio dopłynął do mety wyścigu na sto metrów stylem motylkowym dokładnie w tym samym czasie co Amerykanin. Równo z nimi finiszował też Chad le Clos. W trójkę stali na tym samym stopniu podium.
To też jednak nic nie dało. Bo sensacyjnie wygrał wtedy Joseph Schooling. A László, choć wyjątkowo z Michaelem nie przegrał, nadal był drugi.
Wciąż w basenie
– Pewnie znalazłoby się jeszcze kilku takich pływaków, ale jeśli chodzi o długowieczność, to László jest królem – mówi Łukasz Drzewiński, były pływak, a dziś trener i komentator. – W Tokio będzie się przecież ścigał z dzieciakami młodszymi od niego o kilkanaście lat. Jest jednym z najdłużej utrzymujących się na szczycie zawodników. Pamiętam, jak sam zaczynałem z nim pływać. Na pierwszych mistrzostwach Europy czy świata, na których startowałem – on już był wtedy wytrawnym zawodnikiem. Ja skończyłem karierę, skończył też na przykład Paweł Korzeniowski [po czym wrócił – przyp. red.], a on dalej rywalizuje i nadal liczy się w stawce. Zawsze jest pretendentem do finału, a nawet medalu.
Tak to właśnie wygląda. „Lata lecą, a pan wciąż w basenie”, można by powiedzieć do Węgra, parafrazując słynny cytat z „Psów”. Cseh wydaje się momentami nie do zdarcia. W zeszłym roku zaliczył swoje dziewiąte mistrzostwa świata z rzędu. I wtedy dopiero po raz pierwszy nie zdobył na tej imprezie żadnego medalu. Był 32. na 50 metrów motylkiem, 10. na dwa razy dłuższym dystansie i również 10. na 200 metrów stylem zmiennym.
Jako pierwszy pływak w historii zdobywał drugie mistrzostwo świata dekadę po pierwszym. Jako pierwszy tak długo był w stanie utrzymywać się niemalże na szczycie. A w czasach Michaela Phelpsa można w sumie uznać, że na ten szczyt się wdrapał. Po prostu Amerykanin unosił się nieco wyżej, nad resztą stawki. Węgier nie odszedł po drodze na emeryturę, nie wracał po przerwach, nie miał dłuższych przerw związanych z urazami, choć te się mu przecież zdarzały. Nie przeszkadzały mu też zdarzające się od czasu do czasu ataki astmy.
Jeśli już coś omijał, to co najwyżej imprezy na krótkim basenie. Na długim był zawsze i wszędzie. Widoczny na pierwszy rzut oka – charakterystyczna łysa głowa, bez czepka. Golenie włosów przed startem to zresztą jego rytuał, który w pewnym sensie przysporzył mu popularności. Właśnie przez to, że łatwo go było rozpoznać.
Od kiedy po raz pierwszy wystartował na mistrzostwach świata przeminęło już kilka pływackich pokoleń. A on wciąż rywalizuje na wysokim poziomie. Nawet Michael Phelps zakończył już przecież swoją wielką karierę. I to dwukrotnie – po drodze zdążył jeszcze wrócić do basenu na kilka lat. László przy tym wszystkim był, wszystko to widział z najlepszego możliwego miejsca – toru obok.
Wielokrotnie zmieniał dystanse, dobierał styl i długość wyścigu pod swoje ówczesne możliwości. 100 metrów motylkowym, 400 zmiennym, 200 zmiennym, 50 motylkowym i inne. Na każdym był w czołówce. Zawsze wykazywał wielką rozwagę w doborze startów. – Powiedziałbym, że balansował pomiędzy różnymi dystansami. Trudno jest pogodzić ze sobą sto metrów delfinem i czterysta zmiennym. Im starszy zawodnik, tym bardziej skraca dystanse. Dlatego 200 czy 400 metrów zmiennym, które pływał na początku swojej kariery, już porzucił i przeniósł się na krótsze dystanse – mówi Drzewiński.
Owszem, widać, że to już nie ten najlepszy Cseh. Na ubiegłorocznych mistrzostwach świata, jak wspomniano, nie wchodził nawet do finałów. Ale w krajowym czempionacie dalej był w stanie wywalczyć medale. Na igrzyska do Tokio więc zapewne pojedzie, o ile tylko odpowiednio się do nich przygotuje. A to jego cel.
Ostatnie wyzwanie
Kiedy stało się jasne, że igrzyska zostaną przełożone, László Cseha bardzo szybko dopadli dziennikarze. I zapytali: czy to oznacza, że kończysz karierę? Odpowiedź była niemal natychmiastowa. I brzmiała: nie, nie mam zamiaru. – Myślałem, że 2020 rok będzie ostatnim w mojej karierze. Pandemia okazała się jednak silniejsza od igrzysk. Muszę dalej trenować i wkrótce wrócić do rywalizacji. Igrzyska to mój ostateczny cel. Będę próbować przetrwać ten dodatkowy rok – mówił w kwietniu.
Jakie ma jednak szanse? – Teraz będzie mu trudno. Jest już dużo więcej zawodników, stawka się wyrównała. Zdobycie złota będzie bardzo trudnym wyzwaniem, ale na medal… myślę, że ma szanse. Szczególnie, że to bardzo uniwersalny zawodnik. Pływał i zmiennym stylem, 200 i 100 metrów motylkiem. Wydaje mi się, że jakby skupił się teraz na jednym albo dwóch konkretnych dystansach, to wyszłoby mu to na lepsze, niż jakby był „rozbity” na kilka różnych – mówi Drzewiński.
Powiedzmy więc sobie wprost: gdyby Cseh zdobył złoto, byłoby to coś niesamowitego. Przeszedłby do historii jako jeden z największych pływaków. Już nie tylko wśród tych, którzy nigdy nie wygrywali na igrzyskach. On sam przyznawał, że gdyby skupił się na jednej konkurencji, pewnie miałby większe szanse. Ale przygotowuje się, przynajmniej na razie, bardziej uniwersalnie. Możliwe, że bliżej igrzysk podejmie ostateczną decyzję.
W rozmowach z dziennikarzami dodaje też coś bardzo ważnego – że tak naprawdę nieistotne jest, czy wygra, czy też nie. Owszem, pragnienie złota go napędza. Ale do basenu nadal wskakuje głównie z innego powodu. – Ten kto kocha pływać, po prostu to robi. Ja wciąż to kocham. Nieważne, czy są jakieś zawody, czy ich nie ma. Nie pracuję zależnie od tego. Moim celem są igrzyska, chcę się na nie dobrze przygotować – powtarza.
Dziś László Cseh świętuje 35. urodziny. Mając tyle lat na karku, o ile wszystko pójdzie zgodnie z planem, pojedzie na igrzyska do Tokio. Kto wie, może to właśnie tam dostanie dodatkowy powód do świętowania?
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix