Tato, chciałbym z tobą przebiec maraton. To jedno z najpiękniejszych zdań, jakie usłyszałem

Tato, chciałbym z tobą przebiec maraton. To jedno z najpiękniejszych zdań, jakie usłyszałem

Jeden ze słuchaczy Weszło FM podczas audycji z Maciejem Kurzajewskim stwierdził, że nawet gdyby komentował rosnącą trawę, zrobiłby to w sposób pasjonujący. Tacy rozmówcy-samograje są marzeniem prowadzących. Dziennikarz TVP Sport opowiada Dariuszowi Urbanowiczowi i Michałowi Łopacińskiemu o sporcie, którym zajmuje się zawodowo i tym bardzo osobistym. O bieganiu na Antarktydzie, przekraczaniu własnych barier i spełnianiu marzeń syna.

Przez trzy lata z rzędu byłeś „Komentatorem Roku”. Pamiętasz te czasy? Dużo wtedy komentowałeś?

Komentowałem w studiu skoki narciarskie i jak były przerwy, to wychodziło tego całkiem sporo. Skoki narciarskie są taką dyscypliną sportu, że my je pokazujemy nawet gdy nie odbędzie się żaden skok i kiedy te przerwy są dłuższe, to w studiu mówimy znacznie więcej niż koledzy na stanowisku komentatorskim.

W tym rozumieniu komentujący wydarzenie sportowe jest faktycznie sprawozdawcą, a komentarz następuje po zakończeniu czy w przerwie, w studiu.

Mi też zarzucano, że to wyróżnienie w plebiscycie “Telekamery Teletygodnia” otrzymałem niezasłużenie. Mi też się wydaje, że ta kategoria powinna brzmieć „dziennikarz sportowy”. Moja rola polega na tym, że prowadzę studio podczas wydarzeń sportowych, które są naprawdę wielkie, bo to są igrzyska olimpijskie, mundial czy mistrzostwa Europy w piłce nożnej, Puchar Świata w skokach…

I oczywiście Tour de Pologne!

Oczywiście też Tour de Pologne zakończone całkiem niedawno, z ogromnymi emocjami. Fantastyczna impreza była. Miała sobie wszystko: i dramat, i to co w sporcie najpiękniejsze.

Porozmawiamy o tym za chwilę, bo jeszcze chcielibyśmy usłyszeć o tych „skokach, bez skoków”, kiedy deszcz, pogoda, wiatr i nagle nic się nie dzieje, a trzeba program zagospodarować…

…I sprawić, by widz został z nami przez te kilkadziesiąt minut, a nawet kilka godzin, bo takie transmisje też się zdarzały. Wtedy z planowanych dwóch godzin robiło nam się trzy, a nawet pięć. To prawdziwe maratony. Wtedy zdobywałem doświadczenie, które wykorzystuję nie tylko w telewizji, ale przy różnych programach, widowiskach. Nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. To chyba najważniejsze, co udało mi się wynieść z tych przestojów na antenie – doświadczenie, które procentuje nie tylko w sporcie.

Na takie sytuacje oczywiście się przygotowujemy. Nie może przecież być tak, że robi się z tego program publicystyczny i gadające głowy. Mamy mnóstwo materiałów przygotowanych przez cały zespół, a ja jestem ostatnim ogniwem na końcu tej drogi, ogniwem, które widać, ale za mną stoi sztab ludzi i bez nich nie miałbym szansy poczuć się tak pewnie, i za to im zawsze dziękuję. Ja też na przestrzeni mojej pracy przeszedłem przez wszystkie te etapy. Od chłopaka, który w 1993 roku przychodził o 9:00 do pracy i zrywał depesze z telefaksu, bo nie było jeszcze wówczas Internetu. Depesze porządkowałem według dyscyplin i szykowałem dla wydawcy, który pojawiał się w redakcji o 11:00. To ja wtedy stanowiłem dla niego kopalnię wiedzy.

Prowadząc studio, trzeba być niezwykle elastycznym. Po pierwsze trzeba być na bieżąco z obowiązującego tematu, powiedzmy konkurs w Innsbrucku, a dwa podłoże historyczne, wszystko o gościu…

Musimy być też przygotowani na rzeczy, które mogą nas zaskoczyć, takich nie do przewidzenia. Goście nie zawsze są osobami powiązanymi ze sportem. Często kochają sport, ale zajmują się zupełnie innymi dziedzinami życia. Tak właśnie jest na tych największych imprezach, kiedy chcemy maksymalnie uatrakcyjnić program. Czasem trzeba ugościć sponsora i dobrze, by miał pojęcie o sporcie, wtedy takie spotkanie – lokowanie produktu – nie boli. Czasami jednak trzeba coś uszyć, bo okazuje się, że ten ktoś jest zupełnie wyrwany z kontekstu.

Zdarzyło ci się kończąc studio usłyszeć “w uchu”: musisz mówić jeszcze pięć minut, bo nam zerwało!?

Takie komunikaty są na porządku dziennym. Gorzej, jak słyszysz: „to jeszcze pięć minut”. Po czym przez kolejnych piętnaście minut on się nie odzywa. Mija kolejny kwadrans i słyszę „dobra, to jeszcze tylko dziesięć minut zrobimy”.

Ty jesteś takim prowadzącym, który woli mieć na bieżąco komunikaty “na ucho”, czy wolisz aby wydawca się nie wtrącał?

Są różne szkoły. Wielu szkół pod względem podejścia wydawcy doświadczyłem. To arcyważna osoba, która ma te wszystkie nitki i może nimi pociągać, a ja jestem jedna z takich nitek. Chyba najciekawsze doświadczenie, jakie przeżyłem w tym temacie, to kiedy pracowałem w Wizji Sport. Nadawaliśmy z kompleksu telewizyjnego Maidstone pod Londynem. Pracowali tam ludzie z całego świata. Model przyjęty w pracy był taki, że osoba prowadząca, “ucho” miała otwarte cały czas i słyszała wszystko co działo się w reżyserce.

O Jezu.

Tak mówisz, że „o Jezu”. Mi się też tak wydawało przez pierwsze dwa tygodnie. A kiedy już się do tego przyzwyczaiłem, słyszysz wszystko o czym oni rozmawiają, ale zaczynasz wyławiać tylko te informacje, które dotyczą ciebie. A to całe tło uświadamia ci, w którym kierunku oni zmierzają. Nie są w stanie zaskoczyć cię jakąś informacją, bo cały czas słyszysz, co oni kombinują. Oczywiście czasem słyszysz, że coś jedzą, albo gadają o d… Maryni, albo że cię wkręcają. Koniec końców, to jest chyba najlepszy model. Zupełnie nieprzyjęty w Polsce. Jak już się przyzwyczaisz do tego szumu informacyjnego i potraktujesz to jako coś oczywistego, bardzo ułatwia sprawę. Ten polski model kiedy wydawca wrzuca same komunikaty powoduje, że są one bardzo zaskakujące.

Zdarzyło ci się, że próbowano cię faktycznie wkręcić na wizji?

Nie. Bardzo by tego żałowali (śmiech). Mam takiego jednego niezwykle dowcipnego gościa, jest świetnym realizatorem i kiedy ja rozmawiam z gościem on opowiada jakieś żarty, albo komentuje co robi gość i gdyby nie to, że jestem w miarę odporny na takie rzeczy, umarłbym ze śmiechu. Znamy się, ja też ten luz łapię. Czasem to okazuje się bardzo pomocne, bo zdarza mi się wykorzystać jakiś jego komentarz. Może nieco łagodniej, ale wykorzystuję bo to są fajne rzeczy, od kogoś, kto patrzy na to trochę z boku. Fajne.

Prowadzisz skoki od wielu lat. Zapytam cię o Adama Małysza. W latach 90. miał epizod, że faktycznie dobrze skakał, a potem się zaciął, zgasł, wygrywał treningi, ale na zawodach nic nie mógł zrobić. Profesor Żołądź  i doktor Blechacz wzięli go w obroty. To były czasy, kiedy o letniej Grand Prix w skokach dyżurni pisali w Przeglądzie Sportowym jako o mało znaczącym wydarzeniu.

Ja pamiętam, jak Apoloniusz Tajner dzwonił po redakcjach i mówił, że ktoś zajął piętnaste miejsce i byście coś napisali. Nie, no bez żartów.

Zadzwoniłem wtedy do Adama Małysza po jakimś konkursie we Włoszech, miałem do napisania trzy tysiące znaków, a on odpowiada w stylu: najechałem, odbiłem się, poleciałem, wylądowałem. Potem wybuchła Małyszomania, a on się zmienił pod względem wypowiedzi nie do poznania. Zrobił się super rozmówcą!

Pierwszy raz z Adamem rozmawiałem podczas Pucharu Świata w 1996 roku. Wygrał wtedy Primož Peterka, a Adam odnosił te pierwsze sukcesy. Był naszą wielką nadzieją, ale był też wielkim niemową. To były krótkie komunikaty, krótkie zdania. Po eksplozji 2001 roku, ja wróciłem do pracy do Telewizji Polskiej i trafiłem na najlepszy czas – czas Adama Małysza. W tym pierwszym, najlepszym jego sezonie wiosną 2001 roku, prowadziłem studio kiedy odbierał Kryształową Kulę. Od tego momentu moja łączność z Adamem i obserwacja tego jak on się zachowuje doprowadziła mnie do wniosku, że sport uszlachetnia. On jest najlepszym dowodem na to, że sport potrafi dodać człowiekowi szlachetności. Tak jak mówisz, zmienił się. Stał się ekspertem w każdej dziedzinie, pięknie opowiadającym o skokach narciarskich, w sposób naturalny i dla nas oczywisty, ale też porywający i bardzo prawdziwy. Wszedł do wąskiej grupy sportowców, którzy znakomicie odnaleźli się w sporcie w momencie największych sukcesów, ale też odnaleźli się po zakończeniu kariery. On taki jest. Dla mnie on jest ekspertem-marzeniem, którego chciałbym mieć zawsze przy sobie w studiu, czy podczas relacji już arenie.

 

Panowie, on Dakar przejechał. To że skakał na nartach to jedno, ale przejechanie Dakaru to jest kosmos.

Prawda, to kosmos. Raz byłem na Dakarze, jeszcze tym afrykańskim, w 2005 roku. Widziałem to z bliska. Czapki z głów, że to zrobił, naprawdę czapki z głów.

Adam Małysz dwutorowo zreformował polski sport, był tym, który przełamał pewne tabu. Pierwszy sportowiec z topu, który „przyznał się” wtedy, że współpracuje z psychologiem. Wtedy to nie było takie oczywiste. Druga sprawa to właśnie to odnalezienie się w mediach, na taką skalę jak on, nikt wcześniej nie zaistniał tak mocno w środkach masowego przekazu.

Dziś to wygląda zupełnie inaczej. “Medialność” sportowca funkcjonuje w każdej minucie jego życia. Kiedyś tak nie było. Pewnie nie wszyscy pamiętają to szaleństwo Małoszymanii. Eksplodowało coś, czego nigdy wcześniej nie było, jeśli chodzi o nasze postrzeganie sportowca, jego sukcesu. Szacunek dla Adama, że się w tym odnalazł, że nie stracił swego wewnętrznego dobra. Ja uważam, że on jest przede wszystkim bardzo dobrym człowiekiem. Zawsze to będę powtarzał. Umiał też korzystać z pomocy innych. Został otoczony przez sztab ludzi, którzy uświadomili sobie, że on sam już temu w tym zakresie nie podoła. Być może działałby na krótszym odcinku, ale jeśli miałoby to trwać dłużej, musiałby mieć wsparcie.

Na początku Małyszomanii byłem w Beskidach w okolicach Wisły i pierwsze miejsce, które odwiedziłem to był bar „U Bociana”. Po prostu świątynia.

Tam wszyscy chcieli oglądać skoki. Takich świątyń zresztą było dużo i nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Myśmy podążali za Adamem właściwie na wszystkie skocznie świata. Wszędzie spotykaliśmy Polaków i to nasi kibice byli dominującą nacją wspierającą skoczków narciarskich. Właściwie to się nie zmieniło.

Naszych kibiców zawsze i wszędzie można spotkać! Nawet na żużlowym Grand Prix w Nowej Zelandii.

Niezależnie od dyscypliny. To prawda. Wtedy to jednak było największe szaleństwo. To był wybuch czegoś, czego jako Polacy nie doświadczyliśmy – sukcesu Polaka, który jest sukcesem serialowym, a nie filmem fabularnym. Ten serial serwowano co weekend, w doskonałej porze, do obiadu.

Kino familijne najwyższych lotów!

Można jeść rosół i emocjonować się tym, że Małysz na pewno wygra, bo jakie może być inne rozwiązanie?

Nie zna życia ten, kto się makaronem nie zakrztusił jak Adam wygrywał.

Poza tym, przy tym rosole nie trzeba siedzieć murem. Można wstać i wrócić dopiero na drugie danie. To właśnie był ten aspekt, który stanowił o fenomenie zjawiska pod tytułem Adam Małysz i skoki narciarskie w ogóle.

Dodatkowo Małysz trwał na stanowisku, a zmieniali się jego rywale – Ahonen, Hannawald, Schmidt… A Adam po prostu trwał, robił swoje, jadł dwie bułki z bananem i oddawał dwa dobre skoki.

Również wiara w niego była niezachwiana. Wspomnieliśmy o doktorze Blecharzu. Adam Małysz miał fenomenalne lata, ale miewał też kryzysy. Każdemu sportowcowi się zdarzają. My wszyscy robiliśmy z tego wielkie kryzysy, kiedy nie łapał się do pierwszej dziesiątki. Taka sytuacja była w Engelbergu, choć wszyscy wierzyli, że przed “Turniejem Czterech Skoczni” Adam się dźwignie i zobaczymy coś, co da nam nadzieję, by na tych austriackich i niemieckich skoczniach było dobrze. Lecz w Engelbergu nie było dobrze. Po konkursie szukałem Adama, by zrobić z nim krótki wywiad. W takich chwilach nie można liczyć na długie rozmowy. Wszedłem do tego kontenera, w którym oni  raz, że mieli szatnię, a dwa – serwismeni przygotowywali narty. Zobaczyłem tam Adama stojącego przy „desce do prasowania”, „prasującego” swoje narty. Bezpośrednio po zakończeniu jednego konkursu on przygotowywał się do dnia kolejnego. Pod oknem stał Jan Blecharz, oparty o parapet, ze spuszczoną głową. Totalnie załamany. Pierwszy i mam nadzieję ostatni raz widziałem tak załamanego psychologa sportowca. A sportowiec? Pełen wiary, że jutro jest nowy dzień i już też będę walczył i wszystko się zmieni. Pozdawiam, Panie Doktorze!

O skokach można w nieskończoność, ale łącząc skoki z twoją pasją wspomnę zawody Red Bulla – podbieg pod Wielką Krokiew. Lubisz takie krótkie dystanse, czy jednak wolisz długo?

Wolę długie dystanse, bo krótkie są bardziej męczące! Na długim dystansie można rozłożyć siły. Co ja wam będę zresztą, Panowie, tłumaczył, prawda?

A na poważnie, to musi być coś strasznego takie czterysta metrów podbiegu. Choć doświadczyłem podbiegów w zdecydowanie większym wymiarze. A to już a propos mojego biegania. W RPA organizują bieg ultra Comrades Marathon na trasie Durban – Pietermaritzburg, albo Pietermaritzburg – Durban. Legendarny bieg, bo właściwie wszyscy, którzy biegają w Afryce, a właściwie w Republice Południowej Afryki, stawiają sobie za cel aby kiedyś tym maratonie wystartować. Trasa liczy 89 kilometrów i jednego roku prowadzi pod górę, drugiego z góry. Obowiązują dwa rekordy trasy. Ja wystartowałem i to chyba też dla mnie było motywacją, w jubileuszowym, osiemdziesiątym. Pech chciał, a może szczęście, że trasa wiodła z Durbanu do Pietermaritzburga, czyli wyłącznie pod górę. Organizatorzy ostrzegali, że rano będzie chłodno: weź rękawiczki, polar, bluzę. Zrzucicie to po drodze, ale rano będzie chłodno. Rześko. Zatem rześkie 24 stopnie były o piątej rano. Jeśli wiesz, że rano jest powyżej 20 stopni Celsjusza i że masz przez cały dzień biec pod górę w pełnym słońcu, to wiesz, że to będzie długi i gorący dzień. Zmieściłem się w limicie czasu. Najlepiej oglądane momenty w telewizji to start tych prawie trzydziestu tysięcy ludzi o poranku, moment wpadnięcia na metę zwycięzców i w dwunastej godzinie kiedy jest zamykana meta. Nawet jak jesteś kilka metrów od taśmy, zamykają ją o określonej godzinie i nie dostaniesz medalu. Nie jesteś tym, który ukończył Comrades Marathon. Mi się udało, 40 minut przed zamknięciem mety, czyli 11 godzin, 20 minut. Mam medal.

Przekonałeś się do ultramaratonów? To twój kolejny pomysł na bieganie?

Nie mam już takich pomysłów. Sprawdziłem już swój organizm, wiem że mogę i jestem w stanie dużo mu zafundować. W RPA wystartowałem w jeszcze jednym biegu, zjawiskowym maratonie dwóch oceanów. W nazwie ma maraton, ale mierzy 55 km. W rok zrobiłem Koronę Maratonów Ziemi.

Ale to już trzeba traktować w charakterze sportowego wyczynu, prawda?

Nie, to jest dla każdego. Ograniczeniem jest budżet. Trzeba bowiem zrobić siedem maratonów na siedmiu kontynentach, w tym ten jeden najdroższy i najtrudniej dostępny na Antarktydzie. To spory wydatek. Natomiast organizm można przyzwyczaić do bardzo dużego wysiłku i bardzo dużych obciążeń. Zdarzyło mi się też pobiec trzy maratony w przeciągu ośmiu dni w trzech różnych miejscach na świecie. W piątek pobiegłem w Betlejem, w Atonomii Palestyńskiej. Z piątku na sobotę przeleciałem do Londynu, odebrałem pakiet startowy. W niedzielę wystartowałem w Maratonie Londyńskim. W poniedziałek wróciłem do Polski, a we wtorek już poleciałem do Kapsztadu, by w sobotę pobiec Two Oceans Marathon.

Przeżyłeś?

Tak i czułem się świetnie! Natomiast to nie jest coś, co powinno się robić rok do roku i pielęgnować w sobie taką dużą dawkę maratonów. Chyba jednak nie.

Wyleczyłeś się z biegania pod rygorem? Zacząłeś biegać dla siebie, dla przyjemności, bez zegarka?

Mam fantastycznego kumpla Panrunnera, który kręci filmy ze swojego biegania. W kilku miejscach byliśmy razem. On powtarza krótką sentencję, która brzmi tak:

“mam czas na bieganie, a nie bieganie na czas”.

Staram się być wierny tej zasadzie, bo bardzo późno złamałem barierę czterech godzin. Udało mi się zejść poniżej 3:50. Raz. Nie mam takich ambicji, aby z biegu na bieg się poprawiać. Ja od 2003 roku, odkąd biegam, nie miałem żadnej kontuzji. Nie zdarzyło się nic, co by mnie wyrzuciło z tego mojego radosnego, fantastycznego przyzwyczajenia do regularnego biegania. To jest najważniejsza dla mnie sprawa.

Kiedyś Henryk Szost w wywiadzie powiedział mi jedną, znamienną rzecz, że bieganie jest świetną formą turystyki. Bierzesz trampki i gdziekolwiek jesteś zwiedzasz okolicę, a przy okazji ruszasz się.

To najprostsza forma ruchu, której możesz doświadczyć w każdym miejscu na świecie. My, dziennikarze sportowi, którzy dużo podróżują, w zasadzie podróżowali, dzięki bieganiu w ciągu godziny, możemy poznać miejsce, w które trafiamy. Potem przy śniadaniu można powiedzieć kolegom, że jest fajna knajpka, pomost, miejsce widokowe…

Maciej Kurzajewski gościem “Dwójki bez Sternika”

Wstajesz o świcie i biegasz?

Tak, bardzo lubię rano biegać. Choć wieczorne bieganie latem też jest sympatyczne, kiedy jest chłodniej odrobinę, a dzień i tak jest długi. Jest bezpiecznie i bardzo przyjemnie. Wolę jednak biegać rano, bo jest to forma utrzymania zarówno formy fizycznej, jak i formy psychicznej. Nawet bardziej dla głowy to robię, niż dla ciała. Układam sobie wtedy cały dzień. Wtedy przychodzą mi najlepsze pomysły. Udaje się je zapamiętać, bo to nie jest tak, że coś ci się przyśni i po kilku minutach od przebudzenia wszystko zapominasz. A tutaj masz mocne doznania, które pozostają w głowie i w trakcie dnia możesz je rozwijać. Jest to swojego rodzaju trans, zwłaszcza gdy biegasz po trasach, które doskonale znasz. Nie myślisz wtedy dokąd masz skręcić, w którą stronę pobiec, tylko to już jest zapisane na poziomie genetycznym twojego biegania. Można skupić się tylko na myślach, pozostać sam ze sobą. Wielokrotnie słyszę, że to jest cholernie nudne albo pytania w stylu “o czym ty myślisz biegając”?

To rodzaj ucieczki w sport?

Nie nazwałbym tego ucieczką. To raczej pomoc ze strony biegania, w tym aby osiągnąć jakąś równowagę życiową. Zapewniam, że w 95 procentach przypadków po zakończeniu biegania mamy mniej problemów, niż kiedy rozpoczynaliśmy ten bieg.

Trzeba zrobić ten pierwszy krok, podjąć decyzję, przebrać się i wyjść z domu.

Jestem daleki od namawiania do biegania wszystkich. To bardzo indywidualna sprawa. Są ludzie, którzy nie kochają ruchu, który powoduje zmęczenie. Bieganie męczy w określonej przestrzeni czasowej to ogromny wysiłek.

Zbierasz ten wszystkie medale? Ile maratonów przebiegłeś?

Mam “ścianę chwały” w swoim gabinecie. Przebiegłem ich ponad trzydzieści i każdy był wielką przygodą. Do wielu z nich wracam wspomnieniami. Gdybym miał wybrać jeden, nie potrafiłbym tego zrobić. Z każdym bowiem wiąże się jakaś oddzielna historia.

Ta Antarktyda brzmi magicznie…

Antarktyda rzeczywiście była wyjątkowym przeżyciem z racji swojej niedostępności. Rok do roku startuje tam maksymalnie pięćdziesiąt osób. To wiąże się z przerzucaniem ludzi na Antarktydę samolotem Ił-62.

Ląduje, czy trzeba wyskoczyć ze spadochronem?

To właśnie jest ciekawe. W środku zamontowany jest kontener oceaniczny, do którego wrzucają i zaopatrzenie, a i śmieci zabierają w locie powrotnym. To teren chroniony, więc nic nie może zostać. To zdecydowanie najdroższe śmieci na świecie, bo przewiezienie ich na kontynent południowoamerykański kosztuje fortunę. W drugiej połowie kadłuba ustawione są fotele i mieści się tam około sześćdziesięciu osób. Na trasie tego maratonu można poczuć „samotność długodystansowca”, bo ta stawka siłą rzeczy się rozciąga. Pętla dziesięcio-, lub dwudziestokilometrowa, w zależności od warunków pogodowych.

Tam też ludzie przebierają się za Lorda Vadera, płetwonurka, czy raczej traktują to na poważnie?

Biega się tam w stroju pod pogodę i należy trzymać się regulaminu. Przed wylotem kontrolują wymaganą odzież. Jeśli nie masz stroju spełniającego wymogi, możesz go kupić na ostatnią chwilę albo nawet wypożyczyć. Z tym nie ma problemu. To ekstremalne wyzwanie przy tamtych temperaturach, wietrze i szczelinach. Trasa musi zostać bardzo dobrze oznakowana. Każdy z uczestników otrzymuje gwizdek, gdyby się zapodział. Nie można jej obstawić szczelnie personelem, bo nawet obsługa w biwaku jest mocno ograniczona. Na trasie nie ma kibiców. Zabezpieczenie trasy przemieszcza się na skuterach śnieżnych. Szczeliny potrafią być naprawdę blisko samej trasy. Widzieliśmy zdjęcia ratraków, które wpadły do dwudziestometrowej szczeliny lodowej i jest to słaby widok.

Lód pracuje, szczelina może się pojawić w ciągu kilku chwil.

Biegnie się w dolinie wypełnionej lodem o grubości 800 do 1200 metrów. Też dzięki temu mogą lądować tam samoloty. Mieliśmy być tam pięć dni, a okazało się, że musimy zostać dziesięć. Dostaliśmy pięć dni ekstra, bez dopłaty, tylko dlatego, że nie było okna pogodowego, by samolot mógł po nas przylecieć. Byli tam ludzie z całego świata i jeden z amerykańskich biegaczy miał problem, bo żona kupiła bilety na Broadway, nie miał jak wrócić. Chociaż ostatecznie zdążył prosto z lotniska. Kiedy ja biegłem w 2013 roku, rozgrywany był maraton, a dzień lub dwa później, przeprowadzano bieg na sto kilometrów. Dziś są to rozłączne imprezy, w dwóch różnych terminach. Ja się nie zapisałem na ten stukilometrowy bieg, dlatego że start na Antarktydzie miał być moim ostatnim maratonem w 2013 roku, w tym projekcie Korony Maratonów Ziemi. Trochę więc biegania miałem już w nogach. Kiedy rozmawiałem z Jurkiem Skarżyńskim, medalistą mistrzostw Polski, trenerem, a dziś autorem chyba najlepszych książek biegowych, powiedział mi, abym o tym nawet nie myślał, nie zakładał sobie, bo samo myślenie o tym by mnie mogło osłabić.

Przebiegłem tam maraton i czułem się tak dobrze, że kiedy po dwóch dniach odbywał się ten bieg na sto kilometrów, stwierdziłem, że nasiedziałem się już w tym obozie kilka dni, więc… wystartowałem. Pobiegło sześć osób i ja byłem tą szóstą, która dołączyła. I to dopiero było ciekawe doświadczenie. Przyznaję, że nie ukończyłem tego biegu, nie przebiegłem tych stu kilometrów. Pomyślałem, że jeśli pokonam więcej niż dystans maratoński to i tak będzie super wynik. Zszedłem z trasy po 50 kilometrach, ale nie schodziłem jako ostatni. Fajna sprawa.

A jak tam jest z krajobrazem? Monotonny czy wręcz przeciwnie?

To księżycowy krajobraz, nie ma żadnej fauny ani flory. Są tylko bardzo stare góry. Śnieg i lód. Biało, a w dniu maratonu bardzo biało, bo była zadymka śnieżna. Trudne warunki. Świeży śnieg, trzeba było torować trasę. Do tego słaba widoczność ograniczająca się do pięciu, sześciu metrów. Słabo się biega w mleku.

Jakie są obligi, bo powiedziałeś, że strój jest ściśle określony?

Trzy warstwy, rękawiczki oczywiście – najlepiej dwie pary. Przy okazji każdej pętli przebiega się przez obóz, gdzie możesz sobie zostawić depozyt w specjalnym namiocie, rzeczy na zmianę, skarpetki, sugerują buty goreteksowe na kolcach. Ja właśnie w takich biegłem, ale było mi w nich za gorąco. W tym drugim wybrałem normalne i było w porządku. Okulary też przetestowałem, bo w maratonie użyłem okularów przeciwsłonecznych, metalowych. Jednak przy tej temperaturze okazało się, że metal pracuje i wypadło mi szkło. W tym momencie na szczęście mijałem punkt żywnościowy, gdzie poratowano mnie klasycznymi, narciarskimi goglami.

Jak reaguje organizm i jak wygląda nawadnianie w zimowym bieganiu?

To bardzo ważny element. Trzeba się nawadniać. Różnica jest taka, że w termosach wystawiona była ciepła woda, w letniej temperaturze. Gorzej było z czekoladą, bo dość długo trzeba było czekać aż się rozpuści w ustach.

Zimą chałwa się lepiej sprawdza, bo nie zamarza.

To prawda. Różne rzeczy podaje się biegaczom na bufetach. Na tym ultramaratonie w RPA spotkałem się z… ziemniakami. Zresztą jakaś firma sprzedające te ziemniaki musiała być sponsorem. Było ich bardzo dużo na trasie. Młode ziemniaki, serwowane na tacach, posypane grubą solą. To okazał się bardzo dobry pomysł, bo ziemniaki to skrobia, a sól pozwala zatrzymać wodę w organizmie i nie pozbywamy się jej wtedy tak szybko. Tylko jak biegniesz przez cały dzień, to zjesz tych ziemniaków z dwa i pół kilograma. Na mecie był specjalny namiot dla zawodników, którzy są spoza kraju organizatora, każdy miał opaskę, która gwarantowała ciepły posiłek i… piwo. Nie ukrywam, że ostatnie dziesięć kilometrów największą motywacją była dla mnie możliwość wypicia piwa. Ale po skonsumowaniu tych ziemniaków i napiciu się piwa, po tych jedenastu godzinach biegu, to na wysokości oczu możecie sobie wyobrazić co miałem. I bałem się, że wszyscy będą kolorowi wokół mnie. Na jakiś czas wyleczyłem się z picia piwa.

Czasem na maratonach rozdawane są kostki cukru, można sobie sięgnąć po całą garść i jest to szybka dostawa cukru do organizmu. W Afryce często colę serwują na punktach żywieniowych, raz że daje orzeźwienie, a dwa że zastrzyk szybkiej energii na kilka kolejnych kilometrów przynajmniej.  W Bordeaux jest maraton, kiedy się biegnie od winnicy do winnicy. Trzeba sobie zarezerwować trochę więcej czasu na pokonanie trasy 42 km, 195 metrów. Ja biegłem półmaraton w Kalifornii, w Santa Barbara w ramach cyklu półmaratonów właśnie w winnicach. I faktycznie wystawione były lampki wina na trasie. Spróbowałem, wziąłem łyka, ale nie biegło mi się po tym dobrze. Nie uważam tego za dobry pomysł. Ale w pakiecie startowym można było sobie wykupić opcję wejścia do specjalnego ogródka, w którym wystawiają się lokalni producenci wina. Na wejściu otrzymujesz kieliszek i możesz chodzić i próbować. Nie wykupiłem tej opcji, z pełną premedytacją. Ale widziałem umęczonych półmaratonem ludzi, którzy z tego korzystali. Wyglądali na bardzo szczęśliwych.

Dlaczego zacząłeś biegać?

Dlatego, że moim sąsiadem był Marek Tronina – dzisiaj organizator Maratonu Warszawskiego. Mieszkaliśmy w Starej Miłośnie, ściana w ścianę w szeregowcu. Przez półtora roku oglądałem go co rano zmierzającego do lasu.

A ty co wtedy robiłeś?

Siedziałem na tarasie i jadłem śniadanie, czytałem gazetę. Jeszcze bardziej przejmujący był dla mnie obrazek kiedy on z tego lasu wracał umęczony, upocony. A ja cały czas jadłem śniadanie nad gazetą i pomyślałem sobie, że mój kolega, którego poznałem podczas naboru do redakcji sportowej TVP 1993 roku, zapadł był na chorobę psychiczną. Przecież nikt normalny nie chodzi rano do lasu i nie wraca z tego lasu umęczony. On mnie namawiał, a ja mówiłem: Marek, nie ma takiej możliwości! Ja nigdy nie lubiłem biegać. Sprawdzian na kilometr w szkole był dla mnie największa gehenną. Coś strasznego, wspominam to jako koszmar. W końcu przekonał mnie.

To był rok 2003, wiosna. Tak szybko się wkręciłem, zaczęło mi sprawiać taką przyjemność. To chyba był najpiękniejszy moment, kiedy kończysz bieg i po trzydziestu sekundach już obmyślasz, kiedy znów pobiegniesz do lasu, albo gdzieś asfaltem. To coś fantastycznego, taki głód kolejnego treningu, kolejnego biegu. Ponieważ był to rok 2003, na rok przed igrzyskami w Atenach, pomyślałem, że skoro wiosną mi się tak fantastycznie biega, rzuciłem Markowi, że może faktycznie bym ten maraton przebiegł. A on mówi, wystartujemy w Atenach w listopadzie. Jest kontekst, próba trasy olimpijskiej, choć trasa od lat jest taka sama. Może to jest powód, dla którego powinienem spróbować maratonu. Rok później byłem na igrzyskach, prowadziłem studio olimpijskie.

To był mój pierwszy maraton i chyba jednak najważniejszy. Przede wszystkim dlatego, że udowodniłem sobie, że mogę pokonać królewski dystans. A moment kiedy wbiega się na ten marmurowy stadion w centrum Aten, gdzie też wiedziałem, że będą konkurencje olimpijskie rozgrywane, rodziny, bliscy na mecie, wpadałeś niemal w ich objęcia. Czekali na mnie syn pięcio-sześcioletni Franek, żona Paulina. Cudowny moment. Czujesz się zwycięzcą, który przełamał barierę. Doświadczasz wrażenia, że możesz wszystko.

To jest katharsis, prawda?

I to za każdym razem. Od małego katharsis po każdym regularnym treningu, po wielkie na mecie maratonu. To klasyczny dystans, ale jest on w stanie cię zaskoczyć. Nawet jeśli wydaje ci się, że jesteś do tego dobrze przygotowany, to życie i trasa potrafi to zweryfikować. Masz podbudowę naukową, trening w nogach zrobiony, a i tak pojawi się ściana, może pojawić się ból, który uświadomi ci, że to wcale nie jest takie proste. I albo przewalczysz to i pokonasz własną słabość, ten opór, które daje ci życie, trasa i zmęczenie, albo się poddasz. Ja nigdy nie zszedłem z trasy. Mam kilku kolegów, którzy dochodzili do wniosku, że schodzą z trasy, bo założyli sobie, że pobiegną w określonym tempie, nie byli w stanie tego zrealizować i schodzili. Ja tego nie rozumiem. Podkreślam, że jesteśmy amatorami. Mnie daje satysfakcję przebiegnięcie tego dystansu i to jest dla mnie wystarczającą nagrodą. Oczywiście, uzyskanie dobrego czasu jest jeszcze większą frajdą. Ale nie muszę tego robić za każdym razem, nie muszę poprawiać życiówki za każdym razem. Nie biegam po to, by za rok trafić do reprezentacji Polski.

Mam kolegę ortopedę, który ma dobry zarobek na takich amatorach co zostali “profesjonalistami” w wieku czterdzieści plus.

I jestem przekonany, że z roku na rok będzie miał jeszcze lepsze dochody związane leczeniem takich biegaczy czy triathlonistów. Ludzie w wielu przypadkach nie robią tego z głową. Chcą za dużo i za szybko. Mam kolegów, którzy dobiegli do mety z czasem 3:30 po pół roku treningu, ale to był ich jedyny maraton. To ja nie chcę takiego biegania.

Wyleczyli się z tej aktywności. Ale czy ty mierzysz puls, sprawdzasz tempo itd.?

Tak, ale ten puls nie jest dla mnie jakimś wyznacznikiem. Przyleciał do mnie mój syn, studiuje zagranicą, z którym mam już wspólne przygody biegowe. Biega szybko i dużo, zwłaszcza w okresie pandemii. Dla mnie te poranne bieganie z nim były czymś strasznym, narzucał takie tempo, a ja próbowałem dotrzymać mu kroku, że po prostu zarąbał mnie. A teraz jak pojechałem na Tour de Pologne i biegałem sobie rano, sam biegałem tak szybko jak z nim. Okazuje się, że to przyniosło dobre skutki. Franek jak skończył osiemnaście lat powiedział mi zdanie, które było jednym z najpiękniejszych, jakie usłyszałem w swoim życiu: „tato, chciałbym przebiec z tobą maraton”.

Piękne!

Powiedziałem, stary, skoro taka propozycja wychodzi od ciebie, to ja zrobię wszystko, aby to było wyjątkowe wydarzenie. Pobiegliśmy w Nowym Jorku. Biegłem tam osiem razy, bo tam chyba najlepiej czuć przyjemność i frajdę biegania. To jest miasto, które żyje maratonem, które daje ci taki ładunek energii, którą zabierasz ze sobą, ten koloryt trasy obstawionej właściwie na każdym metrze. Kibice zmieniają się w zależności od dzielnicy. Przylatując do Nowego Jorku na kilka dni przed startem, każdy zadaje ci pytanie, czy przyleciałeś na maraton. Jeśli mówisz, że tak, odpowiadają gratulacjami.

Franek biegł tam dwa razy. Odwiedziliśmy Marcina Gortata na meczu Washington Wizards. Też fantastyczne przeżycie, obejrzeliśmy mecz z pierwszych rzędów, oglądaliśmy trening przedmeczowy. A po wszystkim schodziliśmy z Marcinem do garażu, wychodzili zawodnicy i trener. On nam życzył dobrego startu w maratonie. Marcin coś tam mu o nas wspomniał. To coś niewiarygodnego, kiedy tacy ludzie życzą ci powodzenia, ludzie, dla których moglibyśmy być nikim. A jednak mają świadomość, że start w maratonie nowojorskim jest czymś wyjątkowym jako przeżycie, nie tylko sam bieg.

Ten pierwszy maraton, który pokonaliśmy z Frankiem, faktycznie taki był. Pojawiły się kryzysy na trasie. Największą tragedią było, że zgubiliśmy się na trzydziestym kilometrze. Ja zatrzymałem się by zrobić zdjęcie, on pobiegł gdzieś dalej i nie zdołaliśmy się w tym 50-tysięcznym tłumie się odnaleźć. Wbiegał na metę sam, chwilę przede mną, dosłownie dwie czy trzy minuty. Ja na tych dziesięciu kilometrach zrobiłem chyba z piętnaście, bo go szukałem na trasie. Później w tych serwisach fotograficznych, które przesyłają ci zdjęcia do kupna, znaleźliśmy zdjęcie Franka jak on wpada na metę zapłakany. Rewelacja. Rok później już bacznie się pilnowaliśmy i obaj płakaliśmy na finiszu. Wspaniałe doświadczenie. Dla mnie – ojca, rodzica – jedno z najpiękniejszych. Poczytuję sobie to za wielki sukces, że udało mi się bez namawiania nakłonić go aby się ruszał, aby biegał.

 

Tak to działa, ojciec jest idealnym wzorcem dla synów.

To jest bardzo ważne, abyśmy na sobie samym pokazywali naszym dzieciom, że warto się ruszać, że warto robić coś dla siebie. Że życie można przeżyć z dobrą jakością, na dobrym poziomie funkcjonowania fizycznego, że nasza fizyczność jest bardzo ważna. I to ona będzie dla nas najlepszą emeryturą, na te nasze dorosłe i późno dorosłe lata.

Czy nie myślałeś o tym by napisać książkę i potem ją przeczytać, bo takiego audiobooka o bieganiu na pewno by się fajnie posłuchało w czasie treningów.

Mam w sobie mam poczucie, że wciąż za mało przeżyłem, by napisać o tym książkę. Czasami niewiele potrzeba i ludzie piszą książki. Wychodzę jednak z założenia, że warto trochę więcej przeżyć. Nie wykluczam oczywiście tego. Dla mnie to też ogromny bagaż doświadczeń. Prowadzę notatki.

Czyli możemy to traktować jako zapowiedź książki?

Na pewno nie jakąś bardzo rychłą. Czuję się w sile wieku, jeszcze mogę sporo zrobić. Biegałem w pięknych miejscach. Wspominaliśmy o turystyce biegowej. Turystyka biegowa to też jeden z najlepszych wymiarów biegania. Wiele dyscyplin sportu odciąga cię od rodziny, od bliskich. Bieganie potrafi scementować rodzinę, połączyć, dać przykład dzieciom.

Jeśli dzieci są jeszcze małe mogą za tobą jechać na rowerku. Nie musi to stanowić problemu. Tak samo jak z wcześniejszym pchaniem wózka.

Mój młodszy syn Julek nie lubi biegać, ale towarzyszy mi na rowerze. To jest jego aktywność fizyczna. To czas, który przeżywamy wspólnie.

Ja jestem przerażony, bo moja żona zaraża nasze córki pasją jeździecką.

I bardzo dobrze.

Tak? Bieganie jest znacznie tańsze!

To prawda, z ekonomicznego punktu widzenia. Turystyka biegowa wcale też nie musi być tania, ale daje mnóstwo satysfakcji, bo to nie są puste przebiegi. To nie są wakacje dla wakacji, ale mają cel, dają coś dodatkowego. Chyba zostają zdecydowanie głębiej w pamięci.

Mamy pytania od słuchaczy i pojawia się jedno stałe pytanie dla naszych gości w Weszło FM: wiśnia czy pigwa?

Pigwa.

Jaki sport najtrudniej się komentuje?

Jeśli kochasz to co robisz, jeśli kochasz dyscyplinę sportu, którą komentujesz, to nie można powiedzieć, że to jest coś trudnego. Jeśli pasjonujesz się tym co robisz, praca, dla której wychodzisz z domu sprawiają ci frajdę, wszystko jest łatwiejsze. Te dyscypliny, którymi ja się zajmuję, czyli lekka atletyka, skoki narciarskie czy kolarstwo, dają mi bardzo dużo satysfakcji pod każdym względem, czy to komentowania, czy po prostu oglądania. Jednak skoki narciarskie mogą sprawić pewną trudność. Są nieprzewidywalne i to nie tylko w sensie sportowym, ale też pogodowym. Wtedy trzeba odejść od scenariusza samego wydarzenia. Podobnie jest z kolarstwem i niech tu dowodem będzie choćby sławetna świątynia sprintu w Katowicach na mecie pierwszego etapu Tour de Pologne.

Was tam na miejscu musiało to bardzo dotknąć.

Powiem tak, obserwując Wyścig Dookoła Polski od dziesięciu lat, ja to przeżyłem bardzo.  Ze studia nie widziałem mety, ale mieliśmy podgląd na monitorach, poza tym słyszę wszystko co się dzieje. W tym roku było wyjątkowo, bo wszystko odbywało się w reżimie sanitarnym. Na starcie i mecie nie ma kibiców. Dziwny obrazek, opustoszałe miejsce, nie ma ludzi w miejscu ceremonii wręczenia koszulek, panuje cisza. W pewnym momencie słyszymy falę zawodników, która pędzi ponad 80 km/h. Wiadomo, że tam jest bardzo szybko, kilka kilometrów jest dodanych, bo trasa wiedzie z górki.

Widzimy coś, co nie powinno się zdarzyć. Coś, co jest koszmarem sennym. Ja przez te dziesięć lat miałem takie wrażenie, ale mówiłem sobie, że to tylko w snach, jako koszmar można traktować, że któryś z tych zawodników uderza w barierkę, wylatuje w powietrze i jest bliski śmierci. Tu mamy obrazek, który jest sennym koszmarem. Ale ten dźwięk! Coś strasznego. Pierwsza myśl, że on nie mógł tego przeżyć. A to jest rok do roku, dzień w którym wydarzyły się tragedie na trasie Tour de Pologne. Bo Bjorg Lambrecht zmarł piątego dnia sierpnia 2019 roku. Zmarł kolarz w warunkach, w których nic nie powinno się stać. Jest sucho, prędkość nieduża, a jego koło podbija jakiś plastikowy fragment wtopiony w asfalt i chłopak uderza w betonowy przepust tak nieszczęśliwie, że jest nie do uratowania. Gdyby to się stało półtora metra wcześniej albo dalej, podniósłby się i jechał dalej z peletonem.

Ta sytuacja automatycznie zapala w głowie czerwone światełko. Jak to? Rok później dzieje się coś takiego, co może skończyć się w ten sam sposób? Nawet nie dopuszczasz takiej myśli do siebie, ale to tak wygląda. Później ta długa akcja reanimacyjna, śmigłowce, służby ratunkowe. Peleton się rozjeżdża, zamieszanie, ale robi się pusto. Nie ma od kogo dostać informacji co się dzieje, jaki jest stan tego zawodnika. Wszyscy zadajemy sobie pytanie, jak będzie wyglądała jego przyszłość? Nasze studio trwa, bo my czekamy na takie wiadomości. Nasi reporterzy uwijają się jak w ukropie, aby takie informacje wyrwać. Tam natychmiast pojawił się kordon bezpieczeństwa, co jest w pełni zrozumiałe przy takim wypadku i zagrożeniu życia. Przecież tam toczyła się akcja reanimacyjna. W końcu po godzinie przychodzi informacja, że to najgorsze niebezpieczeństwo zostało zażegnane, choć sytuacja wciąż jest bardzo groźna.

Rozpoczyna się wyścig w najgorszy z możliwych sposobów, bo ta kraksa rzuca się cieniem na kolejne etapy. Z kolei podczas tych następnych dni wydarza się coś, co jest najpiękniejszą stroną kolarstwa. W naszym narodowym tourze następnego dnia wygrywa mistrz świata Mads Pedersen. Cholera, to przecież najlepsza reklama kolarstwa i coś najwspanialszego, co po takiej kraksie mogło przydarzyć się organizatorom. Dzień później wygrywa ubiegłoroczny zwycięzca Giro d’Italia Richard Carapaz. Natomiast na królewskim etapie dochodzi do głosu, i to w jakim stylu!, chłopak który ma 20 lat, a jego nazwisko Evenepoel jest wymienianie jeszcze zanim ten wyścig się rozpoczął, bo przecież w tym sezonie wygrał wszystkie trzy wyścigi, w których startował. Wygrał, i to jak! Facet startuje 50 km przed metą w samotną ucieczkę, potem odskakuje Majka, który jeszcze z dwoma kolarzami próbuje go gonić. Rafał powiedział na mecie, że próbowali, ale nic nie byli w stanie zrobić.

Popatrzmy do tego z kim Majka gonił Evenepoela! Wicemistrz olimpijski z Rio Jakob Fuglsang i inny świetny góral Simon Yates.

Co to w ogóle za scenariusz! Kto go gonił! Wielkie nazwiska. Tegoroczny Tour de Pologne był wspaniałym wyścigiem. To nagromadzenie pod względem emocji, wielkich nazwisk było niesamowite. Ich determinacja, wola walki, były momentami aż za duże. Może to za sprawą tego ciśnienia pierwszy etap w Katowicach skończył się tak a nie inaczej. Chcę wierzyć, że to jest przypadek. Jestem daleki od ukrzyżowania Dylana Groenewegena, po tym co zrobił. Sfaulował, ale w kolarstwie takie wypadki się zdarzają, choć tu bardzo pechowo, że przy tak dużej szybkości uderzył w barierki. Bogu dzięki, że wyszedł z tego, został przewieziony do Holandii, o własnych siłach wsiadł do samolotu. To jest cud. Widziałem na zdjęciu jego twarz. I żałuję, że to zobaczyłem. Cud, że przeżył, że lekarze mówią, że wróci do ścigania. Modlę się za niego, aby tę twarz udało się zrekonstruować. Dziękuję Bogu, że to nie skończyło się kolejną śmiercią, tylko cudem.

Będąc przy mecie masz okazję przyjrzeć się Tour de Pologne Junior, czemuś co często umyka. Masz czas aby się tym emocjonować?

Tam są emocje! Oczywiście. Pojawiają się kibice i to nie tylko rodzice zawodników. W tym roku z przyczyn oczywistych pojawiło się pewne ograniczenie, bo tylko 150 zawodników mogło wystartować. Najtrudniejszym dla wielu młodych ludzi było, że jeśli nie zgłosiłeś się do pierwszego startu, to nie mogłeś dołączyć w trakcie. W latach poprzednich można się było zapisać do każdego etapu oddzielnie. To cykl wyścigów, w których startowały nasze gwiazdy, choćby Michał Kwiatkowski. Ci młodzi kolarze mają tego świadomość, do tego jadą po tych samych rundach, na których w końcówce etapów ściga się zawodowy peleton. A ci zawodowcy są dla nich idolami, wzorcami osobowymi. Wiecie doskonale, bo zawsze jest tak, że to gwiazda, idol ciągnie za sobą dyscyplinę sportu. Tak jest z kolarstwem dzięki Rafałowi, dzięki Michałowi i jeszcze kilku innym polskim zawodnikom. Jeśli nie mamy gwiazd, dyscyplina umiera. Traci na popularności. A jeśli Tour de Pologne przekłada się na popularność u młodych ludzi, a faktycznie się przekłada, bo Tour de Pologne Junior bije rekordy frekwencji, to cieszy serce, bo wiesz, że będziesz miał robotę za kilka lat. Tak trzeba o tym myśleć.

A gdybyś jednak miał wybrać jeden sport, który komentuje się najtrudniej?

Chyba jednak skoki narciarskie. Czasem transmisje są bardzo długie i niewiele może się tam dziać. Ale też dostarczają wielkich emocji, radości i są świetnie oglądane.

W skokach jest pewna pułapka. Pozornie wszystko jest proste, a tak naprawdę jest tam mnóstwo niuansów. Igor Błachut komentując kiedyś u boku Adama Małysza, szybko przekonał się jak bardzo on nie wie i jak bardzo nikt nie wie na temat skoków narciarskich. To sport tylko dla fachowców.

Miliony to oglądają, a wciąż jest problem z ekspertami. Niby wszyscy skoki oglądają, ale jest z tym kłopot. Dopiero w ostatnich latach okazało się, że mamy świetnych fachowców. Świetnie, że Adam Małysz też jest w stanie trochę czasu dla nas wygospodarować, ale to tylko dowód na to, ja bardzo złożonym skoki są sportem. Rozmawiając ze szkoleniowcami również słyszymy stwierdzenie, że po prostu wyszło.

(…) Stąd też moje bieganie, które pozwala mi na lepsze zrozumienie sportowca. Wiadomo, że nie wejdę do kadry olimpijskiej, ale mogę sobie wybrać taką dyscyplinę i konkurencję, który pozwoli mi wprowadzić się na skraj wyczerpania. Aby dojść do mistrzostwa, trzeba wyjść poza strefę  mało bezpieczeństwa, przekroczyć pewną przepaść. Bieganie pozwoliło mi lepiej zrozumieć sportowców, nabrać jeszcze większego szacunku i wyrozumiałości. Bo właśnie wyrozumiałości dla sportowców bardzo często nam kibicom brakuje. Nastawiamy się na sukces, na zwycięstwo, że za każdym razem musi być lepiej, wyżej, mocniej i dalej. Super gdyby tak było, ale nie zawsze tak się zdarza. Musimy być wyrozumiali dla wszystkich czynników tej układanki, bo jak jeden element się posypie, to sypie się wszystko.

Rozmawiali
DARIUSZ URBANOWICZ
MICHAŁ ŁOPACIŃSKI

Rozmowy można posłuchać w formie podcastu:

 

Fot. Newspix.pl


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez