Nie będzie przesadą, jeśli napiszemy, że byliśmy faworytami półfinałowego meczu ze Słowenią. Mieliśmy zrewanżować się im za dwie bolesne porażki: z 2015 i 2017 roku. Mieliśmy ich ograć i spokojnie przejść do finału. Mieliśmy. Tyle tylko że tego nie zrobiliśmy. Jak na nasze możliwości, zaprezentowaliśmy się po prostu słabo. I to gospodarze – w pełni zasłużenie – zagrają o złoto.
A zaczęło się dobrze. Nasza gra w pierwszym secie wyglądała naprawdę solidnie. No, przynajmniej przez jego większość. Potem sędzia popełnił jeden błąd. Wybaczamy mu, bo najwidoczniej nikt nie nauczył go liczyć do czterech i pogubił się w rachubie odbić naszych rywali. Nie jego wina. Nasi siatkarze dyskutowali długo i zaciekle, ale nic to nie dało – punkt został przyznany Słoweńcom. I od tego momentu wszystko zaczęło się sypać. Nie kończyliśmy ataków, nie funkcjonował blok, przyjęcie wyglądało gorzej. Jakby nagle zjawili się kosmici i wyssali z naszych zawodników ich wszystkie umiejętności. Słoweńcom nie pozostało do zrobienia nic innego, jak wygrać tego seta, ku ogłuszającej (dosłownie) radości ich kibiców.
W drugiej partii nasi siatkarze dali nam sporo nadziei. Dalej grali co prawda słabo (jak na ich poziom, wiele reprezentacji uznałoby pewnie, że to całkiem niezła postawa), ale niesamowitym zrywem w samej końcówce wyciągnęli seta ze stanu 23:24 na 26:24. A Słoweńcy mieli w górze atak na 2:0. To był moment – tak nam się wydawało – w którym szala zwycięstwa powinna przechylić się na naszą korzyść. Moment, dzięki któremu mieliśmy nabrać rozpędu. Tyle tylko, że dziś było z nami trochę jak z Kubicą w Williamsie. Mogliśmy próbować, dawać z siebie maksa, ale co z tego, kiedy nic nie wychodziło i nic nam nie sprzyjało?
W telewizji słyszeliśmy sporo narzekania na Wilfredo Leona. Ale halo, ten chłop zdobył dobrze ponad 20 punktów! Momentami trzymał nas przy życiu. Jasne, zdarzyło mu się nie trafić, ale ile z tych piłek, których nie skończył, miał dobrze wystawionych? Bo rozegranie było jednym z tych problemów, które dziś nas nękały. Fabian Drzyzga nie tylko nie gubił bloku Słoweńców (Leon co chwila atakował na potrójnym), ale też często wystawiał niedokładnie. Tego jednak w telewizji nie usłyszycie, może dlatego, że mecz współkomentował jego tata? Nasza gra wyglądała o wiele lepiej i płynniej, gdy w trzeciej partii na chwilę na boisku zameldował się Marcin Komenda. Razem z nim wszedł zresztą Olek Śliwka, który też wniósł nieco ożywienia.
Seta przegraliśmy, bo obaj weszli, gdy traciliśmy już sporo. Ale wyglądali dobrze. Dlatego – mimo całego naszego uwielbienia dla szaleństw Vitala Heynena – za cholerę nie rozumiemy, czemu nie zostali na parkiecie na czwartą partię. Zamiast tego wrócił tam Drzyzga, a wraz z nim Michał Kubiak. Nasz kapitan to postać, której wpływu na tę ekipę nie sposób nie docenić, ale dziś grał po prostu słabo, kompletnie nie radząc sobie z atakami (w trzecim secie miał zero procent skuteczności!). Mógł zostać na ławce, skoro Śliwka dobrze się wprowadził. Ale wrócił i w końcówce czwartej partii to właśnie jego zablokowali rywale, zyskując przewagę, którą potem powiększyli dobrym serwisem i po chwili wygrali cały mecz. Zresztą po tym, jak Kubiak zaserwował w siatkę.
To jednak nie tak, że winę za tę porażkę zrzucamy tylko na jego barki. Słabo zagrali wszyscy. Mateusz Bieniek zrównał się w trzeciej partii z Kubiakiem i też w ataku miał okrągłe zero procent (ogółem nasza skuteczność w tym secie wynosiła… 28%. Szorowaliśmy o dno). Trudno nam oceniać Piotra Nowakowskiego, bo gdy już był na parkiecie, to po prostu nie dostawał piłek. Karol Kłos dostał kilka dobrych, wykorzystał może połowę. Maciek Muzaj zaczął fatalnie, szybko zszedł, potem nie odzyskał formy. Dawid Konarski falował – raz skończył atak z trudnej pozycji, innym razem fatalnie się pomylił z łatwej. To wszystko sprawiało, że nie tylko nie mogliśmy Słoweńcom odskoczyć, ale wiele piłek podarowaliśmy im jak przedszkolaki. A przecież kontry czy piłki sytuacje zawsze były naszą wielką bronią – potrafiliśmy wykorzystywać je w najlepszy możliwy sposób. A dziś? Dziś trudno nam przypomnieć sobie ze trzy, które wygraliśmy.
Trzeba jednak oddać Słoweńcom, że zagrali fantastyczny mecz. W obronie wyciągali niesamowite piłki, świetnie się ustawiali, wielokrotnie przewidywali kierunki, w które poleci piłka. W ataku? Co chwila gubili nasz blok, znakomicie znajdowali luki w naszym ustawieniu i… po prostu napieprzali, bez chwili zatrzymania. Prowadził ich genialny dziś Tine Urnaut, który wyglądał, jakby urwał się z jakiejś innej planety. Serio, gość grał jak kosmita. Nie wiemy, z kim Słoweńcy zagrają w finale, ale jeśli taką dyspozycję zaprezentuje i tam, to stawialibyśmy, że mogą osiągnąć historyczny sukces i zdobyć złoto. Zresztą życzymy im tego. Bo jak przegrać, to z mistrzami.
A my? Pozostał nam mecz o trzecie miejsce. Rozczarowanie, wiadomo. Ale medal i tak byłby wynikiem niezłym, w końcu czekamy na niego osiem lat. Spróbujmy spojrzeć na to wszystko jednak z innej strony: może to i dobrze, że przegraliśmy to spotkanie? Może za bardzo uwierzyliśmy, że nikt nas nie pokona i wygramy wszystko, co wygrać możemy, niezależnie od postawy rywala? Taki kubeł zimnej wody, wylanej na rozpalone głowy na niespełna rok przed igrzyskami, może sprawić, że w Tokio – w turnieju znacznie ważniejszym – nie przytrafi się nam takie spotkanie. I tam faktycznie pokonamy wszystkich.
Bo dziś zagraliśmy – ujmując to wszystko jednym słowem – katastrofalnie. Obyśmy przez kolejne lata nie musieli tego pisać już ani razu więcej.
Fot. Newspix
Ano zabraklo Bartka Kurka ten to potrafi grać sam i wygrywać.Wracaj panie Kurek bo bez ciebie oni nic nie wygrają
Trzeba było nie wręczać złotych medali naszym siatkarzom po meczu z Niemcami… Totalnie zlekceważyliście Słoweńców, którzy sprawili nam dość sporo kłopotów ostatnio podczas turnieju kwalifikacyjnego do IO, i teraz dostaliście za to srogą nauczkę.