Każdy kraj chce posiadać sport, w którym może poszczycić się lepszymi wynikami niż reszta świata. Wśród dyscyplin olimpijskich przykładem mogą być Jamajczycy specjalizujący się w sprincie. My, Polacy, jesteśmy dumni z naszego rzutu młotem. A co jeżeli powiemy wam, że w niektórych przypadkach dominacja danego kraju jest tak duża, że zaczyna on sam wychowywać swoich konkurentów do olimpijskich medali? Albo, że pomimo niespotykanej skali talentu, może tylko bezradnie przyglądać się jak jego rodacy walczą o laury w innych barwach, samemu zostając z pustymi rękoma?
Rywal na własnej krwi wyhodowany
20 sierpnia 2016 roku, Estadio Olimpico Joao Havelange, godzina 21:30 czasu lokalnego. To ostatni dzień lekkoatletycznych zmagań w Brazylii, a przedostatni igrzysk olimpijskich w ogóle. Wieczór kończy finał biegu na 5000 metrów mężczyzn, w którym oczy całego świata skierowane są na Mo Faraha i jego próbę zdobycia czwartego olimpijskiego złota. Jednak jest kraj, który na całą obsadę biegu finałowego patrzy z bólem serca. To Kenia, państwo słynące z genialnych biegaczy długodystansowych, którego żaden reprezentant nie dostał się do finału. Chociaż zawodników urodzonych w Kenii wystartuje aż trzech.
Są nimi Bernard Lagat, legenda i weteran biegów, który od 2005 roku reprezentuje Stany Zjednoczone, i jego rodak, Paul Chelimo – również kenijski Amerykanin. Drugi z wymienionych zdobył srebrny medal, z kolei Lagat ukończył wyścig na piątej pozycji. Natomiast Bahrajn reprezentował Albert Rop. Problem zawodników osiągających sukcesy ku chwale innego państwa dotyka też największego rywala Kenii w biegach – Etiopii.
Oczywiście, zarówno Kenia jak i Etiopia dalej są potęgami na średnich i długich dystansach. Nawet jeżeli na ostatnich dwóch igrzyskach na dystansach pięciu i dziesięciu tysięcy metrów królował Mo Farah, a dziś solą w ich oku jest Joshua Cheptegei – rekordzista świata z Ugandy, traktowanej z pogardą przez kraje bardziej utytułowane w biegach.
W biegu na 10 000 metrów Kenijczycy już startowali i to w maksymalnej liczbie zawodników, których kraj może wystawić w jednej konkurencji – czyli trzech. Jednak w tym samym biegu uczestniczyło jeszcze pięciu innych zawodników, którzy urodzili się w państwie z Afryki, ale z różnych względów startowali w innych barwach. Byli to Ali Kaya (Turcja), Shadrack Kipchirchir (USA), Leonard Essau Korir (USA), Polat Kemboi Arıkan (Turcja) oraz Abraham Naibei Cheroben (Bahrajn). W tym kontekście możemy mówić o prawdziwym exodusie kenijskich biegaczy poza granice kraju. Złośliwi mogliby wręcz powiedzieć, że ichniejsi biegacze są produktem eksportowym w takim samym stopniu jak kenijska kawa czy herbata. Pytanie, dlaczego tak jest?
Poziom sportu…
Jednym z głównych czynników przez który biegacze z Afryki decydują się na reprezentowanie innych krajów jest poziom tych dyscyplin w rodzimych państwach. Kenia, znajdująca się w upalnym klimacie oraz posiadająca rozległą wyżynę położoną ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza, ma idealne warunki naturalne do uprawiania biegów, głównie długodystansowych. W połączeniu z ich popularnością – to wręcz sport narodowy – powoduje to stały dopływ fenomenalnych zawodników.
Spójrzmy na wyniki ze światowych list z obecnego sezonu. W biegu na 10 000 metrów wśród trzydziestu najszybszych sportowców aż jedna trzecia reprezentuje Kenię, a kolejnych pięciu Etiopię. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że mistrzostwa tamtych krajów czy też turniej kwalifikacyjny do igrzysk nie odbiegają poziomem od finałów zawodów rangi międzynarodowej. Lecz każdy kraj w danej konkurencji podczas igrzysk może wystawić zaledwie trzech zawodników. A przecież igrzyska to najważniejsza impreza, w której już sam udział jest marzeniem sportowca. Wielu z tych którzy zostają w domach bo konkurencja w kraju okazała się za mocna, ma podstawy by sądzić, że na najważniejszej imprezie byliby w stanie dostać się do finału, a nawet powalczyć o medale. Tymczasem nie pozostaje im nic innego, jak włączyć telewizor i ściskać kciuki za kolegów, którzy akurat w dniu decydującym o wyjeździe okazali się lepsi.
MKOl nie zmieni tego ograniczenia, co zresztą w pełni popieramy. Igrzyska są piękne między innymi dlatego, że są różnorodne. To drobna, ale bardzo znacząca różnica – nie spotykają się na nich najlepsi zawodnicy na świecie, lecz najlepsi zawodnicy z całego świata – reprezentujący inne kraje i regiony. W przeciwnym wypadku biegi średniodystansowe zamieniłyby się w starcie Kenii z Etiopią w ramach mistrzostw Afryki, podobnie jak tenis stołowy zostałby zdominowany przez Chińczyków.
Zatem decydują się na zmianę barw, gdyż czują się lepsi od konkurencji z innych państw. A skoro już jesteśmy przy konkurencji, to ta w nowo reprezentowanych krajach jest niewielka. Wtedy los startu na igrzyskach jest w rękach – a raczej nogach – biegacza. Wywalczone minimum kwalifikacyjne to pewny wyjazd na najważniejszą imprezę sportową w życiu.
… oraz poziom życia
A chętnych na przejęcie takich zawodników nie brakuje. Są to na przykład kraje, które nie posiadają wielkich tradycji sportowych lecz chciałyby osiągnąć jakikolwiek sukces na igrzyskach. Albo takie, które akurat w danej dyscyplinie nie są w stanie konkurować z mocniejszymi od siebie. Wszystkie kuszą tym samym – pieniędzmi i/lub perspektywą lepszego życia. Bo chociaż warunki treningowe w Kenii są świetne, tak bytowe już niekoniecznie. Sportowcy zwykle pochodzą z mało zamożnych rodzin, dla których zakup dobrych kolców do biegania stanowi wyzwanie. Rzecz jasna później najlepsi nie mają już takich problemów, jednak mówimy tu o samym wierzchołku piramidy. Większość z nich, choć biega na dobrym poziomie to nie może liczyć na duże kwoty zarobione dzięki występom na bieżni. Zawodnik który zdecyduje się na zmianę barw zwykle jest sowicie opłacany przez nowy kraj już na wstępie.
Zatem wizja zmiany reprezentacji jest kusząca dla obu stron. Biegacz numer 7-8 w Kenii czy Etiopii ma większe szanse by zaprezentować się na międzynarodowej arenie. A kraj, który go skaperuje, by odnieść sukces na przykład na igrzyskach. Klasyczna sytuacja win-win.
Jedną z takich reprezentacji jest Bahrajn – kraj położony w samym środku Zatoki Perskiej, którego jedyne połączenie z lądem stanowi Droga Króla Fahda – autostrada wybudowana poprzez ciąg połączonych ze sobą mostów stojących na wodzie. Kraj jest niewielki i liczy sobie zaledwie półtora miliona ludności, więc w normalnych warunkach miałby niezbyt duże szanse na wywalczenie medalu na igrzyskach. Ale do Rio de Janeiro posłał reprezentację złożoną aż z trzydziestu trzech sportowców. To spora liczba jak na tak niewielką populację. Wśród nich jednak zaledwie ośmiu było Bahrajńczykami z pochodzenia. Poza tym mieliśmy cały przekrój farbowanych lisów – od sprinterów rodem z Jamajki, przez afrykańskich biegaczy średnio- i długodystansowych, kończąc na rosyjskim zapaśniku.
Po wynikach Bahrajnu widać, że przy ograniczeniu uczestników z jednego kraju do trójki zawodników w danej konkurencji, państwa takie jak Kenia, odbiegając aż tak bardzo od reszty świata paradoksalnie same tworzą sobie konkurencję. Bahrajn na ostatnich igrzyskach wywalczył dwa medale – Ruth Jebet została mistrzynią olimpijską w biegu na 3000 metrów z przeszkodami, a Eunice Kirwa zdobyła srebrny medal w maratonie. Jebet w finale pokonała Kenijkę Hyvin Jepkemo, czwarta w tamtym biegu była Beatrice Chepkoech, Natomiast Kirwa przebiegła za Jemimą Sumgong.

Ruth Jebet podczas ceremonii medalowej w Rio de Janeiro. Fot. Newspix
Czy Kenia może traktować drugi z tych biegów jako swoisty rewanż na emigrantach? Osobiście bliżej nam do takiej interpretacji, że gdyby obie sportsmenki z Bahrajnu biegły w barwach Kenii, to kraj z Afryki miałby cztery medale zamiast dwóch. Z kolei jeżeli Jebet i Kirwa w ogóle by nie wystartowały, Kenia mogłaby pochwalić się trzema medalami, w tym dwoma złotymi. Realnie potęga biegów długodystansowych zdobyła mniej, niż mogła. Trudno nie uważać, że zbyt duża liczba zawodników na światowym poziomie – spośród których wielu zapewne nie przebiłoby się na arenę międzynarodową – w ten sposób zaszkodziła ich zdobyczom medalowym.
Ale Kenia czy Etiopia i tak wypadają naprawdę nieźle w porównaniu do krajów, które podczas igrzysk nie osiągnęły prawie niczego.
Dziewięć imprez, dwa kraje, jeden medal
Bo znaleźć możemy dwa państwa, które mogłyby być liczącą się siłą w biegach średnio- i długodystansowych, jednak przez ich sytuację wewnętrzną nie mają na to szans. Wojny, klęski żywiołowe, skorumpowane rządy, gospodarki pogrążające się w recesji… Życie zarówno w Erytrei jak i Somalii – mówiąc delikatnie – nie należy do najłatwiejszych. Ale oba kraje graniczą z Etiopią, a Somalia również z Kenią. Wydaje się niemożliwe, żeby o tym gdzie rodzą się utalentowani biegacze decydowała, nie raz sztucznie ustanowiona, linia na mapie, wskazująca granicę państwa.
I tak oczywiście nie jest, a naczelnym tego przykładem jest Mo Farah. Legenda, zdobywca czterech olimpijskich złotych medali, wielokrotny mistrz świata i Europy. Choć urodzony w Mogadiszu, to wraz z rodziną szybko wyemigrował z Somalii. W samym Rio de Janeiro w finale biegu na 5000 metrów takich zawodników było jeszcze dwóch. Mohammed Ahmed reprezentujący Kanadę, który również urodził się w stolicy Somalii i ukończył bieg jako czwarty. W obecnym sezonie znajduje się w trójce zawodników z najlepszymi czasami na 5000 metrów. Do finału dostał się też Hassan Mead, reprezentujący Stany Zjednoczone.
Więc tylko na ostatnim turnieju olimpijskim, w finale jednej konkurencji kraj, który nigdy nie zdobył medalu na igrzyskach, mógł mieć aż trzech reprezentantów. Jak wielki to kontrast niech świadczy fakt, że Somalia posłała do Rio zaledwie dwóch sportowców. Jednym z nich był Mohamed Daud Mohamed, który startował w biegu na 5000 metrów. Swój udział zakończył na 24. – przedostatniej – pozycji w eliminacjach do finału, wyprzedzając jedynie zawodnika z Wysp Salomona. I to sugeruje, że sportowcy których rodziny wyemigrowały z Somalii, nie mają czego żałować. Odłóżmy na bok gadki o farbowanych lisach – nawet największy talent przepadnie, jeżeli nie będzie miał zapewnionych chociaż podstawowych warunków nie tyle do rozwoju, co wręcz do życia.
Natomiast Erytrea jest tylko w nieco lepszej sytuacji. Kraj występuje na igrzyskach od 2000 roku, oczywiście głównie w biegach średnio i długodystansowych, a w 2004 roku Zersenay Tadese wywalczył nawet brązowy medal w biegu na 10 000 metrów. Jednak nawet wtedy Erytrejczycy mogli rozmyślać co by było, gdyby każdy zawodnik urodzony w ich kraju mógł go reprezentować. Na tych samych igrzyskach Meb Keflezighi został wicemistrzem olimpijskim w maratonie. Rodzina Meba zyskała status uchodźców, kiedy ten był dzieckiem, i w ten sposób wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych.
Jak na kraj znajdujący się w tak złym stanie, Erytrea i tak może pochwalić się kilkoma dobrymi wynikami. Tadese był mistrzem świata w półmaratonie. Ghirmay Ghebreslassie to mistrz świata na królewskim dystansie z Pekinu z 2015 roku, zaś w Rio w maratonie zajął czwarte miejsce. Biegacze z Erytrei często dochodzą do finałowych biegów na swoich dystansach podczas igrzysk. Ale wciąż pozostaje niedosyt, że mogło być lepiej. Chociażby w Rio poza Ghebreslassie biegł również Tadesse Abraham, lecz reprezentował Szwajcarię. W biegu na 1500 metrów kobiet Szwecję reprezentowała Meraf Bahta. I choć oboje medalu nie zdobyli, to są dowodem na to, ile dobrych wyników przeszło temu państwu koło nosa. Kolejne przykłady można by zresztą mnożyć.
Rozbiór na którym Polska skorzystała
Już w następnym tygodniu rozpoczynają się igrzyska w Tokio, a polscy kibice siatkówki czerwonym markerem zakreślili sobie datę 24 lipca, kiedy nastąpi debiut naszej reprezentacji na japońskim turnieju. Ale wszyscy liczą na to, że faza grupowa to tylko przedsmak emocji. Bo przecież biorąc pod uwagę potencjał Polaków, nikt specjalnie nie kryje się z celem, który mamy do wykonania w Japonii – jedziemy po złoto. Do pierwszego miejsca ma nas poprowadzić on. Największa gwiazda. Najlepszy zawodnik na świecie. Leo Messi i Cristiano Ronaldo siatkówki – dajcie spokój, dobrze wiecie, że to porównanie musiało paść. Wilfredo Leon. Chociaż mógłby grać ku chwale Kuby i kraj ten byłoby zapewne stać na zdobycie medalu. Pod jednym warunkiem – gdyby poza nim na powrót zdecydowałaby się reszta dezerterów.
Przypadek Wilfredo jest w Polsce znany. Czternastoletni wonderkid debiutuje w kubańskiej kadrze. Takiego talentu nie widział jeszcze nikt. Został kapitanem reprezentacji już w wieku siedemnastu lat i wydawało się, że kubańska siatkówka w końcu powstanie z kolan – w 2010 roku pod jego wodzą wywalczyła wicemistrzostwo świata. A odradzać musiała się regularnie – wszystko przez komunistyczny ustrój, traktujący zawodowy sport jako wyzysk. Sport na Kubie dalej jest amatorski, a zarobki śmiesznie niskie – zwłaszcza w porównaniu do zawodowych kontraktów, które siatkarze podpisują w najlepszych ligach świata.

Wilfredo Leon w 2010 roku w meczu z Polską, występujący jeszcze w barwach Kuby. Fot. Newspix
Tym sposobem Kubańczycy – choć są narodem o świetnych predyspozycjach do siatkówki – od 2010 roku na arenie światowej nie mogli nic wygrać. Tamtejsi siatkarze stają przed nieciekawym wyborem gry w kraju oraz kadrze lub ucieczki i kontunuowania kariery jako zawodowcy. Wtedy jednak mogą pomarzyć o śpiewaniu hymnu przed meczem w koszulce reprezentacji. Joandry Leal, Osmany Juantorena czy Isbel Mesa wybrali tę drugą opcję. A przecież to czołowi siatkarze świata, których widujemy w klubach Serie A.
Tu dodajmy, że w ostatnich latach było parę głośnych powrotów do kubańskiej kadry – takich jak Roberlandy Simon czy Raydel Hierrezuelo. Kubański rząd nieco poluzował obostrzenia obowiązujące od początku lat sześćdziesiątych, dzięki czemu pojawiła się możliwość gry zawodowców w kadrze. Jeżeli ta polityka będzie kontynuowana, Kuba z pewnością będzie mocną ekipą. Ale nie tak mocną, jakby mogła być – Leal, Juantorena czy nasz Wilfredo Leon zmienili już barwy narodowe, więc temat powrotu do reprezentacji Kuby jest dla nich zamknięty. Choć patrząc na wyniki tych reprezentacji, wątpimy by któryś z nich żałował podjętej decyzji.
Czerwony smok
Na zakończenie podajmy przykład państwa, które zdominowało dyscyplinę tak bardzo, a przy tym zapewnia swoim sportowcom świetne warunki do życia i treningu, że jego hegemona jest niezagrożona.
Pierwszy raz tenis stołowy zagościł na igrzyskach w Seulu w 1988 roku. Nie bez powodu, w Korei to bardzo popularny sport. Ale jego popularność i tak ma się nijak to tego, jaką estymą cieszy się ten sport w Chinach. Komunistyczne władze postawiły na tenis stołowy już w latach pięćdziesiątych, gdyż idealnie pasował do ówczesnego modelu społeczeństwa – jest tani oraz da się go uprawiać na małej przestrzeni. Stosunkowo niskim kosztem można było zainteresować masę społeczeństwa nową pasją. I cóż, powiedzieć, że ping-pong chwycił, to nic nie powiedzieć. On pochłonął Chińczyków do tego stopnia, że dziś w Państwie Środka regularnie trenuje go dziesięć milionów osób.
Pozwólcie, że uświadomimy nieco bardziej o jakim stopniu dominacji tu mówimy. Na 100 do tej pory rozdanych medali, Chiny zdobyły 53 krążki. Z 36 złotych medali, zaledwie cztery nie padły ich łupem – trzy zdobyła Korea Południowa, a jeden wywalczył Szwed Jan-Ove Waldner. Jednak sama masowość sportu nie zapewniłaby aż takich sukcesów. Wybaczcie, że się powtarzamy, lecz chcemy aby wybrzmiało to bardzo wyraźnie – Chiny mają na punkcie tenisa stołowego absolutnego fioła. Posiadają specjalne szkoły sportowe, w których zawodnicy od dziecka trenują przynajmniej siedem godzin dziennie. Ich kadra narodowa ma nawet specjalistyczny zespół odpowiedzialny za analizę gry przeciwnika. Wygrywają wszystko jak leci, a popis ich dominacji nastąpił podczas igrzysk w Pekinie – więc u siebie w domu. Zajęli wtedy całe podium kobiet i mężczyzn, a dodatkowo oba zespoły wywalczy złote medale w rywalizacji drużynowej.
Pamiętacie, jak mówiliśmy, że każdy kraj może wystawić na igrzyskach trzech reprezentantów? Otóż nie w tenisie stołowym. Chińska dominacja jest tak wielka, że po Pekinie zdecydowano się ograniczyć miejsca poszczególnych krajów w występach indywidualnych do dwóch. Tak mała liczba miejsc w kadrze w połączeniu z ogromnym zainteresowaniem tym sportem sprawia, że chińscy tenisiści stołowi odchodzą z Państwa Środka, nie mając najmniejszych szans na grę w reprezentacji. To powoduje, że tenis stołowy jest liderem w liczbie zawodników, którzy grają ku chwale kraju innego niż ten w którym się urodzili – mamy aż 31% takich przypadków. Ale to nie wpływa na wyniki samych Chin.
Zwykle na zmiany decyduje się drugi lub trzeci sort zawodników. Chińskim tenisistom – w przeciwieństwie do biegaczy z Afryki – nie opłaca się wyjeżdżać. Kiedy na przykład zamykają pierwszą piętnastkę rankingu światowego, przed sobą mają kilku kolegów lub koleżanek. Co prawda szanse na zaprezentowanie się podczas igrzysk są małe, ale wciąż są bardzo popularni w kraju i gra w pingla zapewnia im życie na dobrym poziomie.
Czy w Tokio Chiny kolejny raz zajmą wszystkie możliwe miejsca na podium, przy czym będzie to pierwsze i drugie? To niemalże pewne. Ale prawdopodobne jest też to, że trzecie miejsce ugra któryś z naturalizowanych graczy – ktoś, kto jako Chińczyk na igrzyska po prostu by nie pojechał.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix